KRAG WORKUTY Bernard Grzywacz - Bernard Grzywacz.docx

(3262 KB) Pobierz
KRĄG WORKUTY Bernard Grzywacz


Cover

Bernard Grzywacz


00026.jpg

 


00011.jpg

Archiwum Wschodnie Warszawa 2004

 

 

 

 

 

 

 

 

Więzienie i śledztwo

Aresztowanie nastąpiło, gdy wyszedłem, aby kupić coś do jedzenia. Zaprowadzili mnie na wartownię dawnego gestapo przy ulicy Kadeckiej i po dokonaniu szczegółowej rewizji, wrzucili do „koniusznej”, czyli do stajni pospiesznie przerobionej na więzienie. Był to niski barak z trzema pomieszczeniami, do których wchodziło się z małego przedsionka. Cela, do której mnie wepchnięto, miała trzy metry kwadratowe i małe okno pod sufitem. Na zewnątrz pilnowali „koniusznej” uzbrojeni w automaty żołnierze. Większą część celi zajmowały prycze, rozmieszczone wzdłuż dwóch ścian, pół metra nad podłogą. Na nich siedzieli i spali więźniowie. Było nas piętnastu i aby się pomieścić wszyscy musieliśmy spać na tym samym boku. Leżeliśmy jak śledzie w beczce, każdy spał w tym, co miał na sobie w momencie aresztowania. Oprócz Polaków siedzieli tam za jakieś wykroczenia sowieccy żołnierze frontowi, uwolnieni jeńcy oraz Ukraińcy. Nikt się nie golił i nie mył. W rogu celi, przy drzwiach stałaparasza — kibel, do którego wszyscy się załatwiali. Raz dziennie, rano, dwóch aresztantów wynosiło go i opróżniało. Początkowo podejrzewaliśmy Sowietów o nieznajomość elementarnych zasad higieny, obowiązujących nawet w więzieniach. Później przekonaliśmy się, że zgodnie z założeniami władz, więzień nie ma żadnych praw.

W celi spotkałem starego znajomego, szewca Kameckiego, u którego w okresie okupacji niemieckiej znajdował się punkt kontaktowy. Żaden z nas nie dał po sobie poznać, że się znamy. Wiedzieliśmy dobrze, że tam, gdzie wśród więźniów znajdowali się sowieccy obywatele, nie było mowy o solidarności i że nie było celi bez kapusia. NKWD zobowiązywało i zmuszało swoich obywateli do donosicielstwa. W czasie rewizji udało mi się przemycić zegarek. Przywiązałem go do nogi, powyżej kostki. Niedługo się nim cieszyłem. Rosyjscy więźniowie zauważyli, że Polacy znają dokładną godzinę od czasu mojego zjawienia się w celi. Przez pięć dni miałem spokój, nie wzywano mnie na żadne przesłuchania, ale szóstego dnia zostałem zaprowadzony do jakiegoś oficera. Bacznie mi się przypatrywał i po pewnym czasie zapytał, czy mam rękawiczki. Gdy odpowiedziałem twierdząco, zażądał, bym je pokazał. Obejrzał uważnie, po czym zapytał, czy stale je noszę i czy mam jeszcze inną parę. Po moim zaprzeczeniu polecił odprowadzić mnie do celi. Na drugi dzień, w nocy, wywołali mnie i zaprowadzili do głównego gmachu, przeprowadzili rewizję, podczas której od razu sięgnęli po schowany zegarek, nie oszczędzając przy tym soczystych przekleństw. Potem zaprowadzili mnie na drugie piętro, do pokoju, w którym siedział już oficer śledczy. Po moim wejściu zaczęli się schodzić inni oficerowie — oglądali mnie, jak jakiś rzadki okaz. W końcu zostało ich tylko dwóch. Jeden z nich, mówiąc słabą, łamaną polszczyzną, twierdził, że jest oficerem polskiej armii. Zastanawiałem się, ilu takich oficerów wchodzi w skład kadry polskiego wojska, utworzonego przez Kreml w Związku Radzieckim. Zaczęli śledztwo, podczas którego chcieli dowiedzieć się tylko jednego: czy „Marek” to mój pseudonim — nie ukrywali satysfakcji z faktu rozszyfrowania i uwięzienia mnie. Według tego, co mówili, mieli informacje

0 działalności niejakiego „Marka” na długo przed wejściem do Polski, lecz nie udało im się ustalić, kto nim jest. Nie kryli przede mną, że od dawna znajdowałem się na liście osób przeznaczonych do zatrzymania. Śledczy Kozłow twierdził, że poszukiwali mnie począwszy od pierwszego dnia i stale zadawał mi pytanie: „Jesteś «Markiem»?”. Po każdym zaprzeczeniu otrzymywałem potężny cios w kark od oficera, który twierdził, że jest z polskiej armii. Te nagłe uderzenia momentami odbierały mi świadomość. Przez godzinę zadawali mi to samo pytanie, a ja stale odpowiadałem przecząco. Nie mogąc osiągnąć zamierzonego celu, odprowadzili mnie do celi. Powtarzało się to co noc: to samo pytanie, przeplatane wiązkami najrozmaitszych przekleństw, ta sama odpowiedź.

W stajni, w celi naprzeciw, siedziały kobiety. Znajdowały się w takich samych warunkach jak mężczyźni, bez możliwości przestrzegania zasad higieny. Buntowały się, żądały przybycia władz — domagały się nie gorszego traktowania więźniów niż w czasach gestapo, prosiły o odrobinę wody. Sowieci jednak nie reagowali. Nie otrzymywaliśmy nic oprócz zupy dawanej trzy razy dziennie. Kryminalistów trzymano w lepszych warunkach niż nas — przeciwników ideologicznych.

Po kilkunastu dniach wrzucili do naszej celi więźnia, który przedtem siedział w jakiejś piwnicy. Tak zawszonego człowieka trudno sobie wyobrazić, wszy dosłownie z niego spadały. Musiał zająć miejsce przy paraszy i został zmuszony do rozebrania się oraz wyrzucenia odzieży do kibla. Cały dzień oczyszczał się z insektów — parasza była ich pełna. Spał siedząc przy niej, bo nie było już miejsca na pryczach.

W piętnastym dniu mojego pobytu w „koniusznej”, do celi kobiecej przyprowadzono Stasię Czartoryską. W tym samym dniu kobietom udało się otworzyć swoją celę, po czym Stasia odblokowała drzwi naszej. Nastąpiło serdeczne powitanie. Miałem z nią wyjątkowo dużo do omówienia, bo miała wiadomości z tak zwanej wolności. Powiedziała mi o aresztowaniu „Rysia” i wielu innych osób z AK i NOW. Omówiliśmy plan działania: gdyby pytali o nasze wspólne kontakty, postanowiliśmy zgodnie twierdzić, że łączyło nas tylko uczucie. Takie tłumaczenie eliminowało Stasię z mojej sprawy. Miała stale

1 konsekwentnie twierdzić, że nie wie nic o fakcie zajmowania się przeze mnie konspiracją. Kochaliśmy się i mieliśmy zamiar wyjechać za San i tam się pobrać. Liczyłem się z faktem, że jeżeli aresztowali Stasię, to coś wiedzą. Największą korzyścią naszego spotkania było zorientowanie się w okolicznościach, w jakich nastąpiły aresztowania, bo one rzucały jakieś światło na zakres informacji posiadanych przez śledczych i na osoby, które zdradziły. Jedną z nich był „Czesiek” (Czesław Rutkowski), prawdopodobnie komsomolec z pierwszego pobytu Sowietów we Lwowie w latach 1939-41.

Śledztwo toczyło się dalej, przesłuchania odbywały się nawet dwa razy w ciągu nocy. Od czasu do czasu oficerowie śledczy zapewniali, że mają dostateczne dowody, aby mnie zasądzić. Po siedemnastu dniach od aresztowania, po kolejnym przesłuchaniu nie wróciłem do celi w „koniusznej”. Umieszczono mnie w podziemiach gmachu zajmowanego przez „Smiersz”. Piwnice te gestapo wykorzystywało jako schrony przeciwlotnicze — były bez okien i w tym czasie bez oświetlenia, bo od końca lipca nie zdążono go naprawić.

 

Przeznaczono dla mnie samotną celę. Na podłodze leżał zniszczony siennik z resztką słomy. Cela miała dwoje drzwi: jedne na korytarz, drugie do następnej piwnicy, w której siedziały kobiety. Pierwszym zadaniem było nawiązanie z nimi kontaktu, ale zrobiły to przede mną. Zaczęły od sondowania, kto zacz, przy zachowaniu dużej ostrożności, bo mógł być wśród nich kapuś. Szybko doszliśmy do porozumienia, gdyż za drzwiami siedziała „Krystyna”. Nie wiedziałem o jej aresztowaniu. Komunikując się przez zamknięte drzwi, nie mogliśmy być pewni, że nikt się pod nas nie podszywa. Mogliśmy się zobaczyć dopiero po trzech dniach, gdy w celach włączono światło. Udało mi się skądś wyciągnąć nieduży gwóźdź i wykonać nim w drzwiach niewielką szparę, przez którą nastąpiła prezentacja.

Z nowego miejsca już pierwszej nocy wezwano mnie na przesłuchanie. Zaczęło się od początku: „Jesteś «Markiem»?”. I znowu moje zaprzeczenia. Tym razem nie wysilali się długo, powiedzieli, że mają „Rysia”, który wyjawił wszystko, więc nie ma sensu dalej zaprzeczać. Zwykły chwyt. Nie pierwszy raz mi to mówiono. Mieli „Rysia”, lecz on na pewno nic nie powiedział. Znałem go dobrze i mogłem na nim polegać. Jeżeli się przyznał do czegoś, to najwyżej do akcji na uniwermag, a w tej sprawie mieli już dostatecznie dużo dowodów. Teraz trzeba było tylko przeanalizować, czy dalsze zaprzeczanie wszystkiemu ma sens. Postanowiłem podczas tego przesłuchania milczeć, a po powrocie do celi zastanowić się nad swoim dalszym postępowaniem. Od „Krystyny” dowiedziałem się, że „Ryś” w obliczu niezbitych dowodów musiał przyznać się do akcji na sklep. Nie wiedziałem jeszcze, w jakich okolicznościach to nastąpiło. Na następnym przesłuchaniu śledczy zorganizował naszą konfrontację, lecz niewiele mu ona dała, natomiast mi bardzo dużo, bo upewniłem się, że „Ryś” nic więcej nie powiedział. Musiałem zyskać na czasie, gdyż w nowej sytuacji nie miałem należycie obmyślonego planu. Zdawałem sobie sprawę, że przyznanie się do tego, że jestem „Markiem” będzie miało dalsze konsekwencje, ale przede wszystkim zastanawiałem się, co naprawdę wie śledczy. Wiedział na pewno o akcji na sklep, o którą najmniej zresztą chodziło; że jestem „Markiem” i że należę do organizacji NOW-AK oraz o tym, że udzielałem pomocy rodzinom poszkodowanych. „Ryś” miał rację — dalsze zaprzeczanie wszystkiemu niewiele zmieni. Postanowiłem przyznać się do pseudonimu, lecz na tym przesłuchaniu nie mówić nic więcej. Trzeba było obmyślić długą historię, nie obciążającą osób znajdujących się na wolności. Gdy śledczy przekonał się, że wszelkie próby nakłonienia mnie do mówienia są bezcelowe, odesłał mnie do celi. Byłem wyczerpany, więc rzuciłem się na resztki siennika. Po jakimś czasie otrząsnąłem się z przygnębienia i zacząłem intensywnie układać plan historii, którą zamierzałem opowiedzieć. Nie dano mi dużo czasu na rozmyślanie, bo jeszcze tej samej nocy wezwano mnie ponownie na kilkugodzinne przesłuchanie. Prawdę mówiąc, te przesłuchania były dziwne, bo śledczy nie mówił po polsku, a ja po rosyjsku. Każdy z nas na tyle rozumiał drugiego, na ile podobne były do siebie nasze języki. Niewiele mnie obchodziło, co zapisywał z mojego opowiadania.

Między tymi nocnymi przesłuchaniami prowadziłem intensywną wymianę informacji z „Krystyną”. Szpara zrobiona w drzwiach dała nam możliwość przekazywania grypsów. Dowiedziałem się z nich o okolicznościach aresztowania „Krystyny” — miała dowody zdrady „Sasa”, który ją wydał. O zdradę obwiniała również „Cześka”. Widywała ich w różnych okresach na korytarzu, gdy prowadzili ją na przesłuchania, a także podczas sprzątania korytarza i pomieszczeń (do sprzątania brano więźniarki). Dowiedziałem się, w jaki sposób aresztowano „Rysia” — chwycili go na ulicy, zaraz po spotkaniu z „Sasem”. Po zaprowadzeniu do budynku „Smiersza” poddano go przesłuchaniu, które śledczy rozpoczął od wymienienia wielu faktów mających doprowadzić do szybkiego przyznania się. „Ryś” wszystkiemu zaprzeczał. Była to pora obiadowa i śledczy, nie chcąc tracić czasu, umieścił go w ubikacji, nakazując, by siedział cicho. „Ryś” zaczął analizować fakty podane przez śledczego i doszedł do wniosku, że sytuacja jest niewesoła. Otworzył ubikację i zobaczywszy, że nie ma nikogo, śmiało zszedł na parter i skierował się ku wyjściu, gdzie został zatrzymany przez żołnierza żądającego przepustki. Nie namyślając się ani chwili, mocno uderzył bojca, po czym wybiegł na ulicę i rzucił się do ucieczki, lecz został złapany i solidnie zbity. Zbroczonego krwią przywleczono go do śledczego, który bez udzielenia mu pomocy, zaczął intensywne śledztwo. „Ryś”, osłabiony z powodu upływu krwi, przyznał się do pseudonimu i do akcji na sklep. Po osiągnięciu celu, śledczy polecił opatrzyć mu rany.

W późniejszym okresie śledztwa pytano mnie o „Krystynę”, zabrane ze sklepu pieniądze i szereg innych spraw, o których często nie miałem pojęcia, a które podobno działy się na moje polecenie. Do znajomości z „Krystyną” nie przyznawałem się, mimo twierdzenia przez śledczego, że ona ten fakt potwierdziła. Wiedzieliśmy, że było to kłamstwo, bo po przyjściu z każdego przesłuchania zdawaliśmy sobie relację. Ostatecznie śledczy musiał przyjąć wersję, że „Ryś” przy jakiejś okazji pokazał mi „Krystynę” z daleka. Którejś kolejnej nocy śledczy zapytał, czy rozpoznam „Krystynę”. Odpowiedziałem, że tak, bo zawsze go zapewniałem, że to, co zeznaję, jest szczerą prawdą. Śledczy wyszedł na chwilę, a gdy wrócił kazał mi iść ze sobą. Zaprowadził mnie do ciemnego pomieszczenia z uchylonymi drzwiami prowadzącymi do drugiego, dobrze oświetlonego pokoju, gdzie znajdowała się „Krystyna” i dwóch oficerów, którzy prowadzili z nią rozmowę w taki sposób, by musiała obracać się w stronę tych lekko otwartych drzwi. Polecono mi się jej przyjrzeć. Cóż jednak robić, gdy pamięć zawodzi z powodu wyczerpania. Śledczy zabrał mnie z powrotem i zapytał, czy kobieta, którą widziałem to „Krystyna”. Udawałem wysiłek, jakbym chciał wydobyć z zakamarków pamięci mocno zamazany obraz. W końcu powiedziałem, że widziałem ją tylko raz i to od tyłu, z dużej odległości, a wiadomo, że kobiety z tej strony nie bardzo się różnią — może to ona, a może nie. Śledczy spytał, czy powiem to samo, jeżeli ją przyprowadzą, na co odpowiedziałem twierdząco. Wprowadzono „Krystynę” i zapytano ją, czy mnie zna. Zaprzeczyła. Z tym samym pytaniem zwrócono się również do mnie. Po krótkim wahaniu oświadczyłem, że widziałem ją tylko raz i nie jestem pewien, czy to ona. Nie jest do tamtej podobna. „Krystynę” wyprowadzono. Śledczy nie szczędził mi przekleństw, ale nie mając najwidoczniej sił do dalszych pytań, kazał mnie wyprowadzić. Przy wyjściu powiedział, że będę tego żałował. Nie rozumiałem, co go tak zdenerwowało.

Wszystkie przesłuchania odbywały się w nocy, jakby zdawali sobie sprawę, że to co robią jest sprzeczne z prawami ludzkimi i boskimi. Śledczy zadawał pytanie i czekając na odpowiedź często zasypiał lub pogrążał się w półśnie, a czas leciał. Chwilami wracała mu świadomość, że ma przed sobą więźnia i że właśnie zadał pytanie, na które nie otrzymał odpowiedzi. To wyrwanie ze snu dokumentował soczystym przekleństwem. Gdy przyznałem się do „Marka”, przestali mnie bić, ale stosowali inne metody, między innymi świecenie lampą prosto w oczy, stanie bez ruchu przy ścianie i bezsenność, co przy podłym jedzeniu, braku spacerów i elementarnych warunków sanitarnych, miało załamać. Stałe przebywanie w piwnicy doprowadzało do zawrotów głowy, przy wstawaniu z podłogi musiałem przytrzymywać się ściany, by nie upaść. Ciągle chciało mi się spać, lecz zawsze ktoś przeszkadzał lub budził, jak nie śledczy, to strażnicy. Sowieccy specjaliści wiedzieli, że nie potrzeba bicia i tortur fizycznych, by zniszczyć więźnia psychicznie. Drugiej nocy po konfrontacji z „Krystyną” śledczy dał mi do zrozumienia, że nie zależy mu już na moich zeznaniach, bo mają wystarczające dowody, aby skazać całą naszą trójkę, a po chwili dodał: „Możemy w każdej chwili cię zastrzelić. Znajdziemy jakieś wytłumaczenie, na przykład: zastrzelony w czasie próby ucieczki”.

„Sas” i „Czesiek” mało wiedzieli o osobach z komendy NOW i łatwo orientowałem się, które informacje śledczego pochodziły od nich. Część aresztowanych ulegała sugestii, że Sowieci wiedzą o nich wszystko i wydawała im często to, o czym nie mieli zielonego pojęcia. Czasami pomocni dla nas byli sami przesłuchujący, przyzwyczajeni do całkowitej rezygnacji swoich obywateli. By się pochwalić, mówili o tym, co powiedziała druga osoba, a to z kolei pozwalało zorientować się przesłuchiwanym, jak powinni zeznawać. Oto przykład: gdy pytano mnie o Stefana (Karwatowskiego) „Cypriana”, będącego już dawno w Lublinie, opowiedziałem o „Stefanie” (Zienkiewiczu), który zginął w obronie Andrzeja Ciska. Śledczy pochwalił się „Rysiowi” tym, co zdołał ze mnie wydobyć, a ten w mig zorientował się, jak ma zeznawać. Zgodnie uśmierciliśmy osobę żyjącą, aby wyłączyć ją ze sprawy.

O akcji na sklep śledczy mieli najwięcej informacji od „Jerzego”. Przypuszczam jednak, że gdyby nic nie wiedzieli o tej sprawie, a nawet więcej, gdyby do tej akcji nigdy nie doszło — i tak nie zmieniłoby to naszej sytuacji. Zdecydowana większość aresztowanych Polaków nie dopuściła się żadnych czynów przeciwko sowieckiej władzy, ustrojowi lub prawu, a mimo to otrzymała wyroki.

Na jednym z przesłuchań śledczy odczytał mi zeznania „Globusa”, które dotyczyły naszej poufnej rozmowy. Śledczy nakłaniał mnie, bym się do niej przyznał, jednak wszystkie jego wysiłki były skazane na niepowodzenie. Zamierzał nawet doprowadzić do konfrontacji z „Globusem”, który w tym czasie znajdował się w więzieniu w Moskwie. Przekonywałem, by się nie trudził, bo nic to nie zmieni. Do konfrontacji ostatecznie nie doszło i śledczy już nigdy nie wracał do tego tematu. Wiedziałem, że w akcie oskarżenia, obok wielu innych znajdzie się i ten zarzut. Nie miałem jednak żadnych szans udowodnienia niesłuszności stawianych oskarżeń, bo tu panowały prawa sprawiedliwości, w której nie trzeba było udowadniać winy oskarżonemu.

Przyznałem się do tego, że byłem komendantem NOW-AK, a także do organizacji akcji na sklep, pomocy rodzinom poszkodowanych oraz do funkcji oficera organizacyjnego Okręgu Lwowskiego AK. Zarzucano mi dużo więcej. Do najważniejszych oskarżeń należały: przerzut ludzi za San, wydawanie prasy, napady na sowieckich żołnierzy, likwidacja jakiegoś komunistycznego działacza, likwidacja ukraińskiej konfidentki, napad na sklep, którego właścicielem był Żyd, organizacja oddziałów likwidacyjnych i szereg innych, włącznie z przygotowaniem powstania, mającego na celu oderwanie ziem lwowskich od ZSRR. Zarzucano nam również współpracę z Niemcami w działaniach przeciw ZSRR, a wszystkie nasze akcje wymierzone w Niemców Sowieci przypisywali sobie i komunistom współpracującym z Moskwą. Śledczy często podkreślał, że skoro aktywnie działaliśmy przeciw Niemcom, to teraz możemy również działać przeciw Związkowi Radzieckiemu.

Moją sytuację pogarszał fakt wzajemnego braku zrozumienia, ponieważ, jak już wspomniałem, śledczy nie znał języka polskiego, a ja rosyjskiego. Opieranie się tylko na podobieństwie tych dwóch języków doprowadzało do wielu nieporozumień. Po sześciu tygodniach śledztwa oficer prowadzący moją sprawę oświadczył, że zostałem aresztowany w dniu odczytywania oskarżenia. Zaprotestowałem: „Jak to?! Siedzę sześć tygodni, a dopiero dzisiaj mnie aresztowano?”. Śledczy nie zwracał uwagi na moje protesty i czytał, za co mnie aresztowali, a więc z paragrafów: 54-la, 54-8 i 54-11. Po czym podsunął mi papier do podpisania — może było napisane tam jeszcze coś innego, ale nie znając alfabetu, nie mogłem tego sprawdzić. Paragrafy również niczego mi nie mówiły, więc poprosiłem o wyjaśnienie ich znaczenia. Śledczy zaczął wyjaśniać: „Paragraf 54-la znaczy izmiennik rodiny”. Przerwałem dalsze objaśnienie gwałtownym protestem, tłumacząc, że nie mogą mnie sądzić za to, iż zmieniłem nazwisko w czasie okupacji niemieckiej, bo przecież poszukiwało mnie gestapo. Moje rozumowanie było proste: izmiennik oznacza człowieka, który coś albo kogoś zmienił, a „rodina” jest odpowiednikiem polskiego słowa „rodzina”. Cóż takiego zmieniłem w swojej rodzinie? Nazwisko rodzinne na inne. Gwałtownie protestowałem, twierdząc, że zmiana nazwiska nie jest żadnym przestępstwem i nie mogą mnie za to sądzić. Z kolei śledczy utrzymywał, że mogą. Po piętnastu minutach sprzeczania się prowadzący śledztwo Kozłow zaczął podejrzewać, że coś tu jest nie w porządku, więc pomógł sobie słownikiem polsko-rosyjskim. Zaczął powoli czytać: „«Izmiennik» — «zdrajca», «rodina» — «ojczyzna» ”. Wszystko stało się przerażająco jasne — byłem oskarżony o zdradę ojczyzny. Mogłem tylko zaprotestować i nie podpisać tych sowieckich wypocin. Pozostało jedynie wyjaśnić, którą to ojczyznę zdradziłem. Na to pytanie otrzymałem prostą odpowiedź: „Wsio rawno”. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Wyjaśniałem, że nie mają prawa sądzić mnie za zdradę ich ojczyzny, bo nigdy nie byłem sowieckim obywatelem. Śledczy długo tłumaczył, że mogą mnie sądzić z tego paragrafu i nawet próbował dodatkowo oskarżyć mnie o pogardę dla jego ojczyzny, gdyż uważałem jej obywatelstwo za coś negatywnego. Mówił jeszcze dużo, lecz — jak zwykle — tylko część z tego zrozumiałem. Przekonywał, że ZSRR i Polska to jedno i to samo, jedna ojczyzna, że oni zwyciężyli i oni dyktują prawa. Poprosiłem o wyjaśnienie paragrafu 54-8, bo dalsza dyskusja nad „zdradą ojczyzny” była bezcelowa. W odpowiedzi usłyszałem, że oskarżają mnie o terror. Odpowiedziałem, że jeżeli uważają zbrojną akcję na sklep za terror, to możliwe, że mogą mnie sądzić z tego paragrafu. Śledczy zaczął się śmiać i powiedział: „Akcja na sklep nie ma dla nas żadnego znaczenia. Ważne jest tylko to, że należałeś do organizacji, która mogła wyrządzić wiele złego ZSRR. Chyba nie zaprzeczysz, że likwidowaliście swoich zdrajców, a to jest właśnie terror. Nie jest ważne, czy zdążyliście zlikwidować kogoś po naszym wejściu do Lwowa, ważne jest to, że każdy z was pozostawiony na wolności może to zrobić”. W tym momencie cieszyłem się, że jestem Polakiem. Co za prymityw... Wolę już być tym gorszym, ale pozostać człowiekiem. Nie było sensu dyskutować z maniakiem. Poprosiłem o wyjaśnienie paragrafu 54-11 — byłem oskarżony o przynależność do nielegalnej, kontrrewolucyjnej organizacji politycznej. Pozostał mi tylko bierny opór — nie podpisałem tych absurdów. Zaczął się okres, w którym nieraz po kilka razy w ciągu nocy wzywano mnie na przesłuchania i stale pytano o różne sprawy nie związane z organizacją. Domagano się ode mnie podpisania dokumentów.

„Ryś” starał się wykupić „Jerzego” i nawiązał kontakt z majorem kontrrazwiedki, Malcowem, który zażądał pięćdziesięciu tysięcy rubli łapówki. Wszystkie kontakty i transakcje z przedstawicielami sowieckich władz były niebezpieczne, bo brali pieniądze i nie dotrzymywali zobowiązań. Ogólnie biorąc, sowieccy śledczy nie grzeszyli ani inteligencją, ani wiedzą. „Krystynie” natomiast zarzucali wykonanie wyroku na jakiejś Ukraince współpracującej z NKWD. Przez pewien czas oskarżali mnie, że dałem jej takie polecenie, ale później przestali o tym mówić. Nie wiem, czy udowodnili to „Krystynie”. Ja o żadnym wyroku nie wiedziałem i podobnych poleceń w całej swojej konspiracyjnej działalności nie wydawałem. „Ryś” i „Krystyna” do niczego się nie przyznali.

Mijały dni i tygodnie, stale to samo: przesłuchanie, piwnica i długie godziny zadawania tych samych pytań. Z piwnicznego korytarza wchodziło się do trzech cel: po lewej stronie do mojej i kobiecej, a po prawej, w końcu korytarza, do zbiorowej męskiej. Zazdrościłem siedzącym w tej celi, bo mogli ze sobą rozmawiać, dodawać sobie otuchy. Samotna cela wydawała mi się największą karą i okropnością, jaka może spotkać więźnia. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że towarzystwo niektórych więźniów może okazać się o wiele gorsze od samotnej, piwnicznej celi bez okien. Blisko dwa miesiące nie widziałem dziennego światła. Stale prześladowało mnie pytanie, jak długo jeszcze będą mnie trzymać w tej piwnicy.

Pewnego dnia do bardzo przepełnionej celi męskiej przyprowadzono nowego więźnia. Jego wejściu przez szparę w drzwiach przypatrywały się kobiety. Strażnik otworzył celę, więzień opierał się jak mógł, na jego twarzy malowało się przerażenie. W końcu udało się wepchnąć go do środka. Dalsze informacje otrzymałem od siedzących tam osób przez grypsy przekazywane za pośrednictwem ubikacji, do której wyprowadzano nas pojedynczo. Po zamknięciu drzwi celi, nowy więzień usiadł i zapłakał. Owym więźniem okazał się „Groń”, komendant Rejonu Stryjskiego NOW. Po wejściu Sowietów zawiesił działalność konspiracyjną i najprawdopodobniej aresztowali go za aktywność w czasie okupacji niemieckiej. Nie dziwiłem się jego reakcji na to, co zobaczył. Ukazała mu się cela z przyćmionym światłem, z siedzącymi półnagimi postaciami. Ściany były pokryte czerwonymi, krwawymi śladami po rozgniecionych pluskwach. Małe pomieszczenie, dużo więźniów, buchająca duchota, a do tego przerażone twarze osób oślepionych światłem z korytarza...

Wreszcie doczekałem się zmian. Któregoś dnia otworzyły się drzwi i do celi wprowadzili nowego więźnia. Nareszcie nie byłem sam. Dla mnie była to ogromna zmiana, bo siedzenie w pojedynczej celi, w piwnicy, działało przygnębiająco. Wie o tym każdy, kto przez dłuższy czas był w takiej lub podobnej sytuacji. Nowym więźniem był Dunajewski, jeden z ostatnich redaktorów „Słowa Polskiego”. Dowiedziałem się od niego, co działo się we Lwowie bezpośrednio po moim aresztowaniu. Podczas śledztwa nie pytali go o mnie, a mnie o niego. Dziwiło nas to, ale takie były fakty. Po paru dniach dano nam nowego towarzysza niedoli — był nim „Bunio” (Ostrowski) z siatki wywiadu AK. Doszły do nas informacje, że sypie, więc zachowywaliśmy dużą rezerwę. Był młody i postanowiliśmy go wychować, ponieważ miał fałszywe pojęcie o sowieckich obozach, a także o całokształcie życia w Związku Radzieckim. Wpojono mu przekonanie, że skazani na długie lata obozu żyją jak na wolności, zakładają rodziny, chodzą na polowania, pracują w swoich gospodarstwach na urodzajnych, bezkresnych obszarach Syberii.

Wszyscy zamknięci w piwnicznych celach dużo rozmyślali, robiliśmy to również i my. Omawialiśmy różne zagadnienia, wypowiadaliśmy otwarcie swoje poglądy, czyli robiliśmy to, czego robić nie było wolno. Było nas trzech, trzy różne indywidualności. Poruszaliśmy problem nadmiernego gadulstwa w czasie przesłuchań i wydawania kolegów z organizacji. Z zadowoleniem stwierdziliśmy, że rozważania odniosły pożądany skutek — „Bunio” na nas nie donosił. Właśnie w tym czasie działy się w więzieniu rzeczy, które na pewno zaciekawiłyby śledczych. W jednej celi siedzieli redaktor i komendant, a obok, za drzwiami, świetnie rysująca „Krystyna”. Powstał projekt wypuszczenia z siedziby kontrrazwiedkiSmiersz” numeru „Słowa Polskiego”. Ustaliliśmy tematy i rozdzieliliśmy je między cztery osoby, bo „Bunio” również zapalił się do sprawy. Wśród tematów znalazły się następujące: jak zachować się podczas śledztwa, metody badań sowieckiego kontrwywiadu, NKWD i NKGB, lista osób znajdujących się w więzieniach. Znalazły się tam również wskazówki dla znajdujących się na wolności. W opracowywanym numerze nie zabrakło humoru, tematem którego byli przedstawiciele sowieckiego aparatu represji. „Krystyna” skombinowała ze stołów oficerów śledczych papier i ołówki, potrzebne do wykonania szaty graficznej. Wydany numer „Słowa Polskiego” wędrował od celi do celi. Podobnie jak dla grypsów, miejscem przekazywania była skrytka w ubikacji odkryta przez „Krystynę”. Trzeba zresztą przyznać, że to właśnie ona była najbardziej niepoprawnym więźniem i z tego powodu często zamykano ją w karcerze. Oficerowie śledczy wściekali się, gdy Polacy dawali im odczuć, że uważają ich za mało inteligentnych i niekulturalnych, a „Krystyna” nie ukrywała przed nimi swojego lekceważenia. Byliśmy pewni, że zrewanżują się nam w akcie oskarżenia. Jak już wspomniałem, brali kobiety do sprzątania i „Krystyna” chętnie z tego korzystała, by rozkoszować się dziennym światłem, zdobywać materiały do pisania i obserwować, kto współpracuje ze śledczymi. Informowała mnie o wszystkich swoich spostrzeżeniach.

Staraliśmy się nawiązać kontakt i znaleźć wspólny język z pilnującymi nas żołnierzami. Znaliśmy sytuację panującą w ZSRR z rozmów prowadzonych z wieloma obywatelami sowieckimi. Wynikało z nich, że nie chcieli powrotu czasów przedwojennych, wierzyli, że po wojnie wszystko zmieni się u nich na lepsze, łudzili się, że zostaną przywrócone drobna własność i nieduże gospodarstwa rolne. Wierzyli swemu dowódcy, Żukowowi, który obiecał im zmiany w imieniu najwyższych władz Kremla. Staraliśmy się zachwiać ich wiarę w obietnice sowieckich panów. Nasze rozmowy z nimi pozostawiały w ich umysłach jakiś cień, wywoływały nieufność i budziły rozterki. Nie zamierzaliśmy przeciągać tych prostych ludzi na naszą stronę, aby nam pomogli, ponieważ byli zbyt zastraszeni. Chętnie jednak słuchali naszych argumentów, opowieści o życiu w innych krajach i o prawdziwej wolności.

Beznadziejność kolejnych dni potrafiliśmy sobie urozmaicać. Porównywaliśmy więzienia sowieckie i niemieckie. Zasadniczą różnicą między nimi było to, że w więzieniach hitlerowskich działał Czerwony Krzyż i łatwiej można było dotrzeć do aresztowanych, bo przeważnie wiedziano, gdzie się znajdują. W systemie sowieckich obozów i więzień nawet najbliżsi nie wiedzieli, gdzie przebywają członkowie ich rodzin, wszędzie, gdzie pytali, dawano im odpowiedź, że takich w tym miejscu nie ma.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin