Kupilismy zoo A5.pdf

(1926 KB) Pobierz
Beniamin Mee
Kupiliśmy zoo
Niesamowita, lecz prawdziwa historia podupadającego zoo i
dwustu zwierząt, które na zawsze odmieniły pewną rodzinę
Przełożyli: Kamila i Robert Sławińscy
Tytuł oryginalny: We Bought a Zoo: The Amazing True Story
of a Broken Down Zoo, and the 200 Wild Animals That Changed
Their Lives Forever
Wydanie oryginalne: 2008
Wydanie polskie: 2011
W poszukiwaniu nowego domu i przygody brytyjski
dziennikarz Benjamin Mee wraz z rodziną objął w posiadanie
upadające zoo na angielskiej wsi. Zamarzyło mu się
poprowadzenie tam rodzinnego biznesu. Wszyscy koledzy
zgodnie twierdzili, że kompletnie zwariował. Przecież mieszkał
sobie spokojnie na południu Francji, pisał artykuły, już prawie
opanował język francuski (ku rozpaczy miejscowych). A jednak w
2006 roku Mee razem z żoną Katherine, dwójką dzieci, bratem i
siedemdziesięciosześcioletnią matką wprowadził się do Parku
Dzikich Zwierząt w Dartmoor, gdzie rezydowały do tej pory m.in.
lew Solomon, wilk Zak, tapir Ronnie i jaguar Sovereign.
Szczęście i radość z przywracania świetności temu miejscu
szybko jednak zostały zakłócone: zdiagnozowana jeszcze we
Francji choroba Katherine - rak mózgu - znów dała o sobie znać...
-2-
Spis treści:
Prolog..............................................................................................................................................................................4
1. Początki.......................................................................................................................................................................7
2. Przygodę czas zacząć................................................................................................................................................25
3. Pierwsze dni..............................................................................................................................................................60
4. Chude miesiące.........................................................................................................................................................83
5. Katherine.................................................................................................................................................................124
6. Nowa załoga............................................................................................................................................................160
7. Zwierzęta przejmują władzę...................................................................................................................................202
8. Wydajemy pieniądze...............................................................................................................................................239
9. Otwarcie..................................................................................................................................................................282
Zakończenie................................................................................................................................................................293
-3-
Prolog.
20 października 2006 roku około godziny osiemnastej mama i ja
pierwszy raz przyjechaliśmy do Parku Dzikich Zwierząt w
Dartmoor w hrabstwie Devon jako jego nowi właściciele. Gdy
wysiadaliśmy z samochodu, słyszeliśmy w mglistym mroku wycie
wilków. Duncan, mój brat, włączył na nasze przywitanie
wszystkie światła w domu: gdy więc wyłonił się zza frontowych
drzwi, aby mnie objąć swoim miażdżącym kości niedźwiedzim
uściskiem, z wszystkich okien bił powitalny blask, rozświetlając
mgłę na dworze. Duncan uściskał też mamę, choć ją delikatniej.
Przybyliśmy spóźnieni o całą dobę - utknęliśmy na jeden dzień u
prawników w Leicester, bo ostatnie dokumenty nie dotarły na czas
i trzeba było wysłać kuriera na motorze autostradą M1, by je
dowiózł. Duncan nadzorował przeprowadzkę mebli mamy z
Surrey: operacji miała dokonać ekipa złożona z ośmiu ludzi i
trzech furgonetek, która następnego dnia wykonywała już kolejne
zlecenie. Opóźnienie zaowocowało nieprzyjemną przepychanką
przy wejściu do parku, lecz ostatecznie prawnik poprzedniego
właściciela pozwolił Duncanowi rozładować furgonetki, mimo że
formalności nie zostały jeszcze sfinalizowane - zgodził się jednak
na wniesienie rzeczy tylko do dwóch pomieszczeń (jednym z nich
była cuchnąca kuchnia od frontu).
Tak więc nasza trójka wędrowała w osłupieniu pośród
chybotliwych wież z pudeł, kierując się do kuchni z kamienną
posadzką, która, stosunkowo niezagracona, nadawała się, jak
sądziliśmy, na centrum operacyjne. Wielki, stary stół na kozłach,
który przez dwadzieścia lat trzymałem w garażu u rodziców, w
końcu doczekał lepszych czasów i został rozstawiony we wnętrzu
odpowiednim do swojego rozmiaru. Nadal służy nam jako stół
jadalny - zaś tamtej pierwszej nocy pełnił szczególną,
symboliczną rolę. Trochę pudeł i dywanów, które Duncan zdołał
-4-
wstawić do spiżarni na zapleczu, właśnie uległo zalaniu, więc gdy
on starał się odetkać odpływ, ja pojechałem do chińskiej budki z
jedzeniem, którą zauważyłem po drodze przy szosie A38 - i
zasiedliśmy do pierwszego posiłku w naszym nowym domu.
Nastroje były zmienne, choć raczej pogodne; tej pierwszej nocy
spędzonej w zimnym, ciemnym i pogrążonym w chaosie domu
śmialiśmy się dużo, a fakt, że mieszkamy niedaleko niezłej
chińskiej restauracji, był dla wszystkich powodem do
niezmiernego zadowolenia.
Tej nocy, gdy tylko mama bezpiecznie znalazła się w łóżku,
podążyliśmy z Duncanem do mglistego parku, żeby się
zorientować, w cośmy się wpakowali. Gdziekolwiek padło światło
latarek, mrugały do nas przeróżnej wielkości oczy; na tym etapie
nie mieliśmy pojęcia o topografii parku, toteż tajemniczość
ukrytych w mroku zwierząt jeszcze potęgowała niesamowitość
atmosfery. Jedno, co wiedzieliśmy, to to, gdzie są tygrysy;
podeszliśmy zatem do którejś z klatek, której słupki należało
wymienić, żeby zobaczyć dokładnie, z jak poważnymi
uszkodzeniami mamy do czynienia. Nie było widać ani śladu
tygrysów, więc wspięliśmy się ponad barierkę zabezpieczającą i
zaczęliśmy przy świetle latarki przyglądać się podstawie
drewnianych słupków, przytrzymujących ogrodzenie z siatki.
Przykucnąwszy, dłubaliśmy w przegniłym drewnie, zdrapując
wierzchnie warstwy i próbując dotrzeć do twardszego środka,
który ku naszej uldze okazał się nie leżeć głęboko. Uznaliśmy, że
jest nie najgorzej; kiedy jednak podnieśliśmy się z kolan, ku
naszemu osłupieniu zobaczyliśmy, że wszystkie trzy tygrysy
zamieszkujące ten wybieg siedzą ledwie parę metrów od nas -
gotowe do skoku i wgapione w nas intensywnie. Zupełnie
jakbyśmy byli ich kolacją.
To było fantastyczne. Wszystkie trzy bestie - wspaniałe bestie -
podkradły się na odległość wyciągnięcia łapy od nas tak
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin