Antonia Michaelis
Dopóki śpiewa słowik
Przełożyła: Mirosława Sobolewska
Tytuł oryginalny: Solange die Nachtigall singt
Rok pierwszego wydania: 2012
Rok pierwszego wydania polskiego: 2014
Jari ma osiemnaście lat i w porównaniu z najlepszym przyjacielem, Mattim, jest nieporadny w kontaktach z dziewczętami. Nic dziwnego. Żył dotąd w uporządkowanym świecie stałych norm i krochmalonych koszul - brakuje mu doświadczenia. To wszystko zmienia się, gdy spotyka Jaschę. Ta wywierająca niezwykłe wrażenie dziewczyna prowadzi go ze sobą do domu w samym środku leśnej pustelni. Tam Jari odkrywa świat piękna, finezyjnych ornamentów i zmysłowego upojenia. Ale wkrótce okazuje się, że Jascha skrywa pewną tajemnicę. I że za pięknymi złudzeniami kryje się porażająca prawda.
Dom na odludziu. Błądzący wędrownik. Las, skrywający zbyt wiele grobów. I niebezpieczeństwo, które wychodzi poza granice wyobrażeń.
Spis treści:
Zieloność zmierzchu. 5
Żar jedwabiu. 21
Mleczna biel mgieł. 40
Czarne jagody. 56
Lisie futro. 65
Słoneczna ochra. 78
Brązy jesieni. 89
Świetliste wino. 101
Purpura poranka. 113
Czerń deszczu. 122
Ognisty pomarańcz. 140
Różana rosa. 162
Srebro księżyca. 176
Ciemność skał. 192
Tajemnicza biel. 204
Wilgotność mchu. 223
Niebieskość śniegu. 233
Brzozowa żółć. 255
Jasność żaru. 276
Cieniste złoto. 290
Fiolet nocy. 304
Zimowe jabłko. 313
Cynamonowy brąz. 332
Krwisty śnieg. 344
Głęboka fuksja. 359
Spopielały kobalt. 368
Lustrzany lód. 384
Wieczna czerwień. 397
Szarość piór. 411
Przejrzystość. 420
Pożegnanie. 425
Tanji Heitman i Mopsowi
Coś się wydarzyło. Las był zbyt spokojny. Liście wysokich buków zdawały się drżeć, jakby tkwienie w bezruchu wymagało od nich wielkiego wysiłku, jakby swój delikatny szmer chciały dźwignąć w jeden wielki krzyk.
Coś się wydarzyło.
Nie wiedział, co. Był jedynie obserwatorem.
Stał w bezruchu, ledwie oddychając, błądził wzrokiem po zielonym listowiu... A potem zobaczył zwierzęta. One również były zbyt spokojne, zastygły w pół kroku, w uniesieniu głowy, w nasłuchującym postawieniu uszu. Znajdował się wśród nich jeleń, częściowo ukryty w cieniu pozbawionego korzeni drzewa. Był też mały, szary ptak, wysoko wśród gałęzi dębu. I lis, zwinny czerwony zarys, zastygły w leśnym poszyciu: zamarły, jakby usłyszał coś, czego słyszeć nie powinien.
Gdzieś głęboko na dnie swojej nieprzenikalności las skrywał tajemnicę, gdzieś tam istniało coś strasznego, może pozostałość czegoś. Gdzieś tam w ziemię wsiąkła krew, prawie wyczuł jej zapach. Nigdy przedtem nie doświadczył niczego podobnego, nigdy wcześniej cisza nie wywołała w nim takiego dreszczu przerażenia. Tam w cieniu czaiło się coś, co było mu obce, ciemne, na co w świecie, z którego pochodził, nie było miejsca. Przez chwilę wierzył, że zobaczył jakiś ruch, jakby ktoś przeniknął, trzy białe cienie. Ale mylił się. Las pozostawał nieruchomy.
I był piękny. Był doskonały. Każdy liść, każda wdzięcznie pochylona gałąź, każdy pęd był doskonałością samą w sobie, zielonozłotą, lśniącą wewnętrznym blaskiem, niepojętą.
Odszedł krok do tyłu i potrząsnął gniewnie głową. Wokół lasu wyrosła czworokątna drewniana rama, a od doskonałości drzew oddzielała obserwatora szyba. To był tylko obraz, nic innego jak obraz w oknie wystawowym małej galerii. Nie spodziewał się, że znajdzie w tym miejscu galerię sztuki. Prawdopodobnie zachodzili tutaj turyści, piechurzy zmierzający wąską krętą uliczką w stronę lasu, mijający po drodze niskie, opierające się o siebie domy. Wędrowcy posiadający pieniądze, którzy w drodze powrotnej nabywali jeden z obrazów. On był turystą. Jednak bez pieniędzy.
Wzruszył ramionami, próbując śmiać się z samego siebie. Co go opętało? Dlaczego tutaj stał i wpatrywał się w ten obraz? Nie był nawet interesujący. Landschaft, który można zastąpić zdjęciem, malunek, nie pokazujący nic więcej, ponad to, co już istniało.
Nie.
Właśnie o to chodziło.
Ten obraz nie pokazywał niczego. On coś skrywał.
Krew wsiąkła w ziemię, rozległ się jakiś odgłos, las zamarł...
Ale czy to wszystko nie było jedynie tworem jego wyobraźni?
Wszedł po trzech stromych schodkach do galerii, nie wiedząc, dlaczego.
Przyjechał pociągiem, ostatnią przesiadkę miał w Żytawie. Dwa dni temu zdał egzamin czeladniczy na stolarza i postanowił udać się na kilkutygodniową wędrówkę w tych górskich lasach: tylko on, góry, i niebo.
Miał na imię Jari.
Kilka tygodni temu świętował osiemnaste urodziny.
W jego kieszeni tkwił nóź, portmonetka z pięćdziesięcioma trzema euro i dwudziestoma centami oraz komórka. Miał nadzieję, że tu, na górze, nie będzie zasięgu. Do starego wojskowego plecaka przymocował namiot. Na chwilę tylko zajrzy do galerii, sam nie wiedząc, po co, a potem opuści wieś i zapomni o obrazie.
Pójdzie na samą grań, gdzie chmury, gdzie mgły zalegają już na jesiennych ścieżkach. A po dwóch czy trzech tygodniach, gdy wypełni płuca świeżym powietrzem, zawróci i poszuka sobie dziewczyny, zabawi się. Chciał mieć co opowiadać po powrocie do domu, tak jak Matti: Matti z rozczochranymi, długimi włosami, który razem z nim zdał egzamin czeladniczy. Matti zawsze miał wiele do opowiedzenia na temat dziewczyn. Mówił, że jeśli się tylko ma oczy szeroko otwarte, łatwo je znaleźć.
Kiedy Jari przypominał sobie swoje dotychczasowe przygody, doszedł do wniosku, że nie były one takie fantastyczne, a już na pewno nie miał o czym opowiadać: spotkania z dziewczynami z mrocznych prywatek, pospieszna plątanina ubrań, wzajemne skrępowanie, strach przed odkryciem w odległym kącie, jego nieporadność, szybkie osiąganie celu. Nie widział żadnej z tych dziewczyn naprawdę i w całości, i nie pamiętał ich twarzy. Z Mattim zostawały, z nim nie została żadna.
Teraz, teraz wszystko się zmieni. Przeżyje prawdziwą przygodę. Czekały go trzy tygodnie prawdziwej wolności. Tutaj, gdzie las zacierał granice między państwami, gdzie nie istniały różnice między Polską, Czechami czy Niemcami. Nie wiedział jeszcze, w jakim miejscu skończy się jego wędrówka i jakim językiem będą tam mówiły dziewczęta, pozwoli, by decydowały o tym las i góry. Niepewność miała w sobie coś pociągającego.
Matti chciał wędrować razem z nim, ale jednak został w domu i Jari był mu za to wdzięczny. Matti należał do świata desek i wiórów, do świata, którego częścią byli również rodzice Jariego, i do którego wróci też on sam, prawdopodobnie na zawsze. Te trzy tygodnie były jego ostatnią szansą, żeby wyrwać się ze świata desek, żeby udawać, że poza nimi istnieje coś jeszcze.
Rozpierała go energia, przepełniały pomysły. Była jesień, ale on miał wrażenie, że to wiosna: teraz wszystko się zaczynało. Zaczynała się jego wędrówka, zaczynała się jego wolność, zaczynało się jego życie.
Kiedy otwierał drzwi małej galerii, rozległ się srebrzysty dźwięk dzwonka. Nie miał pojęcia, że w tej chwili wszystko się rozstrzygnęło. I że tak szybko skończy się jego wolność.
Przyjechał pociągiem. W Żytawie miał ostatnią przesiadkę.
Miał osiemnaście lat.
- Wiesz, dokąd nas zabierają? - powiedziała pierwsza mała dziewczynka.
- Skąd mam to wiedzieć? - powiedziała druga mała dziewczynka.
- Jesteś najstarsza - powiedziała trzecia mała dziewczynka.
- Jest bardzo ciemno - powiedziała pierwsza mała dziewczynka.
- Tam, dokąd oni nas zabierają, będzie jeszcze ciemniej - powiedziała druga mała dziewczynka.
- Skąd to wiesz? - powiedziała trzecia mała dziewczynka.
- Jestem najstarsza - powiedziała druga mała dziewczynka. Siedziały spokojnie. Nie miały odwagi się poruszyć, jak liście w lesie, kiedy coś je wystraszy: grzmot czy upadek drzewa, które burza pozbawiła korzeni. Albo śmiertelny krzyk zwierzęcia. Pomieszczenie, w którym się znajdowały, było bardzo małe. Ale one nie potrzebowały nawet tego miejsca. Siedziały w kucki, tuląc się do siebie, wciśnięte w sam kąt.
- Zabiją nas - powiedziała druga mała dziewczynka.
- Nie - powiedziała trzecia mała dziewczynka.
- Tak - powiedziała pierwsza mała dziewczynka.
- On przyjdzie i nas uwolni - powiedziała trzecia mała dziewczynka.
- On jest daleko - powiedziała druga mała dziewczynka.
- Zadzwonią do niego - powiedziała pierwsza mała dziewczynka.
A potem już nic nie mówiły. Milczały. Ciemność był gęsta, podłoga zimna, a drzwi zamknięte, dobrze o tym wiedziały. To była piwnica, to musiała być piwnica. Czuły zapach wilgoci, zapach, który był wspomnieniem. Kiedyś, dawno temu, poszedł z nimi na spacer, do lasu. Była jesień i las tak pachniał... Czym pachniał tamten las? Grzybami? Spadającymi liśćmi? Jego ogromnymi, dającymi poczucie bezpieczeństwa rękoma? Nie pamiętały. Las był nieznanym, pełnym tajemnic światem. Świat, który one znały, składał się ze zbyt dużych domów, ze zbyt wysokimi sufitami i małą liczbą mebli. Znały wiele takich domów, każdy był inny a wszystkie podobne do siebie, służba mówiła we wszystkich możliwych językach i wszyscy mówili jedną mową. Żaden z tych domów nie był jak las w tamten jesienny dzień.
- Musimy się mocno trzymać - szepnęła pierwsza mała dziewczynka.
- Bardzo mocno - szepnęła druga.
- Nie puszczać - szepnęła trzecia.
Objęły się ramionami, oparły głowy o swoje ręce i oddychały wzajemnie swoimi oddechami w wilgotnej ciemności. I żadna z nich nie wiedziała, czy dotrwa do jutra.
Jesienne światło wypełniało galerię w przedziwny sposób płynnym złotem.
Jari przystanął na chwilę na środku pomieszczenia i rozejrzał się. Galeria liczyła zaledwie parę metrów kwadratowych. Na otynkowanych i pobielonych ścianach wisiało więcej obrazów, innych, przeważnie mniejszych od tych na wystawie. Przedstawiały miejscową przyrodę, opustoszałe krajobrazy, obrazki jak z pocztówek: skały z piaskowca uformowane w dziwaczne kształty i noszące dźwięczne imiona, i - nie... Był wśród nich jeszcze jeden, na widok którego Jari zastygł w bezruchu. Był niewiele większy od szkolnego zeszytu. Chłopak nie musiał podchodzić bliżej, żeby rozpoznać, że i na tym malowidle las emanował niesamowitą martwotą.
- Czym mogę panu służyć? - zapytał ktoś.
Drgnął. Oczywiście. Oczywiście, nie był tu sam. Z reguły w skład galerii wchodzą jej pracownicy. Nie żeby się na tym znał...
Przy niewielkim, starym, drewnianym stoliku siedziała rozłożysta pani w podeszłym wieku, ubrana w fioletową, dzierganą suknię, i uśmiechała się do niego spod strzechy siwych loków. Przed nią stał, niepasujący do klimatu tego miejsca, czytnik kart płatniczych.
- Nie... nie, dziękuję - wyjąkał Jari, jakby został przyłapany na gorącym uczynku - ja... ja niczego nie szukam. Tylko oglądam. - Czy nie to właśnie należało powiedzieć w galerii? A może to bardziej pasowało do sklepu z materiałami budowlanymi? Tak czy siak skłamał. Oczywiście, szukał czegoś. „Szukam tego - pomyślał Jari - czego nie widać na obrazie. Idiota”.
Dama w wełnianej sukni skinęła głową i uśmiechnęła się szerzej, z wyrozumiałością. Nie była przy stoliku sama, obok niej siedziała młoda kobieta, jeszcze dziewczyna. Na swoje nieszczęście bardzo brzydka dziewczyna. Obie chyba piły kawę. Na stoliku, obok czytnika kart, stały dwie puste filiżanki i talerzyk z jednym ciastkiem, jakie się kupuje w supermarkecie, nie mając czasu na pieczenie w domu. Matka Jariego nienawidziła ciastek z supermarketu. Tak samo jak gotowych dań z puszki, zupek z torebek i mrożonej pizzy. Nic, co nie pochodziło z jej własnej kuchni, nie miało prawa znaleźć się na jej stole, który co wieczór pedantycznie nakrywała, rozpościerając starannie wykrochmalone białe obrusy, stanowiące część jej posagu. Było trochę tak, jakby matka pochodziła z innej epoki, z czasów, „kiedy nic nie mieliśmy”, jakby była babką, prababką, postacią z baśni. Dzieciństwo spędziła daleko za czeską granicą, ale zdaniem Jariego nie był to wystarczający powód, by budować sobie świat z wykrochmalonych obrusów.
Trzy tygodnie wolności oznaczały również trzy tygodnie bez obrusów, trzy tygodnie, podczas których teoretycznie mógł odżywiać się wyłącznie ciastkami z supermarketu, zakładając, że w trakcie wędrówki natrafiłby na jakiś supermarket. Najwyższy czas wyprowadzić się z domu, wiedział o tym, i może jego decyzja o wyruszeniu w tę podróż miała w sobie coś z ucieczki. Z zerwania. Kiedy wróci, rozpocznie własne życie. Życie pośród desek i wiórów, ale jednak życie tu i teraz.
- Jest zamyślony - powiedziała dziewczyna. - Nie słyszał pytania. Marzyciel.
Mówiła cicho, ledwie słyszalnie, ale Jari wzdrygnął się.
- Co?
Usłyszał śmiech obu kobiet, duet składający się z głębokiego, starczego śmiechu i jasnego chichotu młodej kobiety. Śmiała się jak srebrny dzwonek na drzwiach. I to było wszystko, co łączyło ją ze słowami srebrny dzwonek. Nosiła mocne okulary w wielkich kwadratowych oprawkach, za którymi jej oczy sprawiały wrażenie maleńkich szparek, a kiedy mówiła, patrzyła tak, jakby własne słowa widziała bardzo niewyraźnie.
- Pytałam pana - powtórzyła kobieta z siwymi loczkami - czy wybiera się pan na wędrówkę. Jak inni. Tutaj w górach jesień jest przepiękna. Ale w tym roku wcześnie nadejdzie zima. Już mało kto wyrusza w góry.
- Tak... ja... przyjechałem, żeby trochę pochodzić - odpowiedział Jari. Cały czas przyglądał się dziewczynie. Wstała i pochyliła się nad wielkim plecakiem, starannie go zamykając. Coś było nie tak z jej plecami. Pod wyblakłą sukienką i starym swetrem wyraźnie odznaczał się garb. Miała skrzywiony kręgosłup, z jednej strony wystające żebra tworzyły wypukłość.
Teraz Jari mógł też zobaczyć jej obuwie, masywne czarne buty z wyraźnie różnej grubości podeszwami, widocznie służącymi wyrównaniu asymetrii udręczonego kalectwem ciała. Chude ręce wystające z rękawów swetra, smukła szyja i szczupła twarz nie pasowały do tęgawej sylwetki; nic, ale to nic nie pasowało w niej do siebie. Wokół głowy owinęła szaro-czarną wzorzystą chustkę, którą nawet matka Jariego uznałaby za staromodną. Z przodu wystawało spod niej kilka krótkich słomianożółtych kosmyków. Przypomniał sobie piękno lasu na obrazie. Ta dziewczyna we wszystkim stanowiła jego przeciwieństwo. „Jeszcze nigdy - pomyślał - nie widziałem tak brzydkiej dziewczyny”. Oczywiście, to nie była jej wina. Wybryk natury uczynił ją tym, czym była. „Masz szczęście - ze strony Jariego-uwodziciela, Jariego-drapieżnika - nic ci nie grozi”. Prawie roześmiał się głośno do swoich myśli. Skądże znowu. Jari, drapieżnik z rękoma stolarza, uwodziciel z mamusią, która ciągle prasuje mu koszule.
- Którą drogą pójdziesz, chłopcze? - zapytała kobieta z siwymi loczkami.
- Pomyślałem, że najpierw udam się do Wielkiego Niedźwiedzia, przez Burzową Wysoczyznę - odpowiedział, wsłuchując się w słowa. Brzmiały w jego uszach jak szum drzew na wietrze, jak burzowe chmury, jak początek czegoś wspaniałego. Nigdy wcześniej tutaj nie był. Dźwięczne słowa pochodziły z przewodnika, który podarował mu ojciec. Zostawił go w domu. Z pełną świadomością.
- A potem... jeszcze nie wiem. Las o tym zadecyduje.
- Nie pozwól się pożreć niedźwiedziom - powiedziała cicho brzydka dziewczyna i zaśmiała się ponownie tak srebrzyście jak dzwonki. „Jej słowa nie pasują do jej powierzchowności - pomyślał Jari. - Są zbyt zuchwałe, zbyt...” Nie wiedział, jak je określić. - Niech cię zamieć nie zwieje!
Właścicielka galerii zaśmiała się również, a całe jej fioletowo--wełniane rozłożyste ciało przy tym drżało.
- Niedźwiedź to tylko skała. Ale to z pewnością już wiesz. A Burzowa Wysoczyzną jest wyjątkowo zaciszna. Piękne miejsce z ławką na odpoczynek. - Zwróciła się do dziewczyny: - Ty przecież też idziesz tą drogą?
Dziewczyna skinęła. Zdążyła już zapiąć wszystkie paski plecaka. Kiedy - z niejakim trudem - wyprostowała się, Jari zobaczył, że to nie żaden plecak. To było staromodne nosidło z drewna ze skórzanymi rzemieniami, jak z muzeum. Obrzucił spojrzeniem staroświecką sukienkę, bezkształtny stary sweter i chustkę na głowie. Może należała do jakiejś sekty, w jakiejś zapomnianej wiosce, gdzie ludzie rzeczy takie jak komórka i telewizja nazywają wynalazkiem szatana i odrzucają teorię, że człowiek pochodzi od małpy. Oczywiście, tutaj takich miejsc nie brakowało, najlepsze schronienie dla nich to pasmo górskie pełne starych legend i baśni, obszar poza czasem i prawem...
- Powinnaś jechać autobusem - powiedziała starsza pani z loczkami. - Idąc, nadkładasz drogi, ptaki lecące ponad lasem mają krócej; droga biegnie dookoła. Ale ty nie jesteś ptakiem, moje dziecko. Droga przez wielki las jest zbyt męcząca.
- Przecież całe życie jest męczące - odpowiedziała dziewczyna i uśmiechnęła się. Uśmiech rozciągnął jej wargi w dziwnie krzywą linię, jakby jeden z kącików jej ust się nie poruszał. - Wiesz, że potrzebuję powietrza. A ruch dobrze wpływa na nogi... wzmacnia też mięśnie pleców...
...
entlik