Paul Micou
Życzenie Adama
Przełożyła: Jolanta Kozak
Tytuł oryginalny: Adam's wish
Wydanie oryginalne 1994
Wydanie polskie 1997
Książka Paula Micou to pełna wyrozumiałości i wdzięku satyra na środowisko filmowe i... na resztę społeczeństwa, które gardzi tym, o czym marzy; to także uwspółcześniona i nieco przewrotna wersja znanej bajki: Kopciuszek (tym razem rola męska - Adam Gosse) idzie na bal (bajeczne wesele bajecznie bogatych przyjaciół), gdzie spotyka królewnę (śliczną Natalię, słynną gwiazdę reklam i okładek żurnali). Królewna porywa Kopciuszka w niedostępny zwykłemu śmiertelnikowi, czarodziejski świat bohaterów masowej wyobraźni.
Wkrótce Adam przekona się, czy jest już jednym z nich, czy jeszcze sobą...
Spis treści:
Część pierwsza - Spotkanie. 3
Część druga - Zaloty. 91
Część trzecia - Małżeństwo. 204
Adam Gosse stał samotnie na rufie promu zmierzającego ku Francji, śledząc wzrokiem rejteradę białych klifów we mgłę nad kanałem.
- Monsieurs et mesdames - zagaił uroczyście, ćwicząc początek dwujęzycznego przemówienia, które wygłosić miał na weselu jeszcze tego samego dnia. Nowożeńcy poznali się właśnie dzięki niemu -stąd, wątpliwy dla Adama, honor pełnienia roli drużby pana młodego. Miał odegrać tę rolę po raz szósty w ciągu trzech lat. W licznym gronie przyjaciół Adama trwał bowiem sezon wstępowania w związki małżeńskie.
Dzisiejszy ślub był o tyle szczególny, że Adam po raz pierwszy w życiu nie wahałby się zająć miejsca pana młodego.
Dotychczas pojawiał się na ślubach kolegów niczym gepard u wodopoju gazeli; dopiero od niedawna zaczął sprzyjać idei małżeństwa w ogóle, a własnego w szczególności. Spośród niemałego kręgu przyjaciół tylko on jeden trwał w stanie bezżennym - dlatego dzisiejszy ślub wprawił go w nastrój sentymentalnej kontemplacji. Od pewnego czasu Adam przyznawał się sam sobie, że jest samotny. Poznać odpowiednią kobietę, zakochać się i ożenić - oto było jego najskrytsze marzenie.
- Zechcą państwo wybaczyć moją karygodną francuszczyznę -zwrócił się rzeczywiście karygodną francuszczyzną do otwartego dzioba mewy, która właśnie wychynęła z mgły na poziomie jego wzroku. Adam sam słyszał, jak bezlitośnie kaleczy finezyjne głoski, i z żalem stwierdził, że mówi po francusku gorzej, niż przypuszczał. Był półkrwi Belgiem. Wszyscy, z nim samym na czele, uważali więc jego znajomość francuskiego za fakt oczywisty. I pewnie by się nie zawiedli, gdyby dwuletniego Adasia nie wywieziono do Anglii w związku z objęciem przez jego ojca stanowiska ambasadora przy Dworze Świętego Jakuba[1]. Matka Angielka słusznie zażądała, aby rodzina, o ile to możliwe, rozmawiała przy stole w jej ojczystym języku. W szkole natomiast Adam uczył się, nie wiedzieć czemu, rosyjskiego. Później natomiast, ilekroć - rzadko zresztą - wyjeżdżał z przyjaciółmi na wycieczki do Francji, zawsze pozwalał im zamawiać posiłki i pytać o drogę, pod pretekstem, że muszą ćwiczyć język, który wszakże dla niego obcym nie jest. Wstyd się przyznać, ale dzisiejszą weselną mowę przetłumaczyła mu na francuski zaprzyjaźniona młoda Angielka. Adam musiał liczyć się z tym, że jego francuskie przemówienie wypadnie blado. Po przejściu ojca na emeryturę nie wrócił na stałe do Belgii; rodzice zresztą również nie. Wzorem większości ludzi ze swej sfery osiedlili się nad morzem, w Antibes -słynnym mieście, które mocno Adama rozczarowało.
Adam podawał swoją narodowość tylko, kiedy musiał, podobnie jak profesję - zwłaszcza w rozmowach z obcymi. Z powodu tej dyskrecji większość rozmówców automatycznie brała go za adwokata. Adam oburzał się na takie domysły - choć były słuszne. Należał bowiem do tych mężczyzn, którzy mimo (nieznacznego) przekroczenia trzydziestki wciąż wierzą, że ich konwencjonalne, wygodnickie, burżuazyjne życie jest tylko chwilową halucynacją, z której ockną się lada dzień jako wyuzdani potomkowie największych armatorów, światowej klasy wirtuozi albo malarze-abstrakcjoniści, którzy wyrzekli się ojczyzny, by zamieszkać gdzieś w tropikach z milionową fortuną i półtuzinem żon.
Adam nie był wyjątkiem od reguły, w myśl której ci, co otrzymali wiele, zawsze domagać się będą jeszcze więcej.
Bardzo rzadko przychodziło mu na myśl, że tacy jak on kuszą los - że pewnego dnia może się ocknąć z marzeń na miotanym falą kutrze rybackim, gdzieś na Morzu Północnym, o szóstej nad ranem w samym środku zimy.
Świadomie czy nie, Adam strzegł swojej uprzywilejowanej pozycji i stale szukał okazji do jej potwierdzenia.
Na rufie obok Adama pojawiło się tymczasem kilkoro współpasażerów, w związku z czym dalszy ciąg przemówienia ćwiczył szeptem. Spoglądał przy tym z góry (dosłownie) na chłopczyka w pstrokatym ubranku, przywodzącym na myśl strój arlekina. Malec ciskał w kołujące nad promem mewy barowymi torebeczkami z solą i pieprzem - aż w końcu Adam, in loco parentis, kazał mu przestać. Do chłopczyka dołączyła niebawem starsza siostrzyczka, która wyglądała, jakby się własnoręcznie ostrzygła bez patrzenia w lustro. Natychmiast zaczęli się tarmosić i drapać, taranując co chwila nogi Adama, jak gdyby go tam wcale nie było. Adam z dumną wzgardą porównywał tę rozwydrzoną dwójkę ze sobą, gdy był w ich wieku i, wystrojony w miniaturowy tweedowy garnitur, stosowny na londyńską zimę, podawał rękę królowej, siedział grzecznie, bez słowa, z filiżanką herbaty w dłoni, obok generała de Gaulle'a, i przez ponad godzinę bez skrzywienia tańczył z księżniczką Georginą. Bycie jedynakiem miało bowiem tę zaletę, że rodzice zabierali Adama w miejsca, gdzie dzieci z liczniejszych rodzin dyplomatów byłyby niezbyt mile - jeśli nie wręcz źle - widziane.
Adam był od najmłodszych lat uroczy, nad wiek (lecz nie irytująco) dojrzały i błyskotliwy w rozmowie. Wmawiał sobie (niesłusznie), że są to wrodzone oznaki jego naturalnej wyższości, a nie efekt starannego wychowania, które odebrał od rodziców. Tak czy owak - Belgia mogła być z niego dumna.
Adam spojrzał na zegarek. Żałował, że nie udało mu się wydębić od szefa chociaż dnia (a jeszcze lepiej dwóch dni) urlopu, aby mógł przed udaniem się na wieś, na wesele, odwiedzić przyjaciółkę w Paryżu. W tej chwili wątpił nawet, czy zdąży otrzeć pot z czoła po trudach podróży, zanim nadejdzie pora, by u boku Normana (pana młodego) podjąć nakazany tradycją spacer tam i z powrotem przed pałacową kaplicą, w oczekiwaniu na nadejście panny młodej.
Norman niczym się nie wyróżniał - Eton, Oksford, parę podróży w świat bez specjalnie określonego celu - poza starym rodowym tytułem szlacheckim i nieco młodszym bankructwem rozlokowanej po świecie rodowej fortuny.
Adam domyślał się, że Norman wybrał go na drużbę metodą selekcji negatywnej: tylko ktoś neutralny mógł pogodzić w tej kwestii licznych - rodzonych i przyrodnich - braci Normana, kumpli ze szkolnej ławy i kolegów-arystokratów. Był to zarazem gest dozgonnej wdzięczności wobec Adama: wszak pojął on w lot, jak doskonałą żoną będzie Didi (tak nazywano pannę młodą) dla mężczyzny, który dowiedzie, że jest jej wart - a mimo to, jakże altruistycznie, pchnął ją w objęcia Normana po niewinnych czterech miesiącach własnych zalotów.
Kampania miłosna Adama nie była jednak całkiem bezowocna - co, jako dżentelmen, miał nadzieję zataić przed Normanem w dniu jego ślubu - jednak o kontynuacji związku nie było mowy z racji chronicznego braku funduszy w kasie Adama. A Didi zależało na kasie, ponieważ była do niej przyzwyczajona. Didi obracała się w kręgach złotej młodzieży.
Jednym z wielu straszliwych sekretów, które Adam chciał koniecznie zachować dla siebie w dniu ślubu Normana, było to, że i on swego czasu oświadczył się Didi. Jej szyderczy śmiech wciąż dźwięczał mu w uszach. Didi, w przeciwieństwie do Adama, nie doceniła boskiego romantyzmu chwili, w której mężczyzna prosi ją o rękę po kilku raptem tygodniach znajomości; nawet nie rozbawiło jej zapewnienie, że Adam sprosta, w sensie finansowym, wszelkim zachciankom ukochanej. Krótko mówiąc, uznała jego oświadczyny za obraźliwe i śmieszne.
Adam przełknął gorycz zawodu w tajemnicy przed światem. Nie zwierzył się nikomu - nawet matce, która podskoczyłaby z radości na wieść, że syn przynajmniej próbował się ożenić. Teraz żywił tylko gorącą - choć wątpliwą - nadzieję, że i Didi zachowa dla siebie ów niefortunny epizod. W przeciwnym razie - znając bezlitosne grubiaństwo i arogancję Normana - mógł się spodziewać przy którymś z weselnych toastów aluzji do swego miłosnego upokorzenia.
Inny sekret Adama dotyczył pana młodego: Adam go nienawidził. Norman miał takie niebywałe szczęście w życiu, że w końcu uwierzył, iż szczęście mu się po prostu należy. Jawnie pomiatał kolegami, nawet w obecności ich żon.
Celem jego życia stało się zdobywanie punktów na arenie towarzyskiej. Potrafił na dwa dni przed ślubem, w rozmowie telefonicznej z Adamem, nazwać swą przyszłą żonę „beznadziejnie głupią”, chociaż była to oczywista nieprawda. Czynił też przejrzyste aluzje do tych aspektów narzeczeństwa, które Adam uważał za ściśle intymne.
Adam wielokrotnie postanawiał sobie, że już nigdy, przenigdy, nie będzie się zadawał z Normanem -ale za każdym razem dawał się zwabić z powrotem perspektywą poderwania przy okazji którejś z licznych panienek, puszczonych przez Normana w trąbę.
Adam poskładał tekst francuskiej wersji przemówienia i schował kartkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Przy relingu tuż obok niego stanęła para młodych ludzi, odzianych od stóp do głów w czarne skóry, pryszczatych, nie domytych, z nastroszonymi włosami, usztywnionymi brudem albo żelem. Wiatr majtał czubem włosów mężczyzny jak brudnym końskim ogonem. Kobieta wycierała nos w rękaw skórzanej kurtki. Adam ukradkiem obserwował nieapetyczną parkę, przysłuchując się ich specyficznej rozmowie. Składały się na nią głównie pomruki i miny, przy czym popiół z przyklejonych do warg papierosów opadał miarowo na skórzane kurtki rozmówców. Dopiero po dłuższej chwili słuchania ich bełkotu Adam zorientował się, że są Brytyjczykami. Miał dobre ucho do brytyjskich akcentów, nawet w tak niewyraźnym wydaniu.
Ten duet zidentyfikował jako londyńczyków z niższej klasy średniej, hołdujących coraz powszechniejszej modzie na posługiwanie się prostackim cockneyem. Ludzie ci byli zapewne lepiej wykształceni, niż to sugerowały ich stroje i maniery. Adam uznał to za żałosne i oburzające.
On sam mówił z pięknym akcentem. Jego głos brzmiałby głęboko, czysto i uwodzicielsko w każdym języku, lecz tak się złożyło, że dzięki wychowaniu, otoczeniu i szkołom Adam nabył właśnie tego akcentu, który jest dla większości ludzi apoteozą mówionej angielszczyzny. Mógłby śmiało zostać aktorem - gdyby zdradzał choć odrobinę talentu scenicznego. Nawet śmiać się potrafił perfekcyjnie.
Odsunął się od skórzanej parki; odsunął się od francuskiej familii, której członkowie fotografowali się nawzajem, każdy po kolei; odsunął się od trzech angielskich dam, od których mimo rześkiej porannej bryzy zalatywało sherry; odsunął się od dwóch Afrykańczyków z damskimi torebkami. Reszta podróży zeszła mu na omijaniu osób, które raziły go swoim zachowaniem. Nie z wrodzonego snobizmu: Adam w istocie bolał nad własnymi wadami, a uczucie owo potęgowało się, gdy obserwował żałosną degrengoladę swoich pobratymców. Obserwował ich z przykrością właśnie dlatego, że miał dobre i tkliwe serce. Był przesadnie świadom kondycji ludzkiej, zwłaszcza ucieleśnionej w bezowocnych staraniach, w jakie obfitowało jego własne życie. Z wyraźną ulgą odpowiedział więc na pozdrowienie celnika i puścił się samotnie w spierzchnięty od słońca krajobraz francuskiej wsi.
Sterował ukochanym wozem w stronę Aubade, rodzinnej wsi Didi. Znał z fotografii zamek jej matki, wzniesiony w obrębie częściowo zrujnowanych murów średniowiecznej fortecy. Norman, czyli pan młody, kilkakrotnie gościł u narzeczonej i donosił, że zamek nie należy co prawda do największych, ale jest za to wyjątkowej urody. Jego barwne dzieje, obejmujące cztery z górą stulecia wojen, w czasie których niejednokrotnie służył za główną kwaterę armii francuskiej, wyjaśniały fakt przetrwania budowli, i to w doskonałym stanie. Nieoficjalna nazwa „Le Château de Philosophe” wiązała się z pewną sławną osobistością, którą gościł na zamku jeden z przodków Didi. Mowa o osiemnastowiecznym filozofie Huivisie: przyjechał w odwiedziny na parę miesięcy, a został - ku zgryzocie gospodarzy - na następne pięćdziesiąt osiem lat, bo tyle jeszcze żył.
Mury zamku, wzniesione z dobywanego w okolicy kamienia, na zawsze zachowały przyjemny, rdzawopomarańczowy odcień dyskretnego zachodu słońca. Zwieńczone stożkowato wieżyczki pokrywała szara dachówka, gargulce zdradzały złośliwe podobieństwo do papieża z okresu powstawania budowli, dziedzińce wybrukowane były czerwonawą kostką, a pałacowy park szczycił się własnym małym zwierzyńcem. Norman deklarował gotowość zamieszkania w Le Château de Philosophe, gdyby rodzice Didi kiedykolwiek rozstali się z tym światem.
Wieś Aubade, do której Adam dojechał z wybrzeża w niespełna trzy godziny, była ohydna. Położona na równinie, wzdłuż lewego brzegu leniwej rzeki Baune, skulona pod wieżami transformatorów państwowej trakcji wysokiego napięcia, przysypana wszechobecnym w tym rejonie kredowym pyłem, skwierczała w falach letnich upałów, tonęła w zimowych powodziach, a w przerwach między jednymi a drugimi ulegała powolnemu rozkładowi. Dwie sztucznie doklejone do wsi kawiarenki wystawiały na pokaz plastikowe krzesła i stoły pod usmolonymi sadzą markizami, wabiąc zaproszeniami w języku angielskim na rybę i frytki. W całej wsi rosło tylko jedno drzewo -wiekowy, zakurzony dąb, ocieniający placyk przed kościołem i chroniący przed słońcem grające tam w piłkę dzieciaki. Le Château de Philosophe wznosił się dobre dwie mile dalej w dół rzeki, na łagodnej skarpie, znacznie spłaszczonej przez erozję od czasu, gdy ją uznano za wartą fortyfikacji.
Adam postanowił się przebrać i w tym celu zjechał na zakurzony jak wszystko dookoła parking przy szosie. Wolał nie ryzykować pokazania się pierwszym weselnym gościom w stroju niedbałym. Nad parkingiem wisiał zapach asfaltu, oleju napędowego i krowich placków. Adam rozebrał się i przeciągnął, prężąc tors do słońca, po czym włożył nowiutki dzienny garnitur, nabyty specjalnie na ceremonię ślubu Normana i Didi. Po trzech przeróbkach i trzech praniach chemicznych garnitur leżał jak ulał. Adam wyjął także cylinder z pudła w bagażniku - ale po namyśle schował go z powrotem. Na palcach, bojąc się wzniecić czepliwy kurz Aubade, który natychmiast przylgnąłby do wypolerowanych na wysoki połysk półbutów, Adam wrócił na miejsce za kierownicą.
Wycofał wóz na szosę i przez dobrą chwilę jechał pod prąd przeciwnym pasem: błąd uświadomił mu dopiero ostrzegawczy sygnał nadjeżdżającej z przeciwka ciężarówki. Zanim serce, które podeszło Adamowi do gardła, wróciło na miejsce, na horyzoncie ukazały się lasy otaczające ruiny fortecy otaczające park otaczający château.
Bramę znalazł Adam bez trudu, zdobiły ją bowiem różnokolorowe balony i tabliczki z napisem „Didi”. Tuż przed nim minęły bramę dwa samochody przybyłe z przeciwnej strony. Auta weselnych gości parkowały ciasno po obu stronach żwirowanej alei, ostatnie w znacznej odległości od pałacu, którego fronton majaczył w oddali poprzez listowie i rozedrgane od upału powietrze. Lecz Adam brał serio zarówno swe weselne obowiązki, jak i płynące z nich przywileje. Pojechał dalej, mijając podkasane kobiety, stąpające niepewnie na wysokich szpilkach, dziewczyny z kwiatami we włosach, zasępionych, wygarniturowanych mężczyzn. Wszyscy, niczym tłum uchodźców, brnęli mozolnie w stronę pałacu.
Adam powoli wjechał na wzniesienie i minął szeroką wyrwę w zarośniętym bluszczem fortecznym murze: dalej droga biegła już płasko, a żwirową nawierzchnię zastąpił bruk. Le Château de Philosophe był mniejszy, niż się Adam spodziewał - za to bardziej ozdobny. Szaleniec Huivis wykazał resztki rozsądku, postanawiając zostać tutaj jak długo się da. Pośrodku skromnej sadzawki dwaj nadzy młodzieńcy z kamienia unosili między sobą kamienną rybę. Z pyszczka ryby tryskała drobno rozpylona woda, a nad pałacem stała pastelowa tęcza. Szerokie, wydeptane środkiem schody wiodły do wąskiego pasażu z kolumnadą przed głównym wejściem. Ogrodnik dokonał tu istnych cudów z bukszpanami. Odrzwia wieńczyły dwie rzeźbione w murze lilie, umieszczone tu na cześć kontrowersyjnego Króla Bastarda - dziewięciorga imion Juliena St Gregoire de la Boigne-en-Yres, który jako dziecko mieszkał w tymże château i -sam zgoła o tym nie wiedząc - rządził Francją przez całe sześć tygodni roku 1743.
Osobnik w zakurzonym garniturze machnięciem chorągiewki zatrzymał auto Adama i spytał go, dokąd się, za przeproszeniem, wybiera. Adam z największym wysiłkiem przypomniał sobie francuski odpowiednik słowa „drużba”.
- Je suis le garçon d'honneu - wydukał, czerwieniąc się z zażenowania.
Cerber trzasną! obcasami i gestem odesiał Adama na parking dla specjalnych gości. Czekali tam już nań gorliwi tragarze, w liczbie znacznie przekraczającej skromny bagaż Adama. Kuchennym wejściem i krętymi schodami zaplecza poprowadzono go na drugie piętro, do kamienno-dębowej komnaty, którą mu wyznaczono na sypialnię.
Pozostawiony sam na sam z łożem pod złotym baldachimem, panoramicznym arrasem i maleńkimi okienkami z widokiem na park i defiladę weselników, Adam poczuł się nieuczciwie - jak niesforny turysta w Wersalu, który oderwał się od swojej grupy i wszedł za aksamitny sznur, w miejsce nie dozwolone zwiedzającym. Kto wie, czy w tej komnacie nie sypiał sam Król Bękart? Ciemny drewniany sufit rzeźbiony był w słońca, gwiazdy i księżyce. Adam tak się zakochał w swoim pokoju, że ze wstrętem myślał o konieczności udania się na dół, do kaplicy.
Ktoś niepewnie zapukał do drzwi. Adam otworzył i ujrzał przed sobą Normana, słaniającego się na nogach, z butelką wina i kieliszkiem w ręce. Norman uchodził za niezwykle przystojnego, i Adam gotów był zgodzić się z tą opinią, ale czy doprawdy wypadało panu młodemu wystąpić na pierwszym swoim ślubie z trzydniowym zarostem? Na twarzy Normana malowało się przerażenie, połączone z mdlącym kacem - ani śladu typowej dlań pewności siebie.
Wymienili poważny uścisk dłoni, przy czym Norman nie spojrzał przyjacielowi w oczy, tylko bez słowa wszedł do pokoju i siadł na skraju łoża. Wyglądał tak, jakby miał wyznać Adamowi, że właśnie odrzucono jego apelację od oskarżenia o morderstwo. Nie tak wyobrażał sobie Adam mężczyznę, który dosłownie za parę minut miał się wżenić w olśniewającą Didi i, co za tym idzie, w nie mniej olśniewający francuski pałac.
- Uszy do góry - pocieszył go. - Bywają gorsze rzeczy niż małżeństwo. Musisz się tylko koniecznie ogolić; w razie potrzeby służę pomocą.
- Popełniłem największe głupstwo na świecie - przemówił Norman głębokim, znękanym głosem.
- Największe głupstwo, czy największe głupstwo! - spróbował zażartować Adam. - Opowiedz.
Normanowi wcale nie było do śmiechu.
- Mieliśmy wczoraj przyjęcie.
- Żałuję, że nie zdążyłem.
- Tu, w tym domu.
- Ten „dom” jest całkiem niebrzydki.
- Mniejsza z tym. Trochę się przeholowało. Może wszystkim udzieliła się nerwowa atmosfera - nie wiem. Dość, że potwornie pokłóciłem się z Didi.
- Zdarza się, zwłaszcza w takiej chwili.
- Owszem, szczególnie jeśli przyłapią cię na, że tak powiem, obściskiwaniu przyrodniej siostry panny młodej.
- Boże święty, Norman! To rzeczywiście największe głupstwo, jakie mogłeś popełnić.
- Tego się właśnie obawiam.
- Czy mimo to ślub się odbędzie?
- Chyba żartujesz. Masz pojęcie, jak długo się szykuje taką imprezę? I ile to koszuje? Jasne, że ślub będzie.
- Bogu dzięki.
- Tylko bez ironii.
- Przepraszam, Norman. Czuję, że cię zawiodłem. Powinienem był tu przyjechać najpóźniej wczoraj - może umiałbym zaradzić temu czy owemu. Niestety, ważne względy...
Adam zająknął się na słowie „zawodowe”. Dla Normana „praca” była czymś równie obcym jak loty kosmiczne.
Norman miał swoje obowiązki; całkiem niewykluczone, że nie rzadziej niż większość ludzi musiał zajmować się czymś, co go mierziło - ale nikt nigdy nie określiłby jego zajęć mianem „pracy”.
Norman zlekceważył przeprosiny Adama. Denerwował się coraz bardziej.
- W urzędzie stanu cywilnego nie odezwała się do mnie ani słowem, wyobrażasz sobie? Nawet na mnie nie spojrzała przez całą ceremonię rejestracji. Pojechaliśmy i wróciliśmy oddzielnymi samochodami. Spotkamy się dopiero tam - Norman machnął ręką w stronę kaplicy. - Ona mnie chyba nie zabije, co? W myśl jakiegoś starego francuskiego rytuału, o którym w życiu nie słyszałem? I chyba nie wystawi mnie do wiatru, co?
- Chyba nie. O ile znam Didi, raczej spłynie to po niej jak woda po gęsi. Jest niesamowicie nowoczesna.
- Miejmy nadzieję. Wstyd by mi było rozwodzić się przed ślubem. Cokolwiek się wydarzy - broń mnie, obiecujesz?
- A gdzie są twoi bracia, twoi... krewni? - poprawił się Adam, uwzględniając skomplikowane układy rodzinne Normana.
- Leżą pijani. Przez zemstę.
- Wszyscy wiedzą?
- Wszyscy wiedzą.
- Tak się nie robi. Przecież twoja drużyna powinna murem stać przy tobie. Zwłaszcza w tak trudnej chwili. Gdzie ich lojalność?
- Przenieśli ją na ojca Didi, odkąd zwiedzili jego winne piwnice. Norman wysupłał z kieszeni paczkę papierosów i zapalił z miną skazańca, za którego się uważał. Wypaloną zapałkę rzucił niedbale na wiekowy parkiet.
Adam przyglądał się przyjacielowi i myślał, jak dobrze jest legitymować się tytułem szlacheckim. Taki tytuł to piękna rzecz, niech sobie ludzie mówią, co chcą. Najgłośniej krytykują zawistnicy. Tytuł szlachecki, nawet nie używany na co dzień, widnieje jednak na rodowej papeterii, w rejestrach hotelowych... Didi to bez wątpienia doceniała.
- Wybaczy ci - powiedział. - Na pewno. Moim zdaniem, już ci wybaczyła. Na pewno chce, żeby ślub przebiegł bez zarzutu.
- Naprawdę tak myślisz?
- Naprawdę. I zakład, że mam rację.
- Musimy zejść za jakieś dziesięć minut.
- Doskonale. Ale zrób coś dla mnie.
- Wszystko.
- Tylko trzy rzeczy. Daj obrączkę. Nie gaś papierosa na podłodze. I ogól się raz-dwa nad umywalką. Nie zaszkodzi, jak przy okazji umyjesz zęby. Po paru minutach pan młody z drużbą, dopięci na ostatni guzik, wkroczyli niskim bocznym wejściem przy ołtarzu w rozjaśniony świecami mrok kaplicy. Zajęli wyznaczone miejsca po prawej stronie, z boku pierwszej ławki, obsadzonej identycznymi jak Norman dżentelmenami w różnym wieku, oddzieleni przejściem od rzędu identycznych jak Didi dam w różnym wieku. Wszyscy mieli zdumiewająco radosne miny, zważywszy, że większość musiała wiedzieć to, czego Adam dowiedział się przed chwilą. Adam ciekaw był, która z wytwornych młodych dam w pierwszych ławkach po lewej jest wiadomą siostrą przyrodnią Didi.
W tle zabrzmiał pierwszy akord słabowitych organów i ostatni stukot obcasów spóźnialskich gości; parę starszych osób rozkaszlało się od nadmiaru kadzidła. Kaplica pomieściła nie więcej niż czterdzieścioro, pięćdziesięcioro zaproszonych. Setki tłoczyły się na głównym dziedzińcu. Wszyscy normanopodobni dżentelmeni prezentowali się znacznie bardziej krzepko i czerstwo od swoich francuskich kolegów. Błogie uśmiechy prawie całej męskiej części towarzystwa zdradzały świeżo odkrytą przyjemność zażywania wyśmienitego wina we wczesnych godzinach porannych.
Ksiądz - możliwe, że kardynał - wszedł do kaplicy tymi samymi drzwiami, z których niedawno skorzystali Norman i Adam. Skinął głową panu młodemu i drużbie, i przystąpił do swoich czynności za ich plecami. Adam złowił uchem ledwo słyszalne odgłosy mamrotania po łacinie, przelewania płynów, całowania przedmiotów. Kątem oka śledził Normana, kołyszącego się na piętach: miał nadzieję, że przyjaciel nie zemdleje.
Oczekiwanie przedłużało się i jeszcze parę sekund, a sytuacja wyglądałaby żenująco - gdy na zewnątrz zagrzmiała burza oklasków. Nagle wszystko błyskawicznie ruszyło z miejsca. Adam poklepał kieszeń, upewniając się, że nie zgubił obrączki. Didi wkroczyła do kaplicy, wsparta na ramieniu papy i wyraźnie nastawiona na akt ślubu, a nie zemsty. Ojciec Didi był wprost stworzony do swej roli: wysoki, szczupły, siwowłosy, opalony, nieznacznie przygarbiony na znak skromności. Spod ciemnego sklepienia popłynął cienki strumyk muzyki, która zwykle towarzyszy podobnym okazjom. Wszyscy obecni wstali. Adam poczuł, jak napięcie opuszcza stojącego obok Normana. Uśmiech Didi pod welonem widać było na dobre dwadzieścia metrów. Norman zupełnie niepotrzebnie wątpił w towarzyski profesjonalizm narzeczonej.
Didi była urodzoną gwiazdą ceremonii publicznych: pod tym względem wdała się w ojca. Adam nareszcie pojął, na czym polega jej specyficzny typ urody, którego nigdy dotąd nie umiał zdefiniować: powołaniem Didi było sunąć środkiem głównej nawy kościoła u boku papy. Miała odpowiednią szyję, odpowiedni uśmiech, włosy, talię, a nawet sześcioletnią siostrzeniczkę do niesienia trenu. Nic nie mogło zakłócić występu gwiazdy - nawet najhaniebniejsze ekscesy Normana sprzed kilku godzin.
Nagle Adamowi przemknęła przez głowę straszna myśl. Ten uśmiech na twarzy Didi - nie był to uśmiech morderczyni, ale jednak czaiło się w nim jakieś szaleństwo. Bądź co bądź, duma Didi znacznie ostatnio ucierpiała.
Norman pospieszył się o jeden dzień z ujawnieniem przyszłej małżonce, jaki z niego gówniarz - o czym reszta jego znajomych wiedziała już dawno. Adam uznał (i teraz on poczuł ciarki w całym ciele), że Didi nie puści tego płazem: zemści się przy ołtarzu, ofiarowując rękę nie Normanowi, lecz właśnie jemu, Adamowi. Przez ułamek sekundy pomysł zdawał się całkiem dorzeczny. Adam nie miał w zasadzie nic przeciwko jego realizacji. Z dumą przypomniał sobie szalone noce z Didi. W końcu kiedyś oświadczył się tej kobiecie - wystarczyło, że Didi skorzysta z ostatniej okazji powiedzenia „tak”. Jakie to romantyczne. Didi przejdzie do historii obyczajowej jako panna młoda, która przed ołtarzem wybrała drużbę zamiast pana młodego. Adam obliczył, że obrączkę, którą trzyma w kieszeni, powinien spłacić Normanowi w kilka lat. I to on, Adam, żyć będzie długo i szczęśliwie, aż do śmierci, w ślicznym pałacu swej małżonki.
A jednak Didi nie oddała spontanicznie ręki Adamowi. Zgodnie z planem poślubiła Normana. Adam, po przekazaniu obrączki panu młodemu, musiał usiąść i z całej siły zacisnąć spocone dłonie. Ksiądz - może kardynał - przeciągał ceremonię, recytując wszystko w trzech językach. Jeden z braci - może przyrodnich - Normana odczytał list świętego Pawła; najsłynniejszy kuzyn Didi, aktor z zawodu, odczytał dramatyczny wiersz, z centralną metaforą przyrównującą życie jako takie do losu pewnego Francuza, poległego na polu bitwy w ostatniej kampanii napoleońskiej.
Perfidię Albionu przedstawiono tam z umiarem; nieznośne cechy Francji pominięto w ogóle. Nawet Adam, chociaż protestant, nieomal uczestniczył w eucharystii - tak głęboko wzruszyły go własne matrymonialne fantazje.
Adam kroczył w trzecim szeregu za nowożeńcami. Wyszli z kaplicy w oślepiający żar słońca i wiwatujący tłum mniej uprzywilejowanych krewnych i znajomych młodej pary. Do tej części ceremonii przyłączyła się też barwna anonimowa rzesza miejscowej ludności. Adam stracił nowożeńców z oczu, zanim wsiedli do konnego powozu. Co chwila ktoś go całował albo klepał po plecach, on zaś starał się z każdym zamienić odpowiednie słowo. Miał nadzwyczajną wprost pamięć do imion i nazwisk i szczycił się tą dyplomatyczną sztuczką, wymagającą nieustannego wysiłku. Podczas koktajlu, na przykład, nieraz zdarzało mu się przerwać rozmowę, by poprosić rozmówcę o powtórzenie nazwiska z uwagi na panujący wokół gwar.
Gdy w odpowiedzi usłyszał, dajmy na to, „Pietro Volicare” - prosił o przeliterowanie. Następnie kilkakrotnie wznosił w myślach okrzyk: „Pietro Volicare, Pietro Volicare!” - Jak się masz, Pietro - rzekł teraz, bez trudu wywołując z pamięci imię osoby, z którą miał do czynienia przez dziesięć minut pięć lat temu. - Cześć, Sybil, cześć, Tereso, cześć, Alan, cześć Judd, cześć Catherine, Paul, Helmut, Crink, Natan, William, Henri, Patrice...
Trwało to dobre parę minut. Przy trzydziestej którejś osobie zabrzmiał tętent końskich kopyt i całe towarzystwo rzuciło się na mury oglądać symboliczną ceremonię odjazdu młodej pary (symboliczną, gdyż powrót miał nastąpić za parę chwil). Do przeżycia pozostało jeszcze tylko obowiązkowe całonocne szaleństwo.
W pobliskiej wiosce rozdzwoniły się dzwony. Powóz z nowożeńcami, zaprzężony w dziarską kasztankę, popędzaną przez stangreta w liberii, z batem i papierosem w jednej ręce, zjechał wdzięcznie po łagodnym zboczu wśród pstrykania migawek aparatów fotograficznych. Adam oszacował, że spektakl zgromadził około czterystu naocznych świadków. O jedną trzecią mniej zaproszono do parku na toast s...
entlik