Klatwa suszy A5.doc

(2217 KB) Pobierz
Klątwa suszy




Susie Moloney

Klątwa suszy

 

 

Przełożyła: Ewa Gorządek

Tytuł oryginału: A Dry Spell

Wydanie oryginalne 1997

Wydanie polskie 1998

 

 

Klątwa suszy stała się bestsellerem w Ameryce. Podobna w klimacie do Zaklinacza koni Evansa, ma szansę stać się i u nas książką numer jeden na listach najpopularniejszych powieści. Po rolniczych stanach Ameryki wędruje Thomson Leatly - przywoływacz deszczu, który zatrzymuje się wszędzie tam, gdzie jego usługi są potrzebne. Miasto Goodlands od dwóch lat dręczone jest klęską suszy i nie jest to zjawisko naturalne. Miasto to zostało przeklęte, ponieważ został naruszony spokój zamordowanej dziewczyny. Przywoływacz sprowadza wprawdzie deszcz, wyczekiwany przez mieszkańców, ale żywioły nie dają za wygraną. Duch zamordowanej opętał, doprowadzając do śmierci, inną mieszkankę nawiedzonego miasta. Czy Thomson potrafi pokonać złe siły ...


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Joshowi, który zawsze we mnie wierzył


Prolog.

Na Arbor Road straszy. Idący nią miody człowiek nie mógł jednak o tym wiedzieć, była to bowiem historia lokalna. Nie mógł też wiedzieć, że okoliczni mieszkańcy drogę tę nazywają Abattoir Road, Rzeźnicza Droga. Wiła się jak wąż przez las i zarośla, zaskakując kierowców niespodziewanymi, ostrymi zakrętami i nagłymi nachyleniami terenu. Najgorszy kawałek, Śmiertelny Poślizg, miał około ośmiu kilometrów długości i zaczynał się w miasteczku Telander w Minnesocie, niedaleko granicy z Dakotą Północną. Odkąd w 1959 roku położono na tej drodze nawierzchnię, na Śmiertelnym Poślizgu zginęło siedem dorosłych osób, w tym dwie młode matki, i dziewięcioro nastolatków.

Wędrowiec minął łagodny zakręt, z którego roztaczał się widok na prosty odcinek trasy. Szedł wolno, krokiem niemal spacerowym, jak ktoś, kto zamierza iść jeszcze przez długi, długi czas.

Nie wiedział, że tu zaczyna się Śmiertelny Poślizg. Przy drodze nie stały już krzyże i nie było żadnego śladu po ostatnim wypadku. Położone tu kiedyś kwiaty dawno już zeschły i zbutwiały.

Szedł, trzymając ręce głęboko w kieszeniach dżinsów. Był ubrany stanowczo za ciepło, ale ponieważ rzadko się przebierał, lubił nosić to, w czym było mu najwygodniej - nieprzemakalną kurtkę ze skórzanym kołnierzem i mankietami, prawie już czarnymi z brudu zebranego na wielu drogach, a pod nią starą koszulę z koca, którą kupił dwa lata temu w sklepie z używaną odzieżą. Nowy miał jedynie biały podkoszulek firmy Fruit Of The Loom. Lubił delikatny dotyk białej bawełny, jednak ten podkoszulek był już zszarzały i znoszony. Na nogach miał grube wełniane skarpetki i wysłużone, porządnie zniszczone buty, wciąż jeszcze bardzo wygodne. Jego matka mawiała: „Masz to, na co sobie zapracowałeś, Tom”.

Na plecach niósł zielony brezentowy plecak, podobny do skautowskiego; jego pochodzenia nie mógłby sobie już przypomnieć. W bocznej kieszeni znajdowało się zawiniątko z tytoniem i bibułki. Niestety, zapałki już mu się skończyły, a zapalniczkę zostawił jakiś czas temu w barze. W innej kieszeni miał licealny podręcznik do gramatyki, podpisany dwoma różnymi nazwiskami matki - panieńskim i po mężu; na wewnętrznej stronie okładki z trudem można było odczytać napis na przystawionej tam pieczęci szkoły. Książka wypchana była receptami, których nigdy nie zrealizował, wycinkami z gazet, listami, torebkami po tytoniu, w których trzymał notatki i niewyraźnie zapisane adresy. Wszystkie były już niepotrzebne poza jednym. Adresem nadawcy na oddartym kawałku koperty, aktualnym celem jego wędrówki. Razem z tym świstkiem trzymał zniszczoną, tanią mapę i stronę wydartą z atlasu drogowego. Podręcznik zapisany był w miejscach niezadrukowanych notatkami, robionymi przeważnie po pijanemu. Były to zapiski o sprawach przyziemnych, smutnych, o których lepiej nie pisać i nie czytać.

W plecaku niósł jeszcze dwa podkoszulki, kupione w jednej paczce z tym, który miał na sobie. Poza tym zapasową koszulę, cieńszą, taką, jakich używa się do gry w kręgle, z wyszytym na kieszonce po lewej stronie piersi imieniem Don. Nie było to jego imię. Nazywał się Thompson Keatley, ale od dziecka mówiono na niego Tom.

Miał jeszcze parę skarpetek na zmianę i gazetę sprzed kilku miesięcy - jej stron używał do rozpalania ogniska, gdy był zmęczony, zziębnięty i musiał zatrzymać się gdzieś w krzakach na krótką drzemkę. Oprócz tego pusty karton po mleku, który zamierzał wyrzucić do pierwszego napotkanego kosza na śmiecie, pięć dolarów z drobnymi, przewalające się na spodzie plecaka, i małą latarkę z wyczerpanymi bateriami. Nic nie szkodzi, lubił ciemności.

Do spodu plecaka dwoma grubymi czarnymi sznurowadłami przytroczył szary, wyświechtany pled wojskowy. Koc był szorstki i gryzący, ale lepsze to niż spanie na gołej ziemi.

Z ubrania przypominał typowego amerykańskiego włóczęgę, lecz na jego policzkach widać było tylko cień jednodniowego zarostu. Najczęściej golił się na sucho, przykucając na moment nad jeziorem, rzeką, a nawet kałużą, aby zobaczyć swoje odbicie w lustrze wody.

Miał dużą wprawę i rzadko się zacinał. Lubił deszcz obmywający mu twarz i pieszczoty delikatnego wiatru na skórze.

Mocno zarysowany, kanciasty podbródek świadczył o jego stanowczym charakterze, ciemna opalenizna - o wielu dniach spędzonych na świeżym powietrzu. Był szczupły i słusznego wzrostu, a spadające na ramiona włosy jeszcze go wysmuklały.

Kobiety spotykane po drodze, głównie w barach, uważały go za przystojnego, chociaż jeśli nie były bardzo pijane, nie rozmawiały z nim dłużej niż kilka minut. Gdyby ktoś je spytał dlaczego, powiedziałyby, że powodem są jego oczy. Jeśli nie odpowiadało mu towarzystwo, a tak było prawie zawsze, wystarczyło tylko, aby przymrużył powieki. Docinki kolesiów przy barze natychmiast ustawały i słyszał: „No to na razie, stary”. Posiadał trudny do wytłumaczenia dar przyciągania do siebie ludzi. Wyglądało na to, że wszystko zależy jedynie od jego decyzji.

Zbliżał się do najniebezpieczniejszego odcinka Abattoir Road, do Śmiertelnego Poślizgu.

Legenda i groza tego fragmentu drogi stanowiły atrakcję dla okolicznych dzieciaków, które przyjeżdżały tu samochodami, gdy na ich prawach jazdy nie wysechł jeszcze dobrze klej pod zdjęciem Cała sztuka polegała na tym, aby przed dojechaniem do Śmiertelnego Poślizgu rozpędzić się do setki i „odlecieć”. Jeżeli komuś udało się przebyć ten odcinek cało, zyskiwał szacunek w oczach kolegów Jeżeli nie, kumple pamiętali o nim długo, a rodzice mieli kogo opłakiwać.

 

 

Arbor Road łączyła miasteczka Telander i Oxburg. Władze żadnego z nich nie powzięły decyzji o wyprostowaniu jezdni, gdyż wymagałoby to tak wielkich nakładów finansowych, że nawet wspólna inwestycja nie wchodziła w grę. Nie obniżono również dopuszczalnej prędkości na tym niebezpiecznym odcinku, bo i tak wszyscy ją przekraczali, zarówno doświadczeni kierowcy, jak i świeżo upieczeni. Znaki drogowe informowały o ograniczeniach do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, jednak nikt tu tak wolno nie jeździł. Nawet w czasie śnieżnej zamieci.

Na największe niebezpieczeństwo narażona była młodzież. Zawsze gdy w wypadku samochodowym ginął jakiś chłopak lub dziewczyna, koledzy ze szkoły i przyjaciele ofiar przylepiali na drzewie przy drodze biały krzyż, jarzący się w ciemnościach. Pełnił rolę ostrzeżenia.

Mniej więcej po dwóch tygodniach białe krzyże znikały z drzew i nikt nie wiedział, co się z nimi działo.

Zaczęło się to wszystko piętnaście lat temu, kiedy Richard Wexler i jego kumpel Wesley Stribe nieszczęśliwie „odlecieli” stąd na zawsze. Dwaj absolwenci szkoły średniej, gotowi do rozpoczęcia beznadziejnie mało atrakcyjnego życia ludzi dorosłych.

Dicky prowadził wtedy swoją ukochaną bryczkę, olbrzymiego mercury montcalma, który był tak podrasowany, że osiągał olbrzymią prędkość. Dodatkowo zamontowane reflektory z tyłu oraz własnej roboty spoiler działały odstraszająco i matki nie pozwalały córkom wsiadać do tego samochodu.

Wesley i Dicky często urywali się ze szkoły i po wypiciu kilku butelek piwa grzali Arbor Road, przechwalając się, kto częściej się pieprzył. Jeśli nawet Wesley miał czasami dość ordynarnych żartów Dicky'ego, nigdy nie dał tego po sobie poznać. Zwykle jeździli mercurym tylko we dwóch. W towarzystwie Wesleya Dicky mógł bezwstydnie przechwalać się, jaki z niego twardziel, kogo mógłby kopnąć w dupę i kogo już kopnął, od czasu do czasu szturchając boleśnie kumpla w bok. Wesley dla odmiany opowiadał, ile panienek wydmuchał w czasie weekendu, jak wielkiego ma kutasa i jak bardzo kochają go wszystkie laski - jedna nawet płaci mu za to. Dicky, słuchając tego, rzadko pozwalał sobie na kpiny.

Tak więc jechali samochodem w sobotni wieczór roku 1980, kiedy to Ronald Reagan prowadził swoją kampanię prezydencką, a koszmarnie długie, nudne lata siedemdziesiąte właśnie dobiegały końca. Na autostradzie Telander-Johannason wciąż można było dostać kokainę, a AIDS i yuppies to była jeszcze sprawa przyszłości. Wesley i Dicky pędzili montcalmem po Arbor Road, rycząc do wtóru puszczonej na cały regulator piosenki „Thunderstruck” AC/DC.

- Ciągnij druta! - zawołał Dicky ni w pięć, ni w dziesięć.

Gdy tylko przejechali pierwszy z niebezpiecznych zakrętów, Dicky znowu zwiększył prędkość do osiemdziesiątki. Szyby w oknach były opuszczone i chłopcy wystawiali łokcie na zewnątrz, na gorący i suchy letni wiatr.

- Za niecałe cztery pierdolone tygodnie zaczyna się pierdolona szkoła, a nas tam nie będzie!!! - wrzasnął Wesley.

- Mogą mi obciągnąć druta!!! - chórem zawołali chłopcy, dając w ów upalny wieczór wyraz swojej wolności. Obaj mieli na końcowych świadectwach same mierne oceny, wynik długotrwałych zabiegów zdesperowanych rodziców.

Licznik wskazywał dziewięćdziesiąt kilometrów. W świetle reflektorów wyłonił się Śmiertelny Poślizg, rozpoczynający się ostrym zakrętem w lewo.

- Odlatujemy! - było to ostatnie słowo, jakie wypowiedział Dicky, i jednocześnie ostatnie, jakie usłyszał Wesley.

Samochód oderwał się od nawierzchni i wbił w potężny pień rosnącego na poboczu dębu. Wesley zginął, zmiażdżony siłą uderzenia Jedno ramię miał oderwane, a obie nogi pogruchotane drzwiami, które z ogromną siłą wbiły się do wnętrza wozu i wgniotły w sufit. Dicky zmarł w wyniku ran głowy, przelatując przez przednią szybę. Mia przetrącony kręgosłup, poharatane obie ręce i roztrzaskaną czaszkę co według lekarzy było bezpośrednią przyczyną jego śmierci.

Po tym wypadku Arbor Road przechrzczono na Abattoir Road I zaczęło tam straszyć.

Ducha widziało wystarczająco wiele osób, aby temat ten pojawił się w programach telewizyjnych traktujących o zjawiskach nadprzyrodzonych. Wciąż zgłaszali się ludzie i opowiadali, że musieli nagle hamować, widząc przed maską samochodu chłopaka, który zaraz potem rozpływał się w powietrzu. Zanotowano aż trzy przypadki gdy trzeźwi kierowcy spowodowali kraksy, nie chcąc wpaść na pieszego. Jego rysopis za każdym razem był taki sam.

Ten znikający chłopiec był prawdziwym zagrożeniem.

Młodzi ludzie urządzali na Rzeźniczej Drodze seanse spirytystyczne, próbując przywołać ducha Dicky'ego, gdyż wszyscy wierzyli, że on właśnie jest tą niebezpieczną zjawą. Najczęściej kończyło się rozpaczliwym płaczem dziewcząt, a chłopcy musieli się dobrze napocić, aby ich jądra zeszły znowu w dół. Histeria trwała jeszcze kilka godzin po seansie, gdy wszyscy byli już w domach, bezpieczni pod opiekuńczymi skrzydłami rodziców.

Telewizja musiała w jakiś sposób ukonkretnić ducha, a znając Dicky'ego, z pewnością życzyłby sobie być w centrum uwagi, pobrzękując łańcuchami i skacząc przed maskami samochodów, strasząc jednego kierowcę za drugim. Za życia miał opinię ordynarnego łobuza, po śmierci uczyniono zeń jeszcze okrutnika. Przedstawiano go tak, jakby lubował się w zabijaniu ludzi, nie zadowalając się tylko straszeniem. Jakby bawiło go obserwowanie śmiertelnie przerażonych kierowców, którzy gwałtownie zjeżdżali na pobocze i wylatywali przez przednią szybę, aby stać się dla niego ponurym towarzystwem na wieczność.

Tamtej bezchmurnej nocy Śmiertelny Poślizg oświetlony był jasnym blaskiem księżyca. W zaroślach na poboczu rzeczywiście czaił się duch. Dicky Wexler nie wyglądał jednak tak, jak wyobrażali sobie jego znajomi. Nie mogąca zaznać spokoju dusza unosiła się ponad krzakami jako niewidzialny obłoczek, zespolenie mgły i energii.

Duch raczej wyczuł niż usłyszał lub zobaczył zbliżającego się wędrowca i począł unosić się coraz wyżej, przybierając bardziej spójny kształt. Powoli płynął w stronę drogi, podczas gdy człowiek zbliżał się w jego stronę pewnym krokiem, miarowo wystukując rytm na szosie.

Gdy zjawa była już dosłownie o krok od wędrowca, nagle opuściła ją cała buńczuczność i zuchwalstwo. Złośliwy duch okazał się całkowicie bezsilny wobec napotkanej mocy, która pochodziła z jakiejś nieznanej głębi. Zamarł w miejscu, sparaliżowany strachem.

Thompson Keatley szedł dalej przed siebie, nie podejrzewając nawet obecności Dicky'ego Wexlera.

 

 

Arbor Road przechodziła w główną arterię miasta Oxburg. Thompson Keatley znajdował się mniej więcej o dzień drogi od celu swej wędrówki. Człowiek bez stałego adresu szedł ulicą, której nazwy nie zapamiętał. Parę minut wcześniej minął kilka tablic i znaków drogowych. To, czy je widział, nie miało najmniejszego znaczenia. Pamiętał ze szczegółami mapę, którą wydarł kilka miesięcy temu z atlasu drogowego w małej bibliotece, gdzieś w Wirginii Zachodniej. Wiedział, że idzie w dobrym kierunku. Był obdarzony znakomitym poczuciem orientacji i zmysłem topograficznym.

Szedł wolno poboczem, jak czynił to już od wielu dni, z wyjątkiem początkowego odcinka drogi z Columbus do Sioux City, który przebył autobusem, gdyż czuł się wtedy wyjątkowo słabo. Starał się korzystać ze środków komunikacji tylko w wyjątkowych sytuacjach. Uważał, że jeżeli zamierza podróżować jak wieśniak, musi pokonywać drogę na piechotę.

Wyczuwał zbliżający się od wschodu deszcz. Ubranie już mu wyschło, ale nie miał nic przeciwko temu, by znowu było mokre. Przywykł do chłodu i wilgoci.

Po trzydziestu minutach marszu wyszedł na otwartą przestrzeń. W oddali zobaczył światła. Znajome światła. Wiedział, co oznaczają, chociaż nigdy dotąd nie zawędrował tak daleko na północ (nie licząc Nowego Jorku) i nie miał zielonego pojęcia, co mogło mu zaoferować miasto Oxburg. Neonowe i błyskające światła oznaczały bliskość baru. Baru, który był nieodzownym elementem każdego miasta i miasteczka w całych cudownych Stanach Zjednoczonych Ameryki, Boże pobłogosław nas, każdego z osobna i wszystkich razem.

Pięć dolarów i trochę drobnych nie wystarczyłoby mu na wiele, a poza tym obiecał sobie, że poczeka z dogadzaniem sobie, aż wpadnie mu następna robota. Nigdy nie dotrzymywał takich przyrzeczeń, ale i tak ciągle je sobie składał. Nie czuł żadnych wyrzutów sumienia po złamaniu takich obietnic. Kiedy jesteś zmęczony, śpisz; kiedy jesteś głodny, jesz; kiedy kiszki marsza grają, uciszasz je w najbliższym barze. Jasne jak słońce.

Każdy amerykański bar ma w sobie coś takiego, że człowiek zaraz po wejściu czuje się jak u siebie w domu. Jakąś obietnicę wspólnoty, przynależności, dzięki której możesz przestać udawać i być po prostu sobą. Jakieś kosmiczne odprężenie, witające cię już od progu, ogarniające ciebie i tych, którzy już tam są, szczęśliwi, że widzą następnego zmęczonego przechodnia, pragnącego na chwilę zawinąć do portu, wypić coś i nasycić się swojską atmosferą niczym garścią witamin naładować cudzą depresją. Po kilku godzinach jesteś już gotów sam wymyślać historie, jakim krezusem będziesz, gdy tylko uda ci się zrobić następny interes, gdy tylko doczekasz się ważnego telefonu.

Bar nazywał się, jak głosił wypalony miejscami neon, CHARLIE CHU K S THIRSTY B Y. Tom pchnął drzwi, coraz mocniej czują nadciągający deszcz.

Nastawiona na cały regulator szafa grająca sprawiała fałszywe wrażenie, że w środku jest tłoczno, chociaż zajęte były tylko trzy stoliki, a przy barze siedziało raptem kilku facetów. W głębi jakaś podchmielona starsza kobieta czytała książkę, kołysząc się w tył i w przód, gdy przewracała kartki. Tom podszedł do baru i usiadł daleko od rozkrzyczanej grupki mężczyzn.

Barman spojrzał pytająco i Tom, przekrzykując muzykę, zamówił piwo. W miarę jak opadał z niego zebrany na drogach kurz, poddawał się dobrem nastrojowi.

Wyciągnął pieniądze, a plecak rzucił na podłogę. Zapłacił za piwa drobnymi, które ułożył w słupek z pięciocentówką na wierzchu. Barman wziął pieniądze, zostawiając pogardliwie pięć centów na przesiąkniętym piwem kontuarze. Tom popchnął monetę w jego stronę. Kto wie, może zostawi mu jeszcze jedną, zanim skończy się wieczór. Stawał się hojny tylko wtedy, gdy był na dobrym gazie, ale pięć dolarów dobrze nie rokowało. Jeżeli chciał jutro coś zjeść, musiał zostawić sobie trochę kasy.

Skończyła się piosenka z szafy grającej i nagle słychać było wyraźnie, o czym rozmawiają faceci przy drugim końcu baru. Głośno kłócili się o to, co ktoś zrobił albo nie zrobił z samochodem niejakiego Gage'a.

- Nie chodzi o tę zasraną sprawę, dostałem go z powrotem i teraz mam nowy, zasrany problem, i tyle - ryczał Gage, wymachując palcem przed nosem jednego z kolegów. Na głowie miał baseballową czapkę z napisem „Lansdown Motors”, której daszek wysmarowany był jakimś tłuszczem.

Gage był najbardziej pijany z całego towarzystwa, ale bateria butelek na barze wskazywała, że pozostali niedługo mu dorównają.

- Głupi skurwysyn - rzucił jego kumpel.

Gage zarechotał, a siedzący obok facet z rudą brodą powiedział, że zawiózł cruisera do pośrednika.

- Inaczej bym się go nie pozbył - dodał.

Pozostali mieli inne zdanie i zaczęła się bezowocna dyskusja o cenach. Kobieta z końca sali kiwała się nad grającą szafą i zamknąwszy jedno oko, próbowała odczytać tytuły piosenek.

Przy stoliku obok szafy siedziało trzech mężczyzn, którzy z zainteresowaniem przyglądali się Tomowi. Widząc to, ukłonił im się, a oni skinęli głowami, niespiesznie popijając piwo. Patrząc na ich pochylone ku sobie głowy, poważne i nieruchome twarze, odniósł wrażenie, że rozmawiali o czymś dużo poważniejszym. Usłyszał wyraźnie tylko jedno słowo: „Deszcz”.

Kobieta odeszła od grającej szafy, drobiąc dziwacznie nogami, jakby parodiowała taniec. KT Oslin zaczął śpiewać piosenkę o małych miasteczkach. Głosy mężczyzn przy stoliku znowu zagłuszyła muzyka. Tom wychylił resztę piwa i dał znak, że prosi o następne. Z pełną szklanką podszedł do szafy. Został mu już tylko dolar.

Udając, że czyta tytuły piosenek, starał się podsłuchać rozmowę przy stoliku. Głosy docierały do niego zmieszane ze słowami piosenki.

Dopiero po chwili udało mu się wyłowić sens rozmowy.

- Tank powiedział, że jeżeli w tym roku nic się nie zmieni, będzie musiał zawieźć ich do siostry na Florydę.

- Chyba nie mówił tego serio?

- Moim zdaniem serio. To już czwarty rok. Cztery lata suszy! Jakiś facet przy drodze numer 70 postawił wielki drewniany krzyż na swoim trawniku i każdego wieczora modli się pod nim razem z całą rodziną. Czy sądzisz, że on też żartuje?

- Chryste! Trzeba się nad tym zastanowić.

- Chyba ktoś rzucił klątwę.

Zanim z szafy rozległ się cedzący słowa głos Conwaya Twitty, Tom usłyszał jeszcze ostatni komentarz.

- Trzeba się zastanowić, dlaczego zdarzyło się to właśnie tutaj.

Tom zamknął oczy. Grająca szafa, bar i rozmawiający mężczyźni zniknęli. Czuł nadciągający deszcz. Ze wschodu. W mieście i okolicy panowała susza. Nie spadła ani kropla już od pięciu dni, może nawet dłużej. To wystarczyło, aby ludzie poczuli niepokój.

Wolno otwierał oczy, patrząc na długą kolumnę tytułów w grającej szafie, głosy mężczyzn znowu docierały do niego w urywanych sekwencjach.

Poczekał, aż skończy się piosenka, i podszedł do stolika.

Kiwnął głową na powitanie. Wszyscy trzej mieli na sobie podniszczone, robocze ubrania, jakie noszą farmerzy. Czuć było od nich zapach pól i zwierząt. Tom dobrze znał tę woń, tak samo dobrze, jak zapach ziemi po deszczu.

Ten, który znał Tanka, miał posturę boksera, kilkudniowy ryż; zarost i zepsute przednie zęby. Gdy Tom stanął przy stoliku, szczerbaty spojrzał na niego bez większego zainteresowania. Jedynie długie kręcone włosy Toma, związane w koński ogon, wywołały na jego twarzy grymas dezaprobaty. Pozostali dwaj ani drgnęli.

- Co tam? - zapytał w końcu ten w czapce z daszkiem.

Tom cały czas stał, spoglądał na puste czwarte krzesło. Zaproszenie jednak nie padło. Trzeba jeszcze poczekać.

- Słyszałem, że rozmawiacie o deszczu - powiedział.

- No i co? - stwierdził niezbyt uprzejmie ten w baseballowej czapce. Jego sąsiad miał na sobie drelichowy kombinezon i buty powalane krowim łajnem. Tom widział to i czuł. Zastanawiał się, co powiedziałaby żona tego człowieka, gdyby wszedł w tych buciorach do domu. Może właśnie dlatego siedział w barze.

- Mogę sprawić, że spadnie deszcz - oznajmił.

Trzy pary oczu tępo się w niego wpatrywały.

- Za... - skalkulował szybko, ile forsy mogą mieć przy sobie faceci - pięćdziesiąt baksów.

Przez chwilę panowała cisza, aż wreszcie ten z zepsutymi zębami wyprostował się i odwrócił wzrok pełen niesmaku od fryzury Toma.

- Spierdalaj - rzucił krótko.

Pozostali dwaj także stracili zainteresowanie jego osobą i powrócili do kufli. Chudzielec obok faceta w czapce głośno przełknął łyk piwa. Uprzejmy dźwięk, przerywający ciszę.

- Macie tu suszę, prawda? Nie padało od pięciu dni? - Tom zdecydował się jeszcze raz zagadać. Zwykle miał rację, chociaż bywało, że się mylił. Mogło padać wczoraj i już wyschnąć.

Trzej mężczyźni znowu spojrzeli na niego. A więc chyba miał rację. Zanim któryś z nich zdążył się odezwać, Tom zaczął szybko i potoczyście przedstawiać jeszcze raz swoją propozycję.

- Mogę sprowadzić deszcz, bez pudła, za jedyne pięćdziesiąt dolców. Wyjdziemy na dwór i zacznie padać.

- Pogoda jest taka, że przez kilka dni nie spadnie ani kropla - powiedział ten w czapce. - Czemu nie posłuchasz rady Blake'a i nie spylisz się do kąta... hipisie.

Wymówił to słowo tak, jakby nazwał kogoś ciotą na herbatce u republikanów. Tom nie ruszał się z miejsca, obliczając swoje szanse. W kieszeni wymacał banknot jednodolarowy. Oddech miał coraz szybszy i był pewien, że niedługo spadnie deszcz. Przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą, aż w końcu zauważył w oczach Blake'a cień zainteresowania.

- A jak chcesz sprowadzić ten deszcz, chłopcze? - zapytał w końcu Blake.

- Sprowadzę go za pięćdziesiąt baksów - uśmiechnął się Tom.

 

 

Na zewnątrz panowała ciemność, rozjaśniona kolorowym światłem neonu i zdecydowanie mniej barwnym blaskiem księżyca. Tom z bijącym sercem głośno wciągał nosem powietrze. Z wrażenia trochę kręciło mu się w głowie, swoje zrobiły także wypite na pusty żołądek piwa.

Męskie trio postępowało za nim krok w krok.

Blake zatrzymał się przy ciężarówce i otworzył drzwi od strony pasażerskiego fotela. Przez chwilę nurkował wewnątrz kabiny, aż wreszcie wyprostował się, trzymając w ręku butelkę bourbona Wild Turkey.

- No dobrze, gówniarzu, zrób coś, żeby padało - powiedział, otwierając flaszkę.

Wlał w siebie spory łyk i podał ją koledze w czapce, który też wypił i wręczył butelkę nerwowemu chudzielcowi. Żaden nie zaproponował alkoholu Tomowi.

- Muszę wyjść na otwartą przestrzeń - oświadczył farmerom.

Blake uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo do kolegów. Zmrużył oczy z okrutną satysfakcją.

- Nie ma problemu - powiedział.

Chudzielec zachichotał nerwowo.

Podając sobie butelkę, ruszyli za Blake'em, który prowadził ich ścieżką między krzakami, coraz dalej od drogi i świateł baru „Thirsty Boy”. Muzyka była coraz słabiej słyszalna, zamieniała się w nieuchwytną wibrację.

Zatrzymali się na wielkim, pustym placu, zaśmieconym odpadkami cywilizacji - oponami, puszkami, butelkami po piwie, petami i pustymi kartonami. Na ziemi walały się papierowe torby, które wiatr zwiewał na pobliskie drzewa.

- No to jesteśmy - powiedział Blake, rozkładając szeroko ręce. - Otwarta przestrzeń. Czy potrzebujesz czegoś jeszcze? Czegoś do odprawiania czarów? Oka ropuchy? Telefonu do Pana Boga?

Pozostali roześmiali się. Chudzielec, który trzymał flaszkę, wlał w siebie jeszcze trochę bourbona. Nie docierał tu już nawet najsłabszy ślad muzyki, ale Tom słyszał w powietrzu coś innego, zupełnie nową wibrację. Złą.

Ignorował ich, ignorował głupie żarty i docinki, a także narastającą pijacką agresję. Zamknął oczy i zanim zaczął się od nich oddalać, pomyślał, że powinien życzyć sobie zapłaty z góry. Zawsze o tym zapominał.

Stojąc na porośniętym trawą wzniesieniu, całkowicie zablokował swój umysł.

Odpłynął w górę, do nieba. Wysoko, gdzie w przyprawiającej o zawrót głowy przestrzeni nie było niczego poza powietrzem, suchym, gorącym powietrzem. Pozwolił, aby całkowicie wypełniło go niebo, głaskał je, nurzał się w nim i odpychał od siebie, próbując wytropić deszcz. Jakieś sześćdziesiąt kilometrów na wschód od miejsca, w którym się znajd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin