06_-_Nadzieja_Pokonanych.pdf

(2323 KB) Pobierz
Terry Goodkind
Nadzieja pokonanych
Tom VI cyklu „Miecz Prawdy”
(Faith of the Allen)
Przełożyła Lucyna Targosz
Russelowi Galenowi,
mojemu pierwszemu prawdziwemu fanowi,
za jego niewzruszoną wiarę we mnie
ROZDZIAŁ 1
Nie pamiętała umierania.
Z nieokreślonym uczuciem lęku zastanawiała się, czy płynące ku niej gniewne
głosy oznaczają,
że
znów ma doświadczyć owego transcendentnego kresu -
śmierci.
Jeżeli tak, to nic nie mogła na to poradzić.
Chociaż nie pamiętała umierania, przypominała sobie mgliście późniejsze pełne
powagi szepty głoszące,
że
umarła,
że
zabrała ją
śmierć,
ale
że
on przycisnął usta do jej
warg i napełnił oddechem jej znieruchomiałe płuca,
że
tchnął w nią swoje
życie
i na
nowo rozniecił jej. Nie miała pojęcia, kto opowiadał o tak nieprawdopodobnym
wyczynie, nie miała pojęcia, kim był ów „on”.
Tamtej pierwszej nocy, kiedy wychwyciła odległe, bezcielesne głosy, pojęła,
że
wokół niej ludzie, którzy nie wierzą,
że
choć powróciła do
życia,
to przetrwa do rana.
Jednak teraz wiedziała,
że
tak się stało; przeżyła wiele nocy, być może dzięki
rozpaczliwym modłom i
żarliwym
przysięgom szeptanym nad nią tamtej pierwszej.
Ale chociaż nie pamiętała umierania, przypominała sobie ból sprzed utraty
świadomości.
Ból, którego nigdy nie zapomni. Pamiętała, jak samotnie desperacko
walczyła z tamtymi mężczyznami, szczerzącymi zęby niczym zgraja dzikich psów
atakujących zająca. Pamiętała grad brutalnych ciosów, który powalił ją na ziemię,
kopniaki ciężkich buciorów, kiedy już upadła, i suchy trzask pękających kości. Pamiętała
krew, mnóstwo krwi - na ich pięściach, na ich butach. Pamiętała przeraźliwy strach,
że
brakuje jej tchu,
żeby
krzyczeć z potwornego bólu.
Jakiś czas później - nie wiedziała, czy godziny, czy dni - kiedy leżała w obcym
łożu
pod czystymi prześcieradłami i spojrzała w jego szare oczy, pojęła,
że
dla
niektórych
świat
rezerwował ból o wiele gorszy od tego, który sama wycierpiała.
Nie znała jego imienia. Straszliwa udręka, tak wyraźnie widoczna w jego oczach,
uświadomiła jej,
że
powinna je znać. Wiedziała,
że
powinna znać jego imię - lepiej niż
własne, lepiej niż samo
życie
- lecz nie znała go. Nigdy nic jej bardziej nie zawstydziło.
I od tej pory, ilekroć opuściła powieki, widziała jego oczy, widziała w nich nie
tylko bezsilną udrękę, ale i blask tak niepohamowanej nadziei, jaki mogła rozniecić
jedynie szczera miłość. I w głębi swej duszy - nawet wówczas, gdy najgorszy mrok
zaćmiewał jej umysł - odmawiała zgody na to, by blask w tych oczach zgasł, kiedy
zawiedzie jej wola
życia.
W pewnej chwili przypomniała sobie jego imię. Przeważnie je pamiętała. Ale
czasem nie. Czasami, kiedy szarpał nią ból, zapominała nawet własne.
Teraz, kiedy Kahlan słyszała, jak tamci burkliwie wymawiają jego imię,
rozpoznawała je, rozpoznawała i jego. Twardo, nieustępliwie czepiała się owego imienia
- Richard - i swoich wspomnień o nim, o tym, kim był, i o tym, jak wiele dla niej
znaczył.
Później zaś, kiedy ludzie obawiali się,
że
jednak umrze, wiedziała,
że
będzie
żyć.
Musiała
żyć:
dla Richarda, dla swojego męża. Dla dziecka, które nosiła w
łonie.
Jego
dziecka. Ich dziecka.
Gniewne głosy, wymawiające imię jej męża, sprawiły,
że
Kahlan w końcu
otworzyła oczy. I zaraz je przymrużyła, porażona okropnym bólem, do tej pory
tłumionym przez sen. Małą izdebkę, w której leżała, wypełniało bursztynowe
światło.
Nie było zbyt jaskrawe, więc domyśliła się,
że
albo tłumi je zasłona, albo jest już zmrok.
Ilekroć się tak budziła, nie miała poczucia czasu, nigdy nie wiedziała, jak długo spała.
Poruszyła językiem w zaschniętych ustach. Ciało miała bezwładne, ciężkie od
snu. Mdliło ją tak jak w dzieciństwie, kiedy zjadła trzy kandyzowane jabłka przed
wyprawą na
łodzi
w gorący, wietrzny dzień. Teraz było właśnie tak ciepło: letni upał.
Starała się całkiem wybudzić, ale
świadomość
odpływała, dryfowała po bezkresnym
mrocznym morzu.
Żołądek
jej się skurczył. Musiała z całej siły powstrzymywać mdłości.
Aż nazbyt dobrze wiedziała,
że
w jej stanie mało co sprawiało taki ból jak wymioty.
Powieki znów zasłoniły oczy i Kahlan zatonęła w jeszcze większym mroku.
Wzięła się w garść, zebrała myśli, ponownie zmusiła się do otwarcia oczu.
Przypomniała sobie: dawali jej zioła,
żeby
przytłumić ból i umożliwić sen. Richard dużo
wiedział o ziołach. Te napary przynajmniej pozwalały jej zapaść w letargiczny sen. A ból,
choć nie tak dotkliwy, i tak był.
Ostrożnie, powoli -
żeby
nie poruszyć tych obosiecznych sztyletów tkwiących tu
i ówdzie pomiędzy
żebrami
- wciągnęła głębiej powietrze. Płuca Kahlan wypełniła woń
balsamu i sosny i uspokoiła buntujący się
żołądek.
Nie był to aromat drzew, zmieszany
z innymi zapachami lasu, z wilgocią ziemi, wonią muchomorów i cynamonowym
zapachem paproci, lecz woń
świeżo
pociętego drewna. Kahlan skupiła wzrok i zobaczyła
za nogami
łóżka ścianę
z jasnych, niedawno okorowanych belek; ze
śladów
siekiery
jeszcze sączył się sok. Widać było,
że
drewno pocięto i ociosano w pośpiechu, ale
dokładność roboty zdradzała precyzję, jaką może dać jedynie wiedza i doświadczenie.
Izdebka była malutka; w Pałacu Spowiedniczek, w którym Kahlan dorastała, tak
małe pomieszczenie nie służyłoby nawet za schowek na bieliznę. No a poza tym byłoby
z kamienia, jeśli nie z marmuru. Spodobała się jej ta malutka drewniana izdebka;
domyślała się,
że
to Richard ją dla niej zbudował. Czuła się tu niemal tak bezpiecznie jak
w jego ramionach. Marmur, wyniośle dostojny, nigdy jej tak nie dodawał otuchy.
Za nogami
łóżka
dostrzegła wyrzeźbionego ptaka w locie. Sylwetkę zarysowano
kilkoma pewnymi pociągnięciami noża na płaskim fragmencie belki niewiele większym
niż dłoń Kahlan. Richard dał jej coś, na co mogła patrzeć. Czasami, kiedy siedzieli przy
ognisku, widywała, jak rzeźbił w kawałku drewna twarz lub zwierzę. Czuwający nad nią
ptak, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, symbolizował wolność.
Dziewczyna zwróciła oczy w prawo i zobaczyła brązowy wełniany koc
zasłaniający drzwi. To zza niego dolatywały gniewne, groźne głosy.
- To nie nasz wybór, Richardzie... Musimy myśleć o własnych rodzinach...
o
żonach
i dzieciach...
Kahlan chciała się dowiedzieć, co się dzieje, i spróbowała się podeprzeć na
lewym
łokciu.
Ale ręka nie zareagowała tak, jak powinna. Błyskawica bólu
śmignęła
wzdłuż kości dziewczyny i eksplodowała w barku. Kahlan wstrzymała oddech, porażona
przeraźliwym bólem, i osunęła się ciężko, zanim zdołała choć na cal unieść ramię.
Przyspieszony oddech sprawiał,
że
tkwiące w bokach sztylety raniły jeszcze dotkliwiej.
Zmusiła się do zwolnienia oddechu, bo tylko tak mogła zapanować nad bólem. W końcu
zelżał
ból
w ramieniu
i kłucie
w
żebrach;
dopiero
teraz
cichutko
jęknęła.
Z wykalkulowanym spokojem spojrzała na lewą rękę. Była w
łubkach.
Jak tylko Kahlan
to zobaczyła, przypomniała sobie. Wyrzucała sobie,
że
nie pomyślała o tym, zanim
spróbowała się podeprzeć na
łokciu.
Wiedziała,
że
zioła przyćmiewają jej umysł. Skoro
i tak nie mogła usiąść, no i bała się kolejnego nieostrożnego ruchu, skoncentrowała
wysiłki na przywróceniu jasności myślenia.
Ostrożnie przesunęła ku górze prawą rękę i otarła palcami pot z czoła, pot
wywołany bólem. Stawy bolały, ale ręka była dość sprawna. Ucieszyło to Kahlan.
Dotknęła opuchniętych oczu i dopiero teraz pojęła, dlaczego patrzenie ku drzwiom tak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin