Gilles Legardinier - Do usług Szanownej Pani.pdf

(1425 KB) Pobierz
1
Była noc, dość chłodna. W sercu Londynu, wewnątrz oszklonej werandy przed hotelem
Savoy, mężczyzna w średnim wieku, ubrany w smoking, krążył tam i z powrotem, przeglądając
gorączkowo informacje w swoim telefonie komórkowym. Organizator kolacji, którą podano
w przestronnym salonie, opuścił hol i zbliżył się do mężczyzny, uwalniając zza drzwi dźwięk
instrumentów dętych zespołu grającego muzykę Cole’a Portera.
– Nadal nie ma informacji od pana Blake’a? – zapytał.
– Próbuję się do niego dodzwonić, ale wciąż nie odbiera. Proszę dać mi jeszcze chwilę.
– Postawił nas w niezwykle kłopotliwej sytuacji. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało…
„Agonia byłaby jedyną akceptowalną wymówką!” – pomyślał mężczyzna z telefonem.
Kiedy tylko organizator kolacji odszedł, wybrał ponownie domowy numer swojego
najstarszego przyjaciela. Po odsłuchaniu powitania nagranego na automatyczną sekretarkę
oświadczył neutralnym tonem:
– Andrew, tu Richard. Jeśli mnie słyszysz, błagam, odbierz. Wszyscy czekają tutaj na
ciebie. Nie mam pojęcia, co im powiedzieć…
Nagle ryba chwyciła przynętę.
– Wszyscy na mnie czekają? Gdzie?
– Bogu dzięki, jesteś tam! Nie mów mi, że zapomniałeś o gali wręczenia Nagrody
Modelowego Przedsiębiorstwa. Uprzedzałem cię, że załatwię ci nominację.
– To miło z twojej strony, nie mam jednak do tego serca.
– Andrew! Nie tylko zostałeś nominowany, ale zwyciężyłeś. Niniejszym informuję cię, że
przyznano ci nagrodę.
– Jestem wzruszony. Co dostałem? Sądząc po wieku uczestników, jest to na pewno coś,
czego nie można schrupać. Lewatywa? Laparoskopia?
– To naprawdę nie czas na żarty. Ubieraj się i przyjeżdżaj!
– Donikąd się nie wybieram, Richardzie. Teraz sobie przypominam, że mówiłeś mi o tej
nagrodzie. Pamiętam również, co ci odpowiedziałem – że mnie to nie interesuje.
– Zdajesz sobie sprawę, w jakim położeniu mnie stawiasz?
– To sytuacja, w jakiej sam się postawiłeś, żabciu. O nic cię nie prosiłem. Wyobraź sobie,
że zamawiam dla ciebie dwie tony ostryg – tylko dlatego, że cię lubię – po czym zmuszam cię,
żebyś je zjadł.
– Przyjeżdżaj natychmiast albo powiem twojej gosposi, że uprawiasz voodoo, wtedy zaś
jej noga już więcej u ciebie nie postanie.
Blake wybuchnął śmiechem.
– Musiałeś wpakować się w niezłe tarapaty, skoro wymyślasz takie brednie! Przestraszyć
biedną Margaret. Naprawdę? To tak, jakbym groził ci doniesieniem na twoją żonę Służbom
Dobrego Smaku za to, co zrobiła ze swoimi włosami i z waszym pudlem.
– Zostaw Melissę w spokoju. Ja nie żartuję, Andrew! Przyjedź natychmiast. Wiesz, do
czego jestem zdolny.
– Pamiętam, jak chciałeś mnie oskarżyć o kradzież małpki pani Robertson. Do śmierci
była przekonana, że to ty zjadłeś jej zwierzątko. Margaret ci zresztą nie uwierzy. Powiem jej, że
bierzesz narkotyki. Jeśli uda ci się ją skłonić do dymisji, opłacę ci tydzień na Bahamach z żoną
i jej włosami.
– Skończ wreszcie z włosami mojej żony! – zdenerwował się Richard Ward. – Dość tego,
Andrew! Walczyłem o to, żebyś dostał nagrodę, zrób mi więc tę przyjemność i przyjedź ją
odebrać. I to szybko.
– Uwielbiam, kiedy podnosisz głos. W czasach, gdy byliśmy młodzi, to właśnie twoja
porywczość mnie urzekła. Jestem ci wdzięczny, że tyle się nachodziłeś wokół tej sprawy, ale nie
licz na mnie, że będę grał w twoją grę. Nie wystrychnąłem cię na dudka. Od początku byłem
szczery. Takie wieczory są nudne, z kolei trofea wręczane przez zadufanych w sobie ludzi nie
mają większej wartości. Nie przyjadę. Jeśli jednak masz ochotę wpaść na jednego, to zapraszam
– nie mam planów na wieczór.
Ward aż zachłysnął się z wściekłości:
– Posłuchaj mnie dobrze, Blake! Jeśli mnie wystawisz, nasza przyjaźń na tym ucierpi.
– Mieliśmy już setki okazji, żeby się pokłócić. Te wszystkie obelgi i trudne chwile…
W ciągu ponad pięciu dekad Andrew Blake rzeczywiście często wystawiał nerwy
wspólnika na ciężką próbę. Tego wieczoru jednak najwyraźniej miarka się przebrała.
– Andrew, proszę cię…
– W moim obecnym stanie tylko ty możesz mi jeszcze sprawić odrobinę radości. Powiedz
im, że uderzyłem się w głowę i zapomniałem, jak się nazywam. Żeby ich rozweselić, wytłumacz,
że uważam się za Boba Kanciastoportego, ale w przebłysku świadomości błagałem cię
o odebranie nagrody w moim imieniu. Możesz ją sobie oczywiście zachować.
Organizator kolacji po raz drugi wyszedł z hotelu. Richard zdążył jeszcze szepnąć
przyjacielowi:
– Obiecuję, że mi za to zapłacisz.
– Życie już się na mnie mści, przyjacielu. Ja także serdecznie cię całuję.
Richard Ward rozłączył się i przybrał współczującą minę, żeby oznajmić:
– Andrew Blake został hospitalizowany.
– Dobry Boże!
– Jego życie nie jest zagrożone. Jeśli pan sobie życzy, mogę odebrać nagrodę w jego
imieniu. Wiem, jak bardzo będzie mu przykro, że zepsuł pański wieczór.
2
Siedząc przy biurku, Andrew Blake opuścił w dół ekran laptopa i zamknął oczy. Powoli,
skupiając się na zmyśle dotyku niczym ślepiec, przesunął dłońmi obok urządzenia, gładząc
wypolerowaną drewnianą powierzchnię. Przy tym biurku pracował niegdyś jego ojciec, wówczas
jednak nikt jeszcze nie słyszał o informatyce ani o bilansie miesięcznym. Inna epoka.
Wciąż z przymkniętymi powiekami, Andrew przesunął palcami po zaokrąglonej krawędzi
wysłużonego dębowego blatu, pogładził boki i mosiężne gałki szuflad. Ciepło drewna, chłód
metalu. Tyle odczuć, tyle wspomnień. Oddawał się temu rytuałowi wyłącznie w chwilach
najgłębszego smutku, najbardziej dojmującego zmęczenia. Tak jak dzisiejszego wieczoru.
Z niewielkiej firmy, którą odziedziczył, nienaruszony pozostał jedynie ten element. W miarę
upływu czasu cała reszta się zmieniła: adres, obrót handlowy, sprzęt, wystrój, ludzie, on sam.
Ewolucja okazała się tak daleko idąca, że Andrew nie poznawał już tego, czemu poświęcił
znaczną część życia.
Nie otwierając oczu, wysunął prawą dolną szufladę i zanurzył palce w jej wnętrzu.
Wymacał ciężki zszywacz, który z trudem podnosił, kiedy jeszcze był dzieckiem, trzy
postrzępione notatniki, zapalniczkę i przycisk do papieru z brązu – prezent od pracowników.
Relikwie te pozwalały mu nie tylko pamiętać o przeszłości, ale naprawdę przenosić się w czasy,
gdy życie było prostsze – kiedy nie wszystko zależało od niego, kiedy jeszcze nie był tym
najstarszym. Muskając palcami przedmioty codziennego użytku, potrafił odtworzyć otaczający
go niegdyś świat, od dźwięku telefonu po zapach smaru i rozgrzanej blachy, jaki dochodził
z sąsiedniego warsztatu. Powracał głos ojca – szybki, poważny, tak bliski. Co by pomyślał
o sytuacji, w jakiej znalazł się dziś jego syn? Jakiej rady by mu udzielił? Z biegiem lat to Andrew
stał się panem Blakiem. Otworzył oczy i zamknął szufladę.
Od dawna wzruszało go wszystko, co robił po raz ostatni, często nawet bezwiednie.
Uświadomiło mu to pewne wydarzenie – ostatnia kolacja zjedzona w towarzystwie ojca, zwykły
posiłek, podczas którego matka popędzała ich ze śmiechem, chciała bowiem obejrzeć film
w telewizji. O czym rozmawiali? O wszystkim i o niczym. Gawędzili z beztroską
charakterystyczną dla tych, którzy wierzą, że następnego dnia będą mieli okazję kontynuować
rozmowę. Pęknięcie tętniaka w nocy sprawiło, że stało się inaczej. Chwila ta, tak banalna,
okazała się najważniejsza, wyjątkowa. Wydarzenia tamtego wieczoru nastąpiły blisko
czterdzieści lat temu, mimo to jednak, kiedy Blake go wspominał, odczuwał ten sam ból w piersi,
ten sam zawrót głowy, jak gdyby ziemia usuwała mu się spod stóp. Od tamtej pory podejrzewał
życie o to, że chce mu odebrać wszystko, na czym mu zależy. Co gorsza utrzymywał się w nim
lęk przed utratą kochanych osób. Ukuł zatem sobie własną filozofię: cieszyć się każdą sekundą,
ponieważ świat może się w każdej chwili zawalić.
Strach nie stanowi ochrony przed niebezpieczeństwem, nieszczęście po raz kolejny
zapukało więc do jego drzwi. Przeżył jeszcze wiele ostatnich razów: żona Diane, śmiejąca się
z głową wspartą na jego ramieniu, jeszcze żywa – w czwartkowe przedpołudnie. Córka Sara,
która prosi go o bajkę na dobranoc, po czym zasypia – wtorkowy wieczór. Ostatni mecz tenisa.
Ostatni raz, kiedy we troje oglądali film. Ostatnie badanie krwi, którego wyniki odczytał
z lekceważeniem. Lista nie miała końca i z każdym dniem się wydłużała. Wszystkie te chwile –
ważne lub pozbawione znaczenia, mijające, zanim ich znaczenie zostało docenione – trafiały
w końcu na szalę wagi, która niespodziewanie przechylała się w złą stronę.
Andrew, gdy był zmęczony, ogarniało nieprzyjemne uczucie, że życie ma już za sobą, że
żyje tylko po to, aby wypełniać obowiązki względem świata, którego wartości przestał już
pochwalać. Jego marzenia przewracały się w grobie, on zaś wkrótce do nich dołączy.
Sięgnął ręką po dużą kopertę, której zawartość kompletował od wielu tygodni.
Dokumenty, mnóstwo dokumentów. Nie otworzył jej. Pomyślał o podjętych decyzjach i o ich
konsekwencjach. Każdą z nich ocenił raz jeszcze, choć żadnej nie pożałował.
Ktoś zapukał do drzwi. Andrew pospiesznie ukrył plik papierów w górnej szufladzie
biurka.
– Proszę!
Pojawił się młody mężczyzna w garniturze.
– Przepraszam, panie Blake. Chciałbym zamienić z panem słowo.
– Nasze czterogodzinne spotkanie nie wystarczyło, panie Addinson?
– Przykro mi, że tak źle reaguje pan na nasze propozycje. Powinien pan to przemyśleć.
Gdyby był młodym gepardem, Blake rzuciłby się na Addinsona i go rozszarpał, ale był
tylko starym lwem. Zaśmiał się krótko.
– Przemyśleć? Chyba wciąż nie najgorzej sobie z tym radzę, zapewne dlatego właśnie
wasze „propozycje” mnie irytują.
– Chodzi o dobro firmy.
– Jest pan tego pewien? Niech mnie pan nie prowokuje, Addinson. Pan i pańscy figuranci
już mnie wystarczająco dziś zdenerwowaliście.
– Robimy to, co w naszej mocy, w interesie nas wszystkich.
– W interesie wszystkich? Dla kogo pan pracuje, panie Addinson? Czego uczono pana
w szkołach, które ukończył pan z poczuciem wszechwiedzy? Pan kpi z klientów. Pańskie credo
brzmi: „Sprzedawać, nawet jeśli ludzie niczego nie potrzebują, produkować jak najtaniej, nawet
jeśli ma się to odbyć kosztem pracowników fabryk, po czym odejść, nie patrząc za siebie”.
– Jest pan bardzo surowy w ocenie.
– Nie dbam o pańskie osądy. Był pan zaledwie niesprecyzowanym projektem w głowach
rodziców, kiedy ja już kierowałem tą firmą. Zaczynałem od zamiatania fabryki. Znałem każdego
pracownika, imiona ich żon i dzieci, patrzyłem, jak ich pociechy dorastają. Ma pan mnie za
zgrzybiałego idiotę? Uważa pan, że moja przemowa jest paternalistyczna i że jestem zapatrzony
w przeszłość? Nieważne. To ja jestem szefem, pan zaś jest moim pracownikiem.
– Świat się zmienia, panie Blake. Trzeba umieć się dostosować.
– Dostosować się do perwersyjnych systemów wymyślonych przez ludzi pańskiego
pokroju. Pan i pańscy ludzie służycie wyłącznie sobie samym. Jestem jednak przekonany, że
pewnego dnia padnie pan ofiarą swoich wybryków. Nie jest pan idiotą, Addinson, ale to nie
inteligencja stanowi o wartości człowieka, tylko sposób, w jaki ją wykorzystuje.
– Szlachetne zasady nie uratują pańskiego przedsiębiorstwa, panie Blake.
– A niskie pobudki je utopią. Proszę nie zapominać, że to moja firma. Od ponad
sześćdziesięciu lat produkujemy metalowe pudełka. Klienci cenią sobie nasze produkty,
ponieważ są solidne i funkcjonalne. Są może mniej szykowne niż te plastikowe, jaskrawozielone
świństwa, na które moda trwa kilka tygodni, ale za to praktyczne. Jesteśmy potrzebni, panie
Addinson. Ludzie na nas liczą! Nie mam pewności, czy rozumie pan, o co mi chodzi… Tak więc,
mimo pańskich mętnych teorii, nie zmniejszymy grubości metalu, żeby zwiększyć poziom
odzysku. Nie przeniesiemy produkcji, żeby wyzyskiwać tanią siłę roboczą. Róbmy to, co do nas
należy! Skłania mnie to do zadania sobie pytania o to, jaka właściwie jest pańska rola.
Optymalizacja? Osiąganie wyników? Zdobywanie rynków? Wyszukiwanie okazji? To tylko
słowa, pretensjonalny żargon, który ma nadać panu powagi.
– Bez nas niczego by pan nie sprzedał!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin