Alexander McCall Smith
44 Scotland Street
Cykl: 44 Scotland Street Tom 1
Przełożyła: Elżbieta McIver
Ilustracje: Iain McIntosh
Tytuł oryginalny: 44 Scotland Street
Rok pierwszego wydania: 2005
Rok pierwszego wydania polskiego: 2010
Pierwszy tom cyklu wprowadza w atmosferę kamienicy w eleganckiej części Edynburga, zamieszkanej przez bogatych burżujów i nieco zblazowanych artystów, studentów i poetów. Każde mieszkanie zajmują interesujące postaci: Pat to młoda wieczna studentka w związku z Brucem - superprzystojnym, nieprzewidywalnym i narcystycznym fanem rugby, Irena - pełna pretensji elegantka, matka pięcioletniego Bertiego, dziecka geniusza, który podpalił gazetę czytającemu ją ojcu i poddany jest terapii u znanego edynburskiego psychoanalityka. Wszystko zaś obserwuje i komentuje bystra i tajemnicza Domenica MacDonald. Przyjaźni się ona z wieloma lokalnymi osobistościami. Wraz z bohaterami odwiedzamy okoliczne bary i puby. Spotykamy barwną klientelę - znanego pisarza Iana Rankina czy głośnego polityka Toma Dallyella.
Dla Lucindy Mackay
Większość książek powstaje w głowie autora, natomiast początek tej książki wziął się z rozmowy na przyjęciu wydanym w kalifornijskim domu Amy Tan, powieściopisarki, której wiele zawdzięczam. Otóż wdałem się wtedy w rozmowę z Armisteadem Maupinem, autorem Tales of the City, które, drukowane w gazecie „San Francisco Chronicle”, cieszyły się wielkim powodzeniem i przyczyniły tym samym do odrodzenia samej koncepcji powieści w odcinkach. Po powrocie do Szkocji napisałem do „Heralda” sprawozdanie z mojej kalifornijskiej podróży i w artykule tym wspomniałem rozmowę z Maupinem oraz wyraziłem ubolewanie, że zwyczaj drukowania przez gazety powieści w odcinkach właściwie zaniknął. W dziewiętnastym wieku tradycja ta była, jak wiemy, bardzo żywa, a najbardziej znanym przykładem takiej twórczości są powieści Dickensa. Autorów piszących w ten sposób było oczywiście wielu, wystarczy choćby wspomnieć Flauberta, Panią Bovary i kłopoty z tym związane.
Rezultatem mego artykułu było zaproszenie na obiad wystosowane przez ówczesnego redaktora naczelnego „Scotsmana”, Iaina Martina, w którym wzięli również udział: redaktor działu książek gazety, David Robinson, redaktorka działu artykułów tematycznych Charlotte Ross oraz moja agentka prasowa, Jan Rutherford. „Może pan zaczynać!” - oznajmił Iain. Nie zdawałem sobie sprawy, co to naprawdę znaczy pisać powieść w odcinkach dzień po dniu, a nie, jak to praktykowano zazwyczaj, w odstępach tygodniowych bądź miesięcznych, lecz udzieliła mi się entuzjastyczna atmosfera spotkania i przyjąłem propozycję gazety.
Nowe doświadczenie okazało się szalenie przyjemne i pouczające zarazem. Powieść w odcinkach wymaga całkiem innej budowy niż powieść pisana normalnie. W każdym odcinku powinno się coś zdarzyć i musi też się pojawić obietnica dalszych wydarzeń; należy również pamiętać o specyfice czytelnika, który w tym wypadku jest głównie czytelnikiem gazety, a nie książki.
Największym wyzwaniem dla powieści pisanej w odcinkach jest zachowanie ciągłości narracji i uniknięcie efektu staccato. Oprócz tego autor musi pamiętać, że czytelnik gazety w każdej chwili może być zaintrygowany czym innym na tej samej stronie, bądź parę stron dalej, więc naczelnym obowiązkiem autora jest dostarczenie odbiorcy wciągającej rozrywki. Nie znaczy to, że tematy poważniejsze czy subtelniejsze emocjonalnie nie mają w gazetowej powieści odcinkowej racji bytu, natomiast ogólny ton nie może być zbyt ponury.
Gdy przystąpiliśmy do druku, miałem już pewną liczbę gotowych odcinków, lecz w miarę upływu czasu coraz szybciej mi ich ubywało, aż pod koniec pisałem już z ubogim zapasem tylko trzech odcinków. Książka powstawała w miarę drukowania, nie było mowy o cięciu na kawałki gotowego rękopisu. Nie mogłem wrócić i wprowadzać zmian czy poprawek, było na to za późno.
W 44 Scotland Street pragnąłem opisać kawałek życia w Edynburgu, który zawierałby jakąś rozpoznawalną prawdę, a jednocześnie byłby fikcją literacką. Wyznaję opinię, że humor tematyczny da się połączyć z literaturą serio. Czyż dylematy moralne naszych czasów nie odbijają się w codziennych ludzkich poczynaniach? Moim zdaniem jednym z zadań literatury jest przypominanie cnót, bez których nie można żyć - na przykład miłości i przebaczenia - a te sportretować można równie dobrze w opowiastce o codziennych obyczajach, jak i w ambitniejszej panoramicznej powieści.
Stworzenie bohaterów, z których każdy do pewnego stopnia przypomina kogoś z moich znajomych z Edynburga, było wielką frajdą. Są oni oczywiście tylko częścią miasta - częścią zabawną, ośmielę się rzec. Niektóre osoby są prawdziwe i występują pod własnym nazwiskiem, jak na przykład mój kolega po piórze Ian Rankin. Powiedział mi zresztą, że przedstawiłem go w zbyt pozytywnym świetle, ale moim zdaniem jego reakcja jest właśnie dowodem słuszności mej wizji. Kilka prawdziwych postaci pojawia się w rolach niemych - Tam Dalyell, Malcolm Rifkind i lord James Douglas Hamilton to poważane i powszechnie lubiane osoby - może w przyszłości, za ich zgodą oczywiście, dostaną partie mówione.
Tak bardzo się wciągnąłem w opowieść, że nie mogłem się rozstać z jej bohaterami, wobec czego gazeta „Scotsman” wspaniałomyślnie zgodziła się na druk drugiego tomu. Piszę go właśnie z dnia na dzień, a jednocześnie produkuję niniejszy wstęp do wydania książkowego tomu pierwszego. W przedsięwzięciach tych służą mi pomocą czytelnicy gazety, dzieląc się uwagami, radami i słowami zachęty. Pewna czytelniczka, pani Florence Christie, pisywała do mnie co kilka dni na temat wydarzeń w 44 Scotland Street, co było urocze i pomagało mi bardzo w mojej samotniczej z natury rzeczy pracy. Rozmowy z Dilly. Emslie, Jamesem Hollowayem i Mary McIsaac okazały się równie pomocne. Wiele innych osób - zbyt ich dużo, by wymieniać osobno - pisało i dzieliło się ze mną swoimi przemyśleniami. Wszystkim jestem bardzo wdzięczny. Codziennie mogłem liczyć na poparcie ze strony Iaina Martina i Davida Robinsona ze „Scotsmana”, tak jak i Alistaira Clarka i Williama Lyonsa z tej samej gazety.
Iain McIntosh, ilustrator książki, jest moim najcenniejszym współpracownikiem. Pracujemy razem od wielu lat. Od ponad dwudziestu lat pisuję pod koniec roku jakąś opowiastkę, drukowaną prywatnie dla przyjaciół i znajomych przez Charliego MacLeana, ilustruje je zawsze Iain. On też wykonał ilustracje do trzech książek z mojej serii powieściowej Portuguese Irregular Verbs. Ilustracje Iaina cechuje humor i przyjazny stosunek do świata. To prawdziwy John Kay naszych dni - Edynburg ma szczęście, że posiada takiego kronikarza.
Alexander McCall Smith, styczeń 2005
Pat stanęła przed drzwiami i zaczęła studiować nazwiska pod guzikami dzwonków. Syme, Mcdonald, Pollock i w końcu to, którego szukała: Anderson. To z tymże Bruce'em Andersonem, z zawodu rzeczoznawcą nieruchomości, umówiła się przez telefon. Oznajmił jej, że to właśnie on pobiera czynsz i płaci rachunki. Może przyjść, żeby obejrzeć mieszkanie i zobaczyć, czy się jej spodoba.
- A my zadecydujemy, czy ty nam się spodobasz - dorzucił. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Zostanie więc za moment poddana oględzinom, oceniona na okoliczność dzielenia lokum, wybadana, czy jest typem lubiącym puszczać zbyt głośną muzykę i sprowadzać przyjaciół demolujących meble. A może po prostu chcą sprawdzić, czy nie będzie innym grać na nerwach.
Nacisnęła dzwonek. Za moment coś zabrzęczało, pchnęła więc ciężkie czarne drzwi opatrzone numerem 44, wyposażone w kołatkę w kształcie lwiej głowy i przytwierdzoną nad klamką zaśniedziałą mosiężną tabliczkę. Drzwi nie były w najlepszym stanie, przydałoby im się tu i ówdzie trochę farby. No ale to była Scotland Street, a nie Moray Place czy też Doune Terrace; nawet nie Drummond Place, urodziwy placyk, od którego Scotland Street schodziła stromo w dół. Ulica ta znajdowała się na samym skraju edynburskiego Nowego Miasta, a raczej tej jego części, która uważana była za artystyczną, bowiem nie przeważali tam akurat adwokaci i księgowi.
Wdrapała się na drugie, ostatnie, piętro. Były tu drzwi do dwóch mieszkań, jedne ciemnozielone, bez tabliczki z nazwiskiem, a drugie pomalowane na niebiesko, z przyklejonym do nich kawałkiem papieru, na którym widniały nagryzmolone wielkimi literami trzy nazwiska. Niebieskie drzwi otwarły się jak na zawołanie, ukazał się w nich wysoki młodzieniec, może trzy lub cztery lata starszy od niej, ubrany w koszulę do gry w rugby. Ciemne włosy miał przycięte na jeża. Potrójny puchar, oznajmiał napis wydrukowany na koszulce. Za rok. Następnie ujęte w nawiasy: (Być może).
- Jestem Bruce - odezwał się. - A ty pewnie Pat.
Uśmiechnął się i zaprosił ją gestem do mieszkania.
- Podoba mi się ta ulica - powiedziała Pat. - Dzielnica też.
Potaknął głową.
- Mnie również. Do zeszłego roku mieszkałem w Marchmont, teraz tu się przeniosłem. W środku miasta, a jednocześnie spokojnie. Marchmont zrobiło się trochę zbyt studenckie.
Przeszła za nim do salonu, dużego pokoju z czarnym marmurowym kominkiem przy jednej z bocznych ścian i krzywym regałem na książki naprzeciwko.
- Wspólny pokój - oznajmił. - Nic specjalnego, ale słoneczny.
Pat rzuciła okiem na kanapę obleczoną w wyblakłą kwiecistą tkaninę, tu i ówdzie pobrudzoną plamami z herbaty czy kawy. Kanapy tego typu można było zobaczyć we wspólnych studenckich mieszkaniach: sfatygowane, nieszanowane, służące za łóżka dla podchmielonych, ale i trzeźwych przyjaciół, wypluwające przy okazji sprzątania wielkie ilości monet, długopisów oraz innych drobiazgów pozostawionych przez pokolenia użytkowników.
Spojrzała na Bruce'a. Był przystojny, z tego rodzaju fizjonomią, którą dałoby się opisać jako... no właśnie, jak dałoby się ją opisać? Młodzieńcza? Szczera? Naturalnie, koszulka do rugby zdradzała ten typ: widziało się setki czy wręcz tysiące podobnych osobników wylewających się wprost z boiska Murrayfield po meczu rugby. Matka Pat nazwałaby ten typ niezepsutym, ona sama odniosłaby się do takiego określenia raczej drwiąco. Jednakowoż pasowało do Bruce'a. Niezepsuty.
Bruce odwzajemnił spojrzenie. Dwadzieścia lat, oszacował. Dobrze ubrana. Opalona, pewnie przebywa dużo na świeżym powietrzu. Średniego wzrostu. Dość ładna, trochę gidiowata. Nie w moim typie, pomyślał z pewną dozą rozczarowania.
- Czym się zajmujesz? - spytał. Nie ma co się bawić w przesadne uprzejmości. Powinien dowiedzieć się o niej jak najwięcej, zanim się zdecyduje przyjąć ją do mieszkania, zwłaszcza że to on musi podjąć decyzję, Ian i Sarah nie wrócą z podróży jeszcze przez kilka miesięcy, sam musi kogoś znaleźć.
Pat wpatrzyła się w ozdobny gzyms na suficie. - Mam rok przerwy przed studiami - odpowiedziała, po czym dodała, jako że było to zgodne z prawdą: - Już drugi, mówiąc szczerze.
Bruce wytrzeszczył oczy i wybuchnął śmiechem. - Drugi rok przerwy?
Pat przytaknęła głową. Poczuła się przygnębiona. Wszyscy tak reagowali. Wszyscy tak reagowali, bo nie mieli pojęcia, co takiego jej się przydarzyło.
- Pierwszy skończył się fiaskiem - powiedziała. - Zaczęłam więc od początku.
Bruce wziął do ręki pudełko z zapałkami i bezwiednie zaczął nimi grzechotać.
- Co takiego ci się przytrafiło? - spytał.
- Przepraszam, ale nie chcę o tym mówić. Nie teraz.
Wzruszył ramionami. - Zdarza się - skomentował. - Naprawdę.
Po spotkaniu z Bruce'em Pat wróciła do domu. Dom rodziców znajdował się w południowej dzielnicy Edynburga. Ojciec siedział w swoim gabinecie zarzuconym stosami starych numerów periodyku pod tytułem „Magazyn Królewskiego Stowarzyszenia Psychiatrycznego”. Zaczęła opowiadać mu o spotkaniu z Bruce'em.
- Nie trwało długo, myślałam, że będą wszyscy, ale tylko on się pojawił. Pozostali dokądś wyjechali.
Ojciec Pat uniósł brwi. W jego czasach młodzi ludzie dzielili mieszkania z innymi młodymi ludźmi tej samej płci. Zdarzały się niekiedy mieszkania mieszane, lecz uważało się je za - jak by to powiedzieć? - ryzykowne. On sam w swoim czasie dzielił mieszkanie przy Argyle Place, niedaleko Szpitala Dziecięcego, z trzema innymi studentami medycyny płci męskiej. Mieszkali tam bardzo długo, aż do dyplomu, a jeden z nich wynajmował je jeszcze po dyplomie, na czas pierwszej pracy w szpitalu. Dziewczyny zjawiały się w soboty, w niedziele czasami, ale raczej wyjątkowo. Teraz natomiast młodzi mężczyźni i kobiety mieszkali wspólnie najniewinniej pod słońcem (czasami).
- Nie tylko on tam mieszka? - spytał. - Są jacyś inni?
- Tak - odparła. - Tak mi się przynajmniej zdaje. Cztery pokoje. Nie martw się.
- Wcale się nie martwię.
- Martwisz się.
Ojciec ściągnął usta. - Zawsze możesz mieszkać w domu, wiesz przecież. Nie będziemy się wtrącać. - Spojrzał na nią i pokręcił głową. - No tak. Rozumiem. Chcesz mieć własne życie. Dobrze wiemy. Po to przecież jest ten rok przerwy.
- Właśnie - powiedziała Pat. - Rok przerwy jest...
Zawahała się. Nie była wcale pewna, jakiemu celowi służyć ma rok przerwy, a przecież zaczęła już drugi. Czy ma w tym czasie dorosnąć? A może jest to kosztowna ekstrawagancja, rite de passage dla dzieci zamożnych rodziców? Uważała, że w wielu przypadkach polegało to na długich drogich wakacjach, na przykład w Ameryce Południowej, gdzie zjeżdżało się do jakiejś Bogu ducha winnej wioski i zaczynało uczyć tubylców angielskiego albo malowało się im szkołę. Istniało mnóstwo instytucji organizujących takie rzeczy. Jedna nosiła nazwę Pomoc Malarska i o ile dobrze pamiętała, działali w miejscach rzekomo wymagających świeżej warstwy farby. Sama pomalowała kiedyś pół szkoły w Ekwadorze, ale nie dokończyła pracy, bo ktoś ukradł resztę farby.
Ojciec czekał na próżno, aż Pat skończy rozpoczęte zdanie.
Zmienił wobec tego temat i zapytał, kiedy ma zamiar się wprowadzić do nowego lokum. Wszystko jej przewiezie, zawsze to robił; tobołki z ubraniami, lampkę do czytania w łóżku, walizy, czajnik. Bez żadnych sprzeciwów.
- A co z pracą? Kiedy zaczynasz w galerii?
- We wtorek - odparła Pat. - W poniedziałki jest nieczynna. Mój pierwszy dzień to wtorek.
- Musisz być z tego bardzo rada - zauważył ojciec. - Praca w galerii sztuki. Chyba spośród was wszyscy o tym marzą?
- Niespecjalnie. - Pat trochę się zirytowała. Ojciec najwyraźniej wrzucił i ją, i jej przyjaciół oraz wszystkie osoby w jej wieku do jednego worka, mówiąc wszyscy spośród was. Niektórzy oczywiście pragnęli pracować w galeriach sztuki, może nawet bardzo wiele osób chciało to robić, lecz nie było to wcale marzenie powszechne. Istnieli zapewne różni osobnicy pragnący pracować w barach, przy piwie, by się tak wyrazić; masa ludzi czułaby się całkiem nie na miejscu w galerii sztuki. Na przykład Bruce, z tą jego koszulką do rugby i włosami na jeża. Ten nie nadawał się do galerii.
Spotkanie w galerii różniło się bardzo od spotkania w mieszkaniu Bruce'a. Na skromne ręcznie napisane ogłoszenie widniejące w witrynie galerii natknęła się w tej samej okolicy, kilka ulic dalej. Potrzebna niewielka pomoc. Recepcja. Odbieranie telefonów - tego rodzaju rzeczy. Tekst ogłoszenia był jakoś dziwnie wycofany, jakby zawarta w nim sugestia, że ktoś mógłby w ogóle szukać czegoś do roboty, była wręcz wstydliwa. Lecz gdy Pat wkroczyła do galerii i zaznajomiła się ze sprawiającym wrażenie zagubionego młodym człowiekiem siedzącym za stolikiem, doszła do wniosku, że treść ogłoszenia była szalenie trafna.
- Nie jest to posada jako taka - oznajmił młodzieniec. - Nie spodziewam się, żeby musiała pani sprzedawać jakiekolwiek obrazy. Chodzi mi po prostu o zastępstwo dla mnie. Czasami będzie coś innego do roboty. To i owo, wie pani.
Nie miała pojęcia, ale nie wnikała w szczegóły. Wyglądało na to, że młody człowiek bardzo by cierpiał, gdyby był zmuszony sprecyzować jej obowiązki. O żadne szczegóły na temat jej osoby też nie zapytał, nawet o to, jak się nazywa. Usiadł z powrotem na krześle, objął się ramionami i powiedział: - Może pani wziąć tę pracę, jeśli pani chce. Chce pani?
Dopiero kiedy Bruce pokazał Pat wolny pokój w mieszkaniu, zdał sobie sprawę, jakim flejtuchem była Anna. Prosił ją o posprzątanie - co najmniej dwa razy - ona zapewniła go, też dwukrotnie, że na pewno to zrobi. Powinien był się domyślić, że wcale nie miała takiego zamiaru, bo teraz, kiedy spojrzał na pokój oczami gościa, jasne było, że oprócz śladów przejechania odkurzaczem po samym środku dywanu, reszta przedstawiała się brudno i niechlujnie. Pod odsuniętym od ściany łóżkiem kłębiły się koty z kurzu zmieszane ze stertą starych pism ilustrowanych. Na szafce przy łóżku stała szklanka ze śladami szminki, wciąż pełna wody. Anna wyprowadziła się tydzień wcześniej, lecz jakby ciągle czuło się jej obecność, a Bruce nie cierpiał wchodzić do jej pokoju. Dopóki drzwi były zamknięte, udawał, że nigdy tam nie mieszkała.
Pat stała przez chwilę bez ruchu. W pokoju pachniało starzyzną, brudną pościelą i brudnymi ubraniami.
- Wspaniały widok - odezwał się Bruce. Przeszedł wielkimi krokami do okna i rozsunął do końca zasłony. - Spójrz - ciągnął. - Widać tamtą ulicę od tyłu i trawnik. Spójrz na te gołębie.
- Jest dość duży - głos Pat brzmiał niepewnie.
- Duży to mało powiedziane, jest olbrzymi - powiedział z naciskiem Bruce. - Olbrzymi.
Pat zbliżyła się do starej dębowej szafy, rzeźbionej po bokach w secesyjne wzory, niezbyt, prawdę mówiąc, piękne. Zamierzała ją otworzyć. Bruce wstrzymał lekko oddech. Anna, ten flejtuch, flejtuch, prawdopodobnie zostawiła szafę pełną brudów. To do niej podobne; zupełnie jak dziecko, które zostawia ubrania na podłodze, żeby inni je podnieśli.
- To szafa - oznajmił w nadziei, że nie będzie próbowała jej otwierać. - Wysprzątam ci ją. Mogą tam jeszcze być jakieś rzeczy.
Pat zawahała się. Czy koło szafy nie cuchnęło jeszcze mocniej? Nie była pewna.
- Nie sprzątała tu zbytnio, prawda? - rzuciła.
Bruce się zaśmiał. - Zgadza się. Prawdziwy flejtuch z tej dziewczyny. Ucieszyliśmy się, kiedy postanowiła się przenieść do Glasgow. Nawet jej to doradzałem. Przekonywałem ją, że praca, którą tam dostała, jest w sam raz dla niej. Prawdziwa okazja.
- A istotnie była?
Bruce wzruszył ramionami. - Widziała się w roli dziennikarki w telewizji. Będzie robić herbatę dla jakiegoś producenta. Świetna posada. Wspaniałe możliwości herbaciane.
Pat podeszła do biurka. Z na pół otwartej szuflady wystawały papiery.
- Wygląda, jakby miała zamiar wrócić - powiedziała. - Może nie wyprowadziła się do końca?
Bruce rzucił okiem na szufladę. Kiedy tylko Pat pójdzie, wszystko wyrzuci. Przestanie też przesyłać Annie pocztę.
- Jeśli zachce jej się wrócić - uśmiechnął się - zmienimy zamki.
Po wyjściu Pat Bruce wrócił do pokoju i otworzył okno. Potem zajrzał do szafy. Prawa strona była pusta, natomiast po lewej, pod wieszakami, stał pokaźny plastikowy worek wypchany po brzegi ubraniami. To było źródło zatęchłego zapachu. Starając się nie zbliżać za bardzo, wystawił torbę na podłogę. Ukazała się para starych butów z odłażącymi podeszwami. Bruce podniósł je ze wstrętem i wrzucił do worka.
Zajął się teraz biurkiem. W górnej szufladzie zostało tylko kilka spinaczy i popękana plastikowa linijka. Następna szuflada, wysunięta w połowie, była pełna papierów. Wziął do ręki pierwszy z góry - był to list od jakiejś partii politycznej, w sprawie datku. Uśmiechnięty polityk szczerzył się ze zdjęcia. Wiem, że państwu zależy, oznajmiał wytłuszczonym drukiem, wiem, że państwu zależy na tym, bym zadbał o naszą wspólną przyszłość, i że pomogą mi państwo w tym przedsięwzięciu. Bruce skrzywił się, zmiął list i cisnął do worka. Zaczął czytać następny kawałek papieru. Była to ręcznie napisana strona listu, druga albo któraś z kolei, i zaczynała się od następujących słów:
co było bardzo sprytne z mojej strony! Tak czy owak, nie miałam zamiaru ponownie się z nimi widzieć, więc nie miało to znaczenia. A co u ciebie? Naprawdę dziwię się, że znosisz tych ludzi w mieszkaniu. Przyjeżdżaj do Glasgow. Znam kogoś, kto szuka lokatora. Ten cały Bruce wygląda mi na przebiegłego mydłka. To nie do wiary, że on czyta twoje listy, jak to podejrzewasz. Czytasz ten list, Bruce?
Wszystko zostało ustalone. Pat miała się wprowadzić i płacić czynsz od następnego poniedziałku. Pokój wcale nie był tani, mimo zatęchłej woni (Bruce twierdził, że to chwilowe) i mizernego wystroju (ten aspekt Bruce starał się ignorować). W końcu Pat wprowadza się do Nowego Miasta, a edynburskie Nowe Miasto było dzielnicą drogą, niezależnie od tego, czy mieszkało się w suterenie przy East Claremont Street (już prawie nie Nowe Miasto, zauważył Bruce), czy w salonach przy Heriot Row. On chyba się na tym zna. Jest rzeczoznawcą od nieruchomości.
- Masz pracę, prawda? - zapytał ostrożnie. - Czynsz...
Pat zapewniła go, że zapłaci z góry, więc Bruce się odprężył.
Anna wyniosła się bez zapłacenia czynszu, on i pozostali musieli się za nią złożyć. Nie żałował jednak, przynajmniej się jej pozbyli.
Odprowadził Pat do drzwi i wręczył jej klucz. - Proszę bardzo. Żebyś mogła przywieźć rzeczy, kiedy chcesz. Spodoba ci się tu - powiedział po chwili.
W odpowiedzi Pat się uśmiechnęła i z tym uśmiechem zeszła ze schodów. Po katastrofie ubiegłego roku nie chciała niczego więcej niż stabilizacji. Bruce wydawał się całkiem w porządku. Prawdę mówiąc, przypominał jej pewnego kuzyna, również entuzjastę rugby, z którym chadzała swego czasu na mecze międzynarodowe w gronie wszystkich jego kompanów; ci śpiewali gromko i, napiwszy się piwa, całowali ją w policzki. Mężczyźni tego pokroju byli niegroźni; nie miewali humorów, nie dąsali się, nie stawiali żadnych wymogów uczuciowych - po prostu byli. Wprawdzie nie widziała siebie z żadnym z nich. Jej chłopak, kiedy go w końcu znajdzie, będzie...
- Cóż za utrapienie! Okropne, okropne utrapienie!
Pat była już na dole. Otworzyła drzwi na ulicę i ujrzała przed sobą kobietę w średnim wieku, grzebiącą w obszernej torbie.
- Wielkie utrapienie - ciągnęła kobieta, spoglądając na Pat sponad półksiężycowych okularów. - Już drugi raz w tym miesiącu wychodzę z domu bez kluczy od drzwi wejściowych. Widzi pani, mam dwa klucze. Jeden do mieszkania i drugi do drzwi wejściowych. Jeśli zapomnę tego od wejściowych, muszę zawracać głowę komuś z sąsiadów, żeby mnie wpuścił, a tego nie lubię. Toteż bardzo się cieszę, że panią spotkałam.
- Szczęśliwie zbiegłyśmy się w czasie - rzekła Pat, przepuszczając kobietę do środka.
- O, tak. Zazwyczaj wpuszcza mnie Bruce albo ktoś z jego współlokatorów... - Przerwała na chwilę. - Czy pani jest jedną z jego przyjaciółek?
- Dopiero co go poznałam.
Kobieta pokiwała głową. - Nigdy nic nie wiadomo. On ma tyle przyjaciółek, że nie można się połapać. Jak tylko się człowiek do jednej przyzwyczai, zjawia się jakaś inna. Niektórzy mężczyźni tacy są, wie pani.
Pat nic na to nie odparła. Być może słowo „niezepsuty”, które nasunęło się jej przy opisie Bruce'a, nie było całkowicie trafne.
Kobieta poprawiła okulary i utkwiła spojrzenie w Pat.
- Niektórzy mężczyźni mają wybujałe apetyty - wyraziła sąd. - Jakby byli genetycznie zaprogramowani do wielkiej liczby partnerek. A jeśli to genetyczne, to czy można ich winić? Co pani myśli?
...
entlik