Janusz Głowacki - Dzień słodkiej śmierci.pdf

(627 KB) Pobierz
Janusz Głowacki
Dzień słodkiej śmierci
Czerwony samochód typu taunus sunął wolno przez centrum Warszawy.
Siedzący obok kierowcy mężczyzna szczelniej owinął się płaszczem.
— Chłodno — mruknął zsuwając bardziej do przodu kapelusz.
— Zakręć szybę — powiedział prowadzący samochód krótko, ostrzyżony
blondyn o szczupłej, pociągłej twarzy. — Zakręć szybę, jak ci chłodno. —
Wygładził podwiniętą klapę ciemnego garnituru. — Swoją drogą powinieneś iść
do lekarza. Jest w ogóle zupełnie ciepło. — Włączył światło. Robiło się już
szaro.
— Jestem pewnie przeziębiony — odpowiedział tamten. Zakaszlał krótko.
— Tak, chyba na pewno jestem przeziębiony - Taunus skręcił w małą uliczkę,
zastawioną po obu stronach samochodami.
— Mógłbyś na chwilę stanąć? Zapomniałem, że mam zatelefonować. O,
może tutaj za tym volksem.
— Dobrze, ale się pospiesz.
— Dosłownie minuta.
Owinięty płaszczem mężczyzna podszedł do budki telefonicznej. Właściciel
samochodu patrzył, jak tamten manipuluje coś przy słuchawce. Mężczyzna
złapał to spojrzenie i odwrócił się. Kierowca taunusa widział teraz tylko jego
plecy. Spojrzał na zegarek: za godzinę powinno być po wszystkim. Długo czekał
na tę transakcję. Odwrócił się w stronę odległego o kilkadziesiąt metrów wejścia
do jasno oświetlonego lokalu, przekręcił gałkę tranzystorowego radia.
Merci,
cheri — zachrypiała modny szlagier młoda piosenkarka francuska, następczyni
Edith Piaf. Trzasnęły drzwiczki samochodu. Automatycznie włączył silnik.
Zaszeleścił papier.
— Spróbuj, bardzo dobre! — Głos kolegi wydał mu się nagle trochę
zmieniony, bardziej piskliwy.
Merci, cheri — zachrypiała znów piosenkarka.
— Dobra, jedziemy — wrzucił pierwszy bieg, podnosząc po chwili do ust
małą bezę. Samochód szarpnął do przodu, silnik zgasł. Owinięty płaszczem
mężczyzna pochylił się nad zwisającym bezwładnie ciałem. Rozejrzał się
uważnie. Wyłączył radio.
* * *
Jesteśmy na wczasach...
— rozpoczął mocno podstarzały saksofonista,
ubrany w purpurową kamizelkę typu „Psychodelic” i spodnie ze złotymi
lampasami, uśmiechając się znad mikrofonu.
W tych góralskich lasach
— podchwyciła część skłębionych na parkiecie
par.
Porucznik Paweł Goraj z trudem przepychał się do baru. Wejść udało mu się
dopiero po długich pertraktacjach popartych pięćdziesięciozłotowym
banknotem. O tej porze lokal był zawsze zatłoczony.
— Tak patrzę na pana. Pan to musiał mieć tych kobiet — przytuliła się
tęgawa blondyna do mocno łysawego mężczyzny o wyglądzie urzędnika.
— Oczywiście, proszę pani, oczywiście — odpowiedział tamten. — Weźmy
choćby na przykład w zeszłym tygodniu...
— Cześć, robisz jeszcze w zegarkach? Mam dwa kartony z białym pyskiem
— doleciało go z boku. Przechylił się nad szczelnie obstawionym barkiem. —
Poproszę jarzębiak mały i tatara.
— Proszę się nie pchać — odwróciła się siedząca na stołku przed nim
efektowna brunetka w mocno wyciętej sukni.
— Bardzo przepraszam — uśmiechnął się Goraj. — Wszystko przez ten
tłok.
Ostre spojrzenie wydekoltowanej kobiety nieco złagodniało.
— Proszę bardzo — odpowiedziała, zatrzymując wzrok na szczupłej,
opalonej twarzy porucznika, jego szerokich ramionach i dobrze skrojonym
garniturze z tropiku, nabytym okazyjnie na ciuchach za 900 złotych.
— Albo weźmy dwa lata temu, też na delegacji — kontynuował z boku
przepychający się także wraz ze swą partnerką w stronę barku łysawy urzędnik.
— Podchodzi do mnie na ulicy taka mała czarna i mówi, że kocha. Tak, tak,
proszę pani.
— Oczywiście, kochanie — pogładziła go po spoconej twarzy tęgawa
blondyna, robiąc równocześnie oko do Goraja. — Oczywiście.
Goraj wychylił pięćdziesiątkę i dokonując skomplikowanych manipulacji
talerzykiem z tatarem wycofywał się pod ścianę.
— Cześć, Paweł — mocne uderzenie ręką o. mało nie wytrąciło mu
talerzyka. Odwrócił się szybko i uśmiechnął zaraz widząc Maćka — lekko
rozchwianego, dwudziestoparoletniego chłopca, z którym spotykał się w każdy
wtorek i czwartek w klubie sportowym Legia w sekcji dżudo.
— Cześć, Paweł — powtórzył Maciek. — Poznajcie się — popchnął w jego
stronę zgrabną, długonogą dziewczynę
m
spódniczce mini. — To jest Ilona,
czyli kobieta, o której marzy każdy mężczyzna, czyli ty także. A ponieważ
dodatkowo ona prosiła, żeby cię przedstawić, możecie spleceni zmysłowym
uściskiem pomknąć na parkiet.
— Nie wygłupiaj się — powiedziała Ilona. — Poza tym mówisz to samo od
czterech lat, mógłbyś może wymyślić coś nowego.
— Jak się raz wymyśliło coś dobrego, to nie warto tego zmieniać —
zakołysał się refleksyjnie tamten. — Natomiast to jest Wanda, czyli kobieta,
którą ja kocham — objął stojącą obok, modnie sczesaną do przodu, opiętą
kostiumem typu „Courage” dziewczynę, która odpowiedziała na to znudzonym
uśmiechem. — Natomiast to jest Roman — monologował dalej kolega klubowy
Goraja, syn dobrze zarabiającego architekta, wyposażony przez ojca w
samochód typu morris i niezłą pensję, studiujący dodatkowo prawo. — To jest
człowiek, którego musisz się wystrzegać, ponieważ on kocha Ilonę, przyszedł z
Iloną, a jak przewiduję, opuści ten lokal straszliwie samotny. Ale może go nie
doceniam. — Zniechęcił się, machnął ręką i pociągnął Wandę na parkiet.
— To może zatańczymy — powiedział Goraj.
— Albo weźmy trzy miesiące temu. Jadę pociągiem, aż tu wsiada taka w
moim typie...
— Cześć, skąd lecisz, gdzie się teraz obracasz, pożycz stówę — doleciało z
boku.
— Ładną rzecz masz, człowieku, włoski sweterek. — Nieduży brunet kręcił
się między tańczącymi.
Con gratulations, eon gratulations
— pochylał się nad mikrofonem
saksofonista, wybijając rytm nogą.
— Chyba pana gdzieś widziałam — Ilona przyglądała się badawczo
porucznikowi. — Sopot? Zakopane?
— Może — uśmiechnął się Goraj — może Zakopane. Chociaż, prawdę
mówiąc, od piętnastu lat tam nie byłem. Ale mogliśmy się poznać wcześniej.
— Dużo ma pan takich przygotowanych tekstów?
— Dwa, trzy. Potem improwizuję i wszystko się wydaje.
— Co się wydaje?
— No, że nie umiem rozmawiać. Skąd pani zna Maćka?
— A tak, z basenu, z Hybryd, z uniwerku, to znaczy ja jestem na Akademii
Plastycznej, czyli naprzeciwko. Ale trochę zajęć mamy na uniwerku, nie zawsze
chce mi się przechodzić, to on mnie przewozi.
Potężnie zbudowany, czerwony na twarzy mężczyzna przepychał się w
stronę orkiestry. Saksofonista uciszył kolegów, pochylając się w jego stronę z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin