Kupilismy zoo A5.doc

(1654 KB) Pobierz
Kupiliśmy zoo




Beniamin Mee

Kupiliśmy zoo

Niesamowita, lecz prawdziwa historia podupadającego zoo i dwustu zwierząt, które na zawsze odmieniły pewną rodzinę

 

Przełożyli: Kamila i Robert Sławińscy



Tytuł oryginalny: We Bought a Zoo: The Amazing True Story of a Broken Down Zoo, and the 200 Wild Animals That Changed Their Lives Forever

Wydanie oryginalne: 2008

Wydanie polskie: 2011

 

 

 

 

W poszukiwaniu nowego domu i przygody brytyjski dziennikarz Benjamin Mee wraz z rodziną objął w posiadanie upadające zoo na angielskiej wsi. Zamarzyło mu się poprowadzenie tam rodzinnego biznesu. Wszyscy koledzy zgodnie twierdzili, że kompletnie zwariował. Przecież mieszkał sobie spokojnie na południu Francji, pisał artykuły, już prawie opanował język francuski (ku rozpaczy miejscowych). A jednak w 2006 roku Mee razem z żoną Katherine, dwójką dzieci, bratem i siedemdziesięciosześcioletnią matką wprowadził się do Parku Dzikich Zwierząt w Dartmoor, gdzie rezydowały do tej pory m.in. lew Solomon, wilk Zak, tapir Ronnie i jaguar Sovereign. Szczęście i radość z przywracania świetności temu miejscu szybko jednak zostały zakłócone: zdiagnozowana jeszcze we Francji choroba Katherine - rak mózgu - znów dała o sobie znać...

Spis treści:

Prolog.              4

1. Początki.              7

2. Przygodę czas zacząć.              25

3. Pierwsze dni.              60

4. Chude miesiące.              83

5. Katherine.              124

6. Nowa załoga.              160

7. Zwierzęta przejmują władzę.              202

8. Wydajemy pieniądze.              239

9. Otwarcie.              282

Zakończenie.              293


Prolog.

20 października 2006 roku około godziny osiemnastej mama i ja pierwszy raz przyjechaliśmy do Parku Dzikich Zwierząt w Dartmoor w hrabstwie Devon jako jego nowi właściciele. Gdy wysiadaliśmy z samochodu, słyszeliśmy w mglistym mroku wycie wilków. Duncan, mój brat, włączył na nasze przywitanie wszystkie światła w domu: gdy więc wyłonił się zza frontowych drzwi, aby mnie objąć swoim miażdżącym kości niedźwiedzim uściskiem, z wszystkich okien bił powitalny blask, rozświetlając mgłę na dworze. Duncan uściskał też mamę, choć ją delikatniej. Przybyliśmy spóźnieni o całą dobę - utknęliśmy na jeden dzień u prawników w Leicester, bo ostatnie dokumenty nie dotarły na czas i trzeba było wysłać kuriera na motorze autostradą M1, by je dowiózł. Duncan nadzorował przeprowadzkę mebli mamy z Surrey: operacji miała dokonać ekipa złożona z ośmiu ludzi i trzech furgonetek, która następnego dnia wykonywała już kolejne zlecenie. Opóźnienie zaowocowało nieprzyjemną przepychanką przy wejściu do parku, lecz ostatecznie prawnik poprzedniego właściciela pozwolił Duncanowi rozładować furgonetki, mimo że formalności nie zostały jeszcze sfinalizowane - zgodził się jednak na wniesienie rzeczy tylko do dwóch pomieszczeń (jednym z nich była cuchnąca kuchnia od frontu).

Tak więc nasza trójka wędrowała w osłupieniu pośród chybotliwych wież z pudeł, kierując się do kuchni z kamienną posadzką, która, stosunkowo niezagracona, nadawała się, jak sądziliśmy, na centrum operacyjne. Wielki, stary stół na kozłach, który przez dwadzieścia lat trzymałem w garażu u rodziców, w końcu doczekał lepszych czasów i został rozstawiony we wnętrzu odpowiednim do swojego rozmiaru. Nadal służy nam jako stół jadalny - zaś tamtej pierwszej nocy pełnił szczególną, symboliczną rolę. Trochę pudeł i dywanów, które Duncan zdołał wstawić do spiżarni na zapleczu, właśnie uległo zalaniu, więc gdy on starał się odetkać odpływ, ja pojechałem do chińskiej budki z jedzeniem, którą zauważyłem po drodze przy szosie A38 - i zasiedliśmy do pierwszego posiłku w naszym nowym domu. Nastroje były zmienne, choć raczej pogodne; tej pierwszej nocy spędzonej w zimnym, ciemnym i pogrążonym w chaosie domu śmialiśmy się dużo, a fakt, że mieszkamy niedaleko niezłej chińskiej restauracji, był dla wszystkich powodem do niezmiernego zadowolenia.

Tej nocy, gdy tylko mama bezpiecznie znalazła się w łóżku, podążyliśmy z Duncanem do mglistego parku, żeby się zorientować, w cośmy się wpakowali. Gdziekolwiek padło światło latarek, mrugały do nas przeróżnej wielkości oczy; na tym etapie nie mieliśmy pojęcia o topografii parku, toteż tajemniczość ukrytych w mroku zwierząt jeszcze potęgowała niesamowitość atmosfery. Jedno, co wiedzieliśmy, to to, gdzie są tygrysy; podeszliśmy zatem do którejś z klatek, której słupki należało wymienić, żeby zobaczyć dokładnie, z jak poważnymi uszkodzeniami mamy do czynienia. Nie było widać ani śladu tygrysów, więc wspięliśmy się ponad barierkę zabezpieczającą i zaczęliśmy przy świetle latarki przyglądać się podstawie drewnianych słupków, przytrzymujących ogrodzenie z siatki. Przykucnąwszy, dłubaliśmy w przegniłym drewnie, zdrapując wierzchnie warstwy i próbując dotrzeć do twardszego środka, który ku naszej uldze okazał się nie leżeć głęboko. Uznaliśmy, że jest nie najgorzej; kiedy jednak podnieśliśmy się z kolan, ku naszemu osłupieniu zobaczyliśmy, że wszystkie trzy tygrysy zamieszkujące ten wybieg siedzą ledwie parę metrów od nas - gotowe do skoku i wgapione w nas intensywnie. Zupełnie jakbyśmy byli ich kolacją.

To było fantastyczne. Wszystkie trzy bestie - wspaniałe bestie - podkradły się na odległość wyciągnięcia łapy od nas tak niepostrzeżenie, że żaden z nas nic nie zauważył. Każde z tych zwierząt było większe niż my razem wzięci, a jednak poruszały się bezszelestnie. Gdybyśmy się znajdowali w dżungli - czy w tym przypadku raczej w syberyjskiej tundrze - najpierw byśmy zauważyli obręcz potężnych szczęk zaciskającą się na naszych karkach. Wzdłuż przedniej części pięciocentymetrowych tygrysich kłów ciągnie się specjalny, wrażliwy pas tkanki, pozwalający tym zwierzętom wyczuć puls w tętnicy ofiary. Tygrys przytrzymuje zdobycz pierwszym chwytem kłów, a następnie wyczuwa puls zębami, ustawia je odpowiednio i zagłębia w ciało zdobyczy. Koty wbijały w nas lodowate spojrzenia, a my byliśmy pod wrażeniem. W końcu - uznawszy, że z uwagi na czynniki niezależne (na przykład płot między nami) to była jedynie próba generalna - jeden z tych ogromnych, muskularnych kotów ziewnął, błysnął zakrzywionymi kłami i odwrócił wzrok. My w dalszym ciągu byliśmy pod wrażeniem.

Ruszyliśmy z powrotem w stronę domu. Wilki rozpoczęły swój upiorny wieczorny chorał, któremu akompaniowało pohukiwanie sów (żyło ich na terenie parku z piętnaście) i dziwny skrzek orła. Koczkodany tumbili - koło ich klatki właśnie przechodziliśmy - wydawały swoje nocne wrzaski ostrzegawcze. O to nam właśnie chodziło, myśleliśmy sobie. Teraz musieliśmy wykombinować, co robić dalej.

Odbyliśmy niesamowitą podróż, by dotrzeć tutaj. To tu był nowy początek, ale też koniec długiej i krętej drogi, którą podążała cała moja rodzina. Mój kawałek tej historii zaczyna się we Francji.


1. Początki.

L’Ancienne Bergerie, czerwiec 2004 roku, a życie było piękne. Moja żona Katherine i ja właśnie zrobiliśmy ostatni ważny krok na drodze do nowego życia: sprzedaliśmy londyńskie mieszkanie i kupiliśmy dwie cudne stodoły ze złocistego wapienia w sercu południowej Francji; mieszkaliśmy tam, żywiąc się bagietkami, serem i winem. Wioska, w której osiedliśmy, leży pomiędzy N’imes a Awinionem, w Langwedocji - czyli Prowansji dla ubogich. To rejon, gdzie spada rocznie najmniej deszczu w całej Francji. Pisywałem regularnie artykuły do rubryki poświęconej naprawom domowym i majsterkowaniu dla tygodnikaGuardian” oraz do dwu innych rubryk, publikowanych w magazynieGrand Design”. Pracowałem również nad książką o poczuciu humoru u zwierząt; ten projekt, z którego realizacją od dawna się nosiłem, okazał się czasochłonny, wymagał też sprzyjającego pracy środowiska. I to chyba tyle.

Dwójka naszych opalonych, dwujęzycznych dzieci - Ella i Milo - dokazywała z kociakami w zaciszu dużego, otoczonego murem ogrodu. Dzieci ścigały ogromne koniki polne, kryjące się w wysokich suchych trawach i w łanach pszenicy, która wysiała się najpewniej z ziaren przypadkowo wysypanych z jakiejś przyczepy w czasach, kiedy stodoły były częścią czynnego gospodarstwa. Nasz ogromny pies Leon leżał w progu wielkiej, zardzewiałej bramy, strzegąc nas z życzliwą czujnością, właściwą zwierzętom hodowanym specjalnie w tym celu; dyszał radośnie, spełniając swój obowiązek.

Powoli zaczynałem się tam czuć jak w domu. Za równowartość skromnych sześćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych w londyńskim śródmieściu dostaliśmy tysiąc dwieście metrów kwadratowych wiejskiego południa Francji; jedyną wadą tej nowej lokalizacji było nieco skromniejsze wyposażenie i mniej dogodny dojazd do sklepu Marks & Spencer, atrakcji wesołego miasteczka w South Bank i Muzeum Brytyjskiego. Mieliśmy natomiast lato, trwające od marca do listopada, oraz lokalnie wytwarzane wino, które na miejscu kosztowało trzy i pół euro, podczas gdy w brytyjskim Tesco trzeba by za nie zapłacić osiem funtów. Korzystaliśmy więc pełnymi garściami ze wszystkiego, co było częścią tamtejszej kultury. Jadaliśmy świeże pstrągi z grilla oraz słone kiełbaski z Sewennów na północy - i popijaliśmy lampką schłodzonego różowego wina z lodem, szybko topniejącym w ciężkim upale europejskiego Południa. Prawdziwa idylla.

Prawie dziesięć lat zajęło mi osiągnięcie zawodowej i finansowej pozycji, która dałaby mi szansę na urzeczywistnienie tej sielanki: po latach wysiłków mogłem sobie teraz pozwolić na to, by zamieszkać jak wieśniak w opuszczonej stodole, we wsi pełnej niezwykle krzepkich chłopów, zarabiających na życie najprawdziwszym rolnictwem. Stałem się zwariowanym Anglikiem, egzystującym wśród nieco zdezorientowanych moimi dziwactwami francuskich prowincjuszy; sąsiedzi okazywali mi co prawda tolerancję, serdeczność i grzeczność, ale siłą rzeczy skłonni byli do wydawania surowych sądów.

Katherine - z którą ożeniłem się w kwietniu owego roku, po dziewięciu latach razem (czekałem, aż całkowicie straci nadzieję, że to nastąpi) - stała się ulubienicą całej wsi. Piękna, troskliwa, uprzejma, życzliwa i pełna wdzięku, starała się być częścią wioskowego życia oraz dopasować się do jego wymogów. Nauczyła się francuskiego (którym i tak już władała na zaawansowanym poziomie) na tyle dobrze, by mówić równie biegle lokalną francuszczyzną potoczną, francuszczyzną paryską oraz francuszczyzną urzędowo-oficjalną, niezbędną w kraju wszechobecnej biurokracji. Potrafiła z jednakową łatwością sprzeczać się z właścicielem galerii w pobliskim miasteczku Uz’es o to, jaki kwestionariusz podatkowy powinien wypełnić, by nabyć rzeźbę Elisabeth Frink (tak się złożyło, że miała kiedyś okazję poznać tę artystkę i przeprowadzać z nią wywiad), i narzekać z wiejskimi matkami na niedogodności francuskiego systemu ochrony zdrowia. Tymczasem mój francuski - na początku kwalifikował się na tróję - z czasem wyrobił się na tyle, by zasługiwać na czwórkę, mimo że ze wszystkich sił broniłem się przed obciążaniem mózgu nauką języka z obawy, że spowolni to pracę nad książką, z której ukończeniem i tak już byłem spóźniony. Kładłem się spać, kiedy rolnicy wstawali, i z wyjątkiem sytuacji gdy zdarzało mi się nagabywać ich kulawą francuszczyzną o jakieś kwestie dotyczące majsterkowania, rzadko wchodziłem z nimi w kontakt. Oni i tak woleli Katherine.

Osiągnięcie stanu idylli nie obyło się jednak bez pewnych wyrzeczeń. By kupić te dwie stodoły - piękne, lecz zupełnie zrujnowane, z błotnistymi podłogami upstrzonymi rozdeptanym owczym łajnem - musieliśmy sprzedać nasze ukochane, maciupkie mieszkanie w Londynie. Nie mogliśmy się wprowadzić, dopóki nie podłączono nam wody i prądu, więc przez cały tydzień, kiedy to finalizowaliśmy nasze międzynarodowe umowy, przenosiliśmy się z miejsca na miejsce w obrębie wsi: ze ślicznego budynku z surowego kamienia, który dotąd wynajmowaliśmy, musieliśmy przeprowadzić się do znacznie mniej atrakcyjnego lokalu tuż przy głównej drodze, bo z rozpoczęciem sezonu cena wynajmu podskoczyła prawie trzykrotnie. W nowym domu nie było mebli, a my nie mieliśmy własnych, bo gdy przyjeżdżaliśmy do Francji dwa lata wcześniej, nie zamierzaliśmy zostać dłużej niż sześć miesięcy. Nie skłamałbym, mówiąc, że to był trudny okres.

Kiedy więc Katherine (dotychczas niespożyta w swoich wysiłkach nad papierkową robotą, pakowaniem, sortowaniem i opisywaniem pudeł, którym to zajęciom oddawała się z energią huraganu) zaczęła cierpieć na migreny i wgapiać się w przestrzeń, zwaliłem wszystko na stres.

- Jeśli nie możesz pomagać, idź do lekarza albo jedź do rodziców - mówiłem z troską. Powinienem był się zorientować, że to coś poważnego, gdy nagle zrezygnowała z wyprawy po meble do pokoju dziecinnego (zakupy zawsze należały do jej ulubionych zajęć); gdy w powrotnej drodze rozmawialiśmy w samochodzie, mówiła bardzo niewyraźnie i oboje poczuliśmy wtedy dreszcz niepokoju. Jednak po kilku telefonach do cierpiących na migreny znajomych stwierdziliśmy, że jej dolegliwości mieszczą się w granicach normy i że całe zjawisko najpewniej jest spowodowane stresem.

Gdy Katherine poszła w końcu do lekarza, spodziewałem się, że wróci do domu z jakimś lekarstwem na migrenę. Tymczasem jej lekarz zadzwonił do nas i powiedział, że powinna natychmiast, najlepiej tego samego wieczora, zrobić tomografię mózgu. Wtedy jeszcze ciągle nie byłem szczególnie zmartwiony: Francuzi słyną z hipochondrii. Jeśli pacjent skierowany na operację ma katar, lekarz przepisuje mu całą torbę lekarstw, wśród których najpewniej znajdą się także czopki. Skierowanie na tomografię wydawało mi się objawem typowo francuskiej nadgorliwości; nie było to nam na rękę, ale mus to mus.

Nasza przyjaciółka Georgia obiecała Katherine, że zawiezie ją do miejscowego szpitala, oddalonego o jakieś trzydzieści pięć kilometrów; ja tymczasem siedziałem w domu, czekając, aż wrócą. Nagle zadzwonił telefon i usłyszałem coś, czego nikt z nas zupełnie się nie spodziewał: zapłakana Georgia mówiła, że sprawa jest poważna.

- Wykryli coś u niej - powtarzała. - Przyjedź jak najszybciej.

Z początku myślałem, że to kiepski żart, ale w jej głosie brzmiał prawdziwy niepokój.

W kompletnym szoku pognałem do sąsiadki; poprosiłem, by zaopiekowała się dziećmi, a sam wskoczyłem w pożyczoną od niej nieprawdopodobnie zdezelowaną hondę civic i ruszyłem w nieznane po ciemnej, wiejskiej drodze. W samochodzie działało tylko jedno światło, nie dawało się wrzucić trójki ani wstecznego, hamulce były słabe - docierało więc do mnie, że jeśli nie będę ostrożny, mogę rozbić auto i mocno się poturbować. Raz nie wyrobiłem się na zakręcie i musiałem wypchnąć wóz z powrotem na drogę, ale szczęśliwie udało mi się dojechać do szpitala. Porzuciłem rozpadający się pojazd na pustym parkingu i popędziłem do środka.

Zwolniłem zapłakaną Georgię z posterunku i starałem się uspokoić bladą, wstrząśniętą Katherine. Cały czas miałem nadzieję, że to jakaś pomyłka, że zaraz okaże się, iż przeoczono coś bardzo prostego i że wszystko szybko się wyjaśni. Kiedy jednak poprosiłem, by pozwolono mi obejrzeć obraz z badania, faktycznie zobaczyłem na nim czarny guz wielkości piłki golfowej, tkwiący złowrogo w lewym płacie ciemieniowym mojej żony. Wiele lat temu skończyłem psychologię, więc czytanie obrazu z rezonansu magnetycznego nie było dla mnie zupełną nowością. Teraz aż mi się w głowie kręciło od desperackich poszukiwań wyjaśnienia tej anomalii, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.

Spędziliśmy noc w szpitalu, starając się nawzajem podtrzymywać na duchu. Rano helikopter zabrał Katherine do Montpellier, na najbliższy (i prawdopodobnie najlepszy we Francji) oddział neurologiczny. Po tej nocy razem przyszło mi wreszcie stanąć oko w oko z bolesną rzeczywistością, gdy zobaczyłem, jak helikopter unosi moją żonę - pacjentkę traktowaną jako nagły przypadek - do odległego szpitala neurologicznego. Dopiero kiedy gnałem autostradą, próbując dogonić odlatujący śmigłowiec, zaczął do mnie docierać szok, jakiego doznałem. Myśli telepały mi się w głowie, gdy starałem się jakoś ogarnąć sytuację, do tego stopnia, że ledwie mogłem się jako tako skupić na prowadzeniu samochodu. Natychmiast zwolniłem. Godzinę później dojechałem na parking ogromnego kompleksu szpitala imienia Gui de Chaulliaca; okazało się, że na parkingu nie ma wolnych miejsc. Ostatecznie więc zaparkowałem na wariata, po francusku, stając wzdłuż krótkiego odcinka krawężnika. Portier z dezaprobatą pogroził mi palcem, kiedy przechodziłem obok niego, ale nie był w stanie mnie zatrzymać. Jedyne, o czym mogłem myśleć, to, że muszę znaleźć Katherine. Gdyby portier próbował mi przeszkodzić, pewnie złamałbym mu rękę i wysłał go na rentgen. Szedłem na oddział doraźnej opieki neurologicznej na piątym piętrze i nic nie mogło stanąć mi na drodze. W tym momencie dotarło do mnie, jak często lekceważy się rozmiary kryzysu emocjonalnego, przeżywanego przez ludzi odwiedzających szpital. Normalne zasady przestały mieć znaczenie, moje priorytety uległy całkowitej zmianie: obchodziło mnie tylko to, by znaleźć Katherine i dowiedzieć się, co dalej. Gdy dotarłem do niej, siedziała na łóżku na kółkach, ubrana w żółtą koszulę szpitalną, oszołomiona i zdezorientowana. Wyglądała jednocześnie bardzo bezbronnie i dostojnie; ze stoickim spokojem robiła posłusznie wszystko, o co ją poproszono. W końcu powiedziano nam, że termin operacji wyznaczono na za kilka dni. W oczekiwaniu na zabieg Katherine powinna przyjmować duże dawki sterydów, mających za zadanie zmniejszyć stan zapalny wokół guza, by łatwiej było go usunąć.

To wydawało mi się najgorsze ze wszystkiego - przyglądanie się, jak wożono ją po korytarzach, podczas gdy ona siedziała wyprostowana w koszuli bez pleców, spoglądając dokoła z cichą, niepewną godnością. Faza logistyczna dobiegła końca: dotarliśmy, gdzie należało, dzieci były pod opieką; teraz pozostawało tylko przeczekać trzy dni i dostosować się do nowej rzeczywistości. Spędziłem większość tego czasu w szpitalu - albo z Katherine, albo na korytarzu, gdzie przez telefon oznajmiałem kolejnym krewnym i przyjaciołom ponurą nowinę. Wszystkie te rozmowy były do siebie podobne: przyjmowali wiadomość początkowo z lekkim niedowierzaniem, potem zaś następował szok i często łzy. Po trzech dniach uzyskałem sporą wprawę w prowadzeniu tych rozmów i potrafiłem już pomóc swoim rozmówcom przebrnąć przez kolejne stany emocjonalne, wywołane informacją, którą ode mnie usłyszeli.

W końcu nadszedł piątek i przygotowano Katherine do zabiegu. Pozwolono mi towarzyszyć jej w poczekalni, mieszczącej się przed salą operacyjną. Było to piękne, typowo francuskie pomieszczenie; światło sączyło się smugami do wnętrza nowoczesnego atrium, gdzie rosły drzewa, których czerwone i brązowe liście lśniły jak witraż w promieniach słońca. Nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia: pocałowałem Katherine na do widzenia, nie wiedząc nawet, czy ją jeszcze zobaczę - a jeśli tak, to w jakim stanie będzie po operacji.

Tuż przed rozpoczęciem zabiegu poprosiłem chirurga, by pozwolono mi wszystko obserwować. Pracowałem kiedyś jako dziennikarz piszący o ochronie zdrowia i dość często bywałem w sali operacyjnej, a teraz chciałem dowiedzieć się jak najdokładniej, co się będzie działo z Katherine. Lekarz - jeden z najlepszych neurochirurgów we Francji - nie był bynajmniej zakłopotany; przeciwnie, wyglądał na zachwyconego. Mam sporo powodów, by twierdzić, że ten człowiek cierpiał na dość zaawansowany syndrom Aspergera. Wtedy to po raz pierwszy i ostatni podczas całej rozmowy spojrzał mi w oczy, a potem uśmiechnął się i powiedział:

- Widzę, że i pana interesują guzy?

Po czym z entuzjazmem zaczął przedstawiać mnie swojemu zespołowi. Anestezjolog przejawiał znacznie mniej zapału i wyraźnie się zaniepokoił, natychmiast więc się wycofałem - nie chciałem, by praca któregokolwiek z członków zespołu ucierpiała z powodu mojej obecności. Chirurg zgarbił się ponuro i powrócił do chłodnego i metodycznego wykonywania swojej roboty.

Operacja, jak się okazało, przebiegła nadzwyczaj pomyślnie. Gdy kilka godzin później odnalazłem Katherine na oddziale intensywnej opieki medycznej, była przytomna i uśmiechnięta, lecz chirurg powiedział mi chwilę później, że nie podoba mu się wygląd tkanki, którą usunął.

- Guz odrośnie - ostrzegał.

Ja jednak czułem taką ulgę, że Katherine przetrwała operację, że wyparłem tę informację ze świadomości na czas, kiedy zajmowałem się zapanowaniem nad tym, co dalej - sprawami rodzinnymi, chemioterapią i radioterapią dla Katherine. Ona zaś przyjmowała gości - wśród nich również dzieci - na zewnątrz budynku, w którym znajdował się jej oddział, na nieskazitelnym trawniku, obsadzonym palmami i sosnami. Początkowo siedziała na wózku inwalidzkim, ale potem zwykła przysiadać na nakrapianej słonecznym światłem trawie. Zabandażowaną głowę okrywała jedwabną chustką w przygaszonym kolorze; wyglądała jak zawsze pięknie i spokojnie, jakby była gospodynią nieustającego pikniku. Phil i Karen, nasi bliscy przyjaciele, którzy akurat wypoczywali na wakacjach w oddalonym o siedem godzin jazdy na północ Bergerac, mimo sporej odległości przyjechali nas odwiedzić; było naprawdę wzruszająco patrzeć, jak ich dzieci bawią się z naszymi w tej pod każdym innym względem idyllicznej scenerii.

Minęło parę pełnych odrętwienia dni, które spędziłem, grzebiąc w internecie: to, co znalazłem, uświadomiło mi, że prędzej czy później na pewno nastąpi nawrót nowotworu. Właściwie każda organizacja, z którą się w tej sprawie kontaktowałem - nie wyłączając tak Brytyjskiego, jak Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego oraz wszystkich międzynarodowych organizacji prowadzących badania nad rakiem - mówiła pacjentom z diagnozą glejaka IV stopnia dokładnie to samo: „Strasznie nam przykro”.

Sięgnąłem do wszystkich swoich źródeł informacji związanych z medycyną w poszukiwaniu jakichś dobrych wiadomości dotyczących przypadków podobnych do Katherine, które jeszcze nie zostały opisane w literaturze, ale nic nie znalazłem. Średnia (mediana) przeżywalności - statystycznie najbardziej prawdopodobny czas, jaki chory może przeżyć z chorobą - wynosiła dziewięć do dziesięciu miesięcy od postawienia diagnozy. Średnia arytmetyczna była trochę inna: pięćdziesiąt procent pacjentów z rozpoznanym nowotworem w Iv stopniu umierało po roku, a trzy procent żyło jeszcze po trzech latach. Nie wyglądało to dobrze. Ciężko było przyjąć to wszystko do wiadomości, szczególnie, że rekonwalescencja Katherine po kraniotomii, podczas której usunięto nowotwór, przebiegała bardzo dobrze (w tej procedurze rzadko notowano stuprocentowy sukces w usuwaniu chorej tkanki), a za sprawą wspaniałego francuskiego systemu opieki zdrowotnej skierowanie na supernowoczesną radioterapię i chemioterapię zmaterializowało się w ekspresowym tempie. Grupę, w której przeżywalność z tą chorobą była najdłuższa, stanowiły młode, zdrowe, aktywne umysłowo kobiety - osoby dokładnie takie jak Katherine. Mimo że ogólnie wyłaniał się z tego obraz nędzy i rozpaczy, znalazło się kilka obiecujących kierunków badań; ich rezultaty miały szansę znaleźć zastosowanie do czasu, gdy u Katherine mógł nastąpić nawrót choroby.

Kiedy Katherine wypisano ze szpitala, wróciła do pustego domu, który okazał się bardzo przestronny mimo niepozornego wyglądu; wszyscy mieszkańcy wsi, w której ów dom stał, okazywali wsparcie i ogromną życzliwość. Rodzice Katherine i jej siostra byli już na miejscu. Pierwszego dnia po przyjeździe ze szpitala rozległo się pukanie do drzwi. Przyszedł Pascal, nasz sąsiad, i bez żadnych ceregieli wstawił do wnętrza przez okno stół jadalny, sześć krzeseł - oraz naczynie z gorącą zapiekanką. Staraliśmy się wrócić do normalności: na zakurzonym strychu urządziliśmy biuro, opracowaliśmy harmonogramy leczenia, których Katherine miała przestrzegać, i przygotowywaliśmy książkową wersję moich artykułów o majsterkowaniu - Katherine uparcie nie przestawała pracować nad jej kształtem graficznym. Tymczasem sto metrów dalej stały nasze stodoły, obiekt niekończącego się remontu, który spokojnie mógł zająć nam następne dziesięć lat, jeśli tylko skłonni bylibyśmy mu się na tak długo poświęcić. Jedyne, czego niezbędnie potrzebowaliśmy, by je odnowić, to drobiazg w postaci gotówki; prawdę powiedziawszy, byłem jednak bardziej zajęty tym, by zapewnić Katherine możliwie najlepszą jakość życia, aby jak najlepiej wykorzystać czas, który jej pozostał - a którego, zdaniem przedstawicieli medycznej profesji, prawdopodobnie niewiele zostało. Starałem się w to nie wierzyć. Żyliśmy z miesiąca na miesiąc, od skanu MRI do badania krwi; im bardziej wyniki były negatywne, tym bardziej pozwalaliśmy, by nasza wiara w pozytywny finał, z początku nieśmiała, rosła.

Katherine była najszczęśliwsza, gdy pracowała - oraz wtedy, gdy widziała, że dzieci są szczęśliwe. Z właściwą sobie energią i efektywnością urządziła własne biuro, piętro poniżej mojego, i zaczęła projektować, przygotowywać makiety stron, próbki kolorów i ilustracje. Zajmowała się również naszymi francuskimi sprawami: prowadzała dzieci do szkoły i utrzymywała kontakty z nieustannie napływającą rzeszą życzliwych osób, które zawierały z nami znajomość, a czasami nawet zostawały na dłużej. Ja pisałem artykuły do swoich rubryk w magazynach i zbierałem materiały do książki o zwierzętach; czasem szło to boleśnie powoli, bo połączenie z internetem, nawiązywane przez posklejany taśmą modem, bywało niestabilne i często zależne od humorów France Telecom, dostawcy owychusług”, przy której to firmie - obciążonej największym korporacyjnym długiem w całej Europie - nawet British Telecom wydawał się nadzwyczaj skuteczny i przyjazny klientowi.

Dzieci były zachwycone stodołami, toteż postanowiliśmy wprowadzić się do nich, kiedy tylko będzie to możliwe. Zainwestowaliśmy ostatnie oszczędności w budowę małego drewnianego domku (mimo skromnych rozmiarów ciągle większego od naszego dawnego londyńskiego mieszkania) na tyłach tego ogromnego hangaru. Projekt ten przerastał zarówno moje skromne umiejętności w dziedzinie majsterkowania, jak i przechodził wszelkie pojęcie naszych sympatycznych, uzależnionych od długich przerw śniadaniowych francuskich sąsiadów. Zawezwaliśmy zatem posiłki w postaci Karsana, naszego londyńskiego przyjaciela, Anglika indyjskiego pochodzenia i speca od budowania. Karsan to prawdziwa złota rączka: wszystko robi po mistrzowsku. Ledwo przyjechał, zaczął dreptać po całej parceli i zażądał, by go zabrać do składu drewna. Pracował ciurkiem przez bite trzydzieści dni, a gdy skończył, na naszej posesji stało funkcjonalne dwupokojowe mieszkanie, z prądem, bieżącą wodą, przyzwoitą łazienką (a w niej spłukiwaną ubikacją). Co więcej, Karsan dokonał tego, choć nieustannie wchodziłem mu w drogę.

Jako autor od czterech lat piszący o majsterkowaniu i osoba z pewnym doświadczeniem budowlanym byłem przekonany, że moja szeroka wiedza, etyka pracy oraz bogata kolekcja narzędzi zrobią na Karsanie piorunujące wrażenie. Nic z tego.

- Żadne z twoich narzędzi nie było używane - stwierdził.

Sprostowałem, że owszem, były, chociaż raczej rzadko.

- Odesłałbym do domu każdego, kto przyszedłby do mnie pracować z takimi narzędziami - odparł Karsan. - Wszystko sam muszę robić. Czy nie ma we wsi nikogo, kto mógłby mi pomóc? - narzekał.

- Ależ Karsan, przecież ja ci pomagam! - odpowiadałem.

Zjawiałem się codziennie, by z nim pracować: nosiłem drewno, przycinałem różne rzeczy na wymiar i starałem się nauczyć jak najwięcej od tego wszechstronnie uzdolnionego i kręcącego się jak fryga mistrza budowlanego. Przyznaję, czasem musiałem urwać się na parę godzin, by nadgonić pisanie: ogólnokrajowe gazety są bardzo mało tolerancyjne wobec opóźnień z oddawaniem materiałów - o ile się zdołałem zorientować, wymówki w rodzajumusiałem pożyczyć betoniarkę od pana Rogeta i służyć Karsanowi jako tłumacz w sklepie z materiałami budowlanymi” raczej w takich wypadkach nie przechodzą. Karsan nadal biadolił, że wszystko robi sam, więc pod koniec miesiąca udało mi się przekonać miejscowego francuskiego budowlańca, aby mu pomógł: pracował przez ostatnie dwa tygodnie tak ciężko, jak tylko mu na to pozwalały trzygodzinne przerwy śniadaniowe oraz inne zobowiązania. Sporo pomagała również nasza szykowna przyjaciółka Georgia, członkini gromadki angielskich mam, do której zgłosiliśmy akces krótko po przyjeździe. Karsan był pod wrażeniem jej wiedzy o hydraulice, butów na obcasach i głębokiego dekoltu. Karsan i Georgia szybko zostali najlepszymi kumplami; on zaczął opowiadać, jak to chętnie osiedliłby się w okolicy, gdziemożna jeździć tak jak w Indiach”, a Georgia mogłaby zostać jego asystentką i tłumaczką. Z jakiegoś powodu żona Karsana stanowczo sprzeciwiła się tym planom.

Gdy drewniany dom został ukończony, miejscowi nie mogli uwierzyć własnym oczom. Jeden z nich powiedział nawetsacr’e bleu”. Niektórzy latami pracowali nad swoimi własnymi domami, wznoszonymi na obrzeżach wsi, gdzie osiedlało się młodsze pokolenie. Jednak z wyjątkiem domów wypoczynkowych, stawianych na zlecenie przybyszów z Holandii, Niemiec czy Anglii (którzy zatrudniali siłę roboczą z zewnątrz albo kontrolowali każdy ruch miejscowych kamieniarzy aż do faktycznego zakończenia budowy, niemal doprowadzając ich tym do obłędu) rzadko który z tych domów bywał ukończony. Taki balans między życiem i pracą, w którym na szali zawsze przeważało życie, należał do najprzyjemniejszych aspektów egzystencji w tym regionie; był też w stuprocentowej zgodzie z moją na wskroś leniwą naturą. Z drugiej strony, dużą satysfakcję sprawiało pokazywanie tubylcom skończonego projektu, zrealizowanego po angielsku - co oznaczało, że praca trwała po czternaście godzin na dobę; zamiast przerw śniadaniowych były szybko połykane kanapki z serem, a zamiast lunchów filiżanka herbaty.

Pożegnaliśmy wylewnie Karsana i wprowadziliśmy się do nowego domu na tyłach jednej wielkiej stodoły, a z widokiem na drugą. Otoczony murem ogród był bezpiecznym miejscem zabaw dla dzieci z psem Leonem i kotami; jego tylna ściana leżała w odległości zaledwie jednegodorosłego” rzutu frisbee. Ostatni taki prawdziwy dom mieliśmy jeszcze zanim urodziły się dzieci, rozkoszowaliśmy się więc teraz przestrzenią i tym, że mogliśmy wreszcie budować nasz własny dom. Jednak gdziekolwiek się spojrzało, widać było mnóstwo rzeczy, którymi wypadałoby się zająć od zaraz. Podczas następnego lata ociepliliśmy dom, zainstalowaliśmy szerokopasmowy internet, a Katherine zaczęła urządzać warzywnik, w którym niemal natychmiast obrodziły soczyste pomidorki koktajlowe i maliny. Z drzewa rosnącego po stronie sąsiadów spadały do naszego ogrodu figi, w szpalerze krzaków wokoło winnicy rósł dziki czosnek, na polach leżały często niezebrane melony - wszystko to dostarczało smakowitych, lokalnych produktów w niemal niewyczerpanych ilościach. Codzienne spacery z Leonem po spalonych słońcem, pylistych ścieżkach, wśród rozbrzmiewającego koncertem cykad krajobrazu, przywodziły mi na myśl wspomnienia z Korfu, gdzie nasza rodzina spędziła parę letnich sezonów za czasów mojego dzieciństwa. Poskręcane drzewa oliwne rosły tu w rzędach, a nie w przypadkowych kępach, jak w Grecji - ale życie, mimo że teraz byłem dorosłym mężczyzną i miałem własną rodzinę, biegło podobnie. Zważywszy jednak na chorobę Katherine, cała ta idylla wydawała się tym bardziej surrealna, im bardziej wszystko szło źle.

Ze wszystkich sił staraliśmy się używać radości życia; dla mnie oznaczało to odkrywanie tamtejszej przyrody w towarzystwie dzieci. Langwedockie ptaki zdecydowanie różniły się od tych, jakie zwykle spotyka się w Wielkiej Brytanii: te tutaj wyraźnie spędzały więcej czasu w Afryce Północnej i były barwniej upierzone niż ich zaniedbani brytyjscy kuzyni, których pióra świadczyły raczej o adaptacji do wiecznej jesieni niż do żywych barw Marrakeszu.

Dwadzieścia minut jazdy dalej rozpościerała się kraina Camargue, której pola ryżowe i równinne solniska są wystarczająco ciepłe, by przez cały rok mogły tam mieszkać stada flamingów - postanowiłem jednak nie interesować się ptakami. Wybrałem się raz nawycieczkę przyrodniczą” na wyspę Mull i okazało się, że to była wycieczka dla miłośników obserwacji ptaków. Skutkiem tego zamiast oglądać baraszkujące wydry, które kompletnie ignorowano, wszyscy uczestnicy tłoczyli się wokół jakiegoś krzaka i wypatrywali pojawienia się stworzenia znanego jako pleszka - wędrownego czerwonawego wróbla, najwyraźniej rzadko spotykanego poza sezonem. Kompletny obłęd.

Przyglądanie się populacji owadów - które skakały, pełzały i mnożyły się wszędzie - było zdecydowanie bardziej atrakcyjne, a często także nieuniknione. Wśród wysokiej trawy śmigały świerszcze wielkości myszy; i koty, i dzieci próbowały je łapać, choć ze skrajnie różnych powodów: te drugie chciały je nakarmić, te pierwsze - zjeść. W nocy rohatyńce, zagrożone wyginięciem żuki o egzotycznym wyglądzie, sunęły w poprzek ścieżki jak prehistoryczne czołgi. Gdy tak wędrowały, potrząsając groźnie swoimi zupełnie bezużytecznymi rogami, przypominały raczej triceratopsy niż stosunkowo zgrabne nosorożce, od których wywodzi się ich angielska nazwa[1]. Jeśli dzieciom udało się złapać jedno z tych dostarczających sporo rozrywki stworzeń, przez parę dni trzymaliśmy je w szklanej misce, wypełnionej ziemią, trocinami i liśćmi mleczu; żuki stukały głośno o ścianki naczynia, mającego imitować ich naturalne środowisko. Stanowczo nie nadawały się na domowe zwierzątka, więc niezmiennie czekałem na nadejście nocy, by wypuścić je w bezpieczne miejsce wśród winorośli.

Po zmierzchu dało się schwytać także inną zdobycz. Bywały nią wielkie, tłuste ropuchy; budowaliśmy dla nich tratwy i spuszczaliśmy je w dół rzeki: wodowanie ich stało się rodzajem ceremonii, zawsze odprawianej po szkole. Raz zdarzył się nawet jeż; dzieci przyniosły go do domu, trzymając pomiędzy dwoma kijkami, a potem umieściły w cynkowej wannie i karmiły dżdżownicami do czasu, kiedy trzy dni późn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin