Fred Saberhagen
Druga księga mieczy
Księga mieczy
Tom II
Przekład:
Urszula i Mariusz Seweryńscy
ROZDZIAŁ 1
Z nieba spłynął promień oślepiająco białego światła, którego krótkie istnienie było jednak wystarczające, by rozszczepić pień drzewa, stojącego samotnie na wysuniętym w ocean skraju urwiska. Uderzenie to, poparte skowytem zasnutego głębokim mrokiem nieba, za jednym zamachem poraziło wzrok i słuch. Ben odwrócił spojrzenie od oślepiającej błyskawicy, oczywiście zbyt późno, by ochronić oczy, i skierował je w dół, próbując ponownie szukać miejsc, w których dałoby się bez ryzyka postawić obute w sandały stopy. Noc, wiatr i deszcz utrudniały ocenę odległości, w jakiej nastąpiło uderzenie pioruna; mógł jedynie żywić nadzieję, że następny grom uderzy gdzieś dalej.
Prawe, krzepkie ramię Bena, wyciągnięte do przodu, pchało zad obładowanego targacza, podczas gdy dłoń zaciskała się na powrozie, który oplatał spoczywające na grzbiecie zwierzęcia kosze. Lewe ramię chłopak odchylił do tyłu, kurczowo wczepiona w wodze dłoń zmuszała do marszu targacza podążającego niechętnie za jego plecami.
Niewielka karawana składała się z sześciu targaczy i sześciu mężczyzn, którzy ciągnąc, popędzając i złorzecząc, kierowali zwierzęta wciąż naprzód. Siódme zwierzę, o wyraźnie gładszej sierści i poruszające się z większym wdziękiem niż szóstka jego objuczonych towarzyszy, postępowało kilka metrów w tyle. Dźwigało na swym grzbiecie siódmego z ludzi, okutaną w płaszcz i zakapturzoną postać, która w uniesionej prawej ręce trzymała zimną, pozbawioną płomienia pochodnię rodem ze Starego świata. Silne i jednostajne światło pochodni wdzierało się dostatecznie daleko w głąb siekącego z wiatrem deszczu, aby prowadzącym karawanę dać choćby nadzieję na zorientowanie się, dokąd zmierzają.
Niczym dziwaczny stwór nieporadnie pełznący na trzech tuzinach odnóży, karawana poruszała się niemal po omacku, z trudem prąc naprzód wzdłuż ścieżki, która jedynie w zarysie wyłaniała się z surowego i dzikiego krajobrazu. Zwierzę przed sobą Ben popychał, natomiast drugie, wlokące się za nim, albo ciągnął, albo powstrzymywał, oba zaś starał się jakoś uspokoić. Godzinę temu, kiedy zaczynali wędrówkę, uprzedzono ich, że dzisiejszej nocy te z natury flegmatyczne zwierzęta mogą się stać płochliwe.
Możliwe, że poczują zapach smoka, powiedział im oficer.
Na szczęście kolejna oślepiająco jasna błyskawica przecięła niebo nie tak blisko jak poprzednia. Przez ułamek chwili otaczające małą karawanę pozbawione życia, skaliste pustkowie stało się widoczne jak na dłoni, w tym także kilka następnych metrów ścieżki przed nimi. Kiedy ciemność ponownie zamknęła się nad ich głowami, była głębsza niż kiedykolwiek przedtem i przyniosła z sobą jeszcze intensywniejszy deszcz. Bestia o trzech tuzinach nóg oraz członach powiązanych pchającymi i ciągnącymi ludzkimi ramionami podążała powoli naprzód po niepewnej nawierzchni wypolerowanych ulewą skał i usuwającego się spod stóp piasku. Jej wysiłkom towarzyszyło nie słabnące wycie wichru oraz zalewający wszystko deszcz.
Idący przed Benem żołnierz, prowadzący pierwszego z targaczy, odziany był we wchodzący w skład umundurowania błękitno-złoty płaszcz, teraz równie nasiąkły wilgocią i oblepiający ciało, jak płaszcz Bena, na głowie zaś miał bezużyteczny hełm, z którego woda spływała mu do oczu. Do uszu Bena docierały jego donośne przekleństwa. Wzywając bogów i demony do wybuchu słusznego gniewu, niewybrednymi słowami określał swoją sytuację; lżył ludzi odpowiedzialnych za to, że się w niej znalazł, jakichś wysoko postawionych funkcjonariuszy, którzy z pewnością siedzieli sobie teraz w ciepłym i suchym schronieniu. Złorzeczenia mężczyzny były głośne, tylko cienka granica dzieliła go od krzyku, jak gdyby nie obchodziło go, że mimo wyjącego wichru jego słowa mogą dotrzeć do jadącego za orszakiem kapłana-oficera Radulescu.
Padające z tyłu zimne światło pochodni pozwoliło się im domyślić, a kolejna błyskawica dała pewność, że wąska ścieżka, którą podążali, skleca ostro w lewo. Jednocześnie krawędź stromego urwiska biegnącego po lewej niebezpiecznie przybliżyła się do ścieżki. Ben, niezadowolony z nagłej bliskości przepaści, mocniej naparł na zwierzę, którego zad otaczał prawym ramieniem. Używając całej swej ogromnej siły i niebagatelnej masy, zepchnął targacza nieco bardziej w prawo. Niewielki orszak posuwał się teraz tak blisko krawędzi urwiska, że podczas kolejnego błysku można było zerknąć w dół i przez mgnienie oka dostrzec kotłującą się tam wodną kipiel. Ben ocenił szybko, iż od kruszących skały fal dzieli go jakieś sto metrów przepaści.
Nie spodziewał się, by życie żołnierza w jakiejkolwiek armii było łatwe. Potwierdzało to niejedno z krążących wśród wojaków porzekadeł, a Ben miał dziesiątki okazji, aby na własnej skórze przekonać się, iż głoszą one prawdę. Lecz tym, co martwiło go tej nocy, nie była powszednia dla żołnierza obawa przed usypiającą czujność monotonią, która mogła sprawić, że zaskoczy go niebezpieczeństwo. Nie była to też burza. I z pewnością nie groźba upadku w dół urwiska - ryzyko było zbyt oczywiste, a przez to łatwe do uniknięcia. Nawet nie strach przed krążącym po okolicy smokiem, o którym poinformowano ich, ostrzegając przed ewentualną nerwowością targaczy.
Tym, co naprawdę niepokoiło Bena, były pewne domysły. Jeśli były słuszne, powinien się obawiać czegoś znacznie gorszego niż smoki. Podobnie zresztą jak pozostali, towarzyszący mu tej nocy poganiacze. Nic nie wskazywało jednak na to, by którykolwiek z nich uświadomił to sobie.
Zastanowił się, czy istnieje szansa porozmawiania z nimi poza zasięgiem słuchu oficera. Raczą nie, zdecydował...
Na Ardneha, jak człowiek, choćby i zagrożony śmiercią, ma skupić na czymś myśli w samym sercu burzy, kiedy brak wolnej ręki, by obetrzeć zalewający oczy deszcz albo zebrać poły płaszcza? Ten, przemoczony jak reszta odzieży, rozpiął się u dołu, powiewając bezużytecznie na wietrze. Nawet światło błyskawic nie potrafiło już wydobyć z niego błękitnych oraz złotych barw. Był tak mokry i zmatowiały, że nasuwały się podejrzenia, iż utkano go z szarej materii nocy.
Więcej błyskawic, więcej wiatru, więcej deszczu. A pośród tego wszystkiego dwanaście sczepionych postaci, rozdrażnionych ludzi i obładowanych zwierząt maszerujących z uporem. W normalnych warunkach sześcioma targaczami z łatwością mógłby pokierować jeden, może dwóch ludzi. Ben musiał zatem przyznać, iż ktokolwiek przydzielił dziś do tego zadania sześciu poganiaczy, wiedział, co robi. Nie ulegało wątpliwości, że tej nocy, gdy powietrze niosło z sobą woń smoka i światło błyskawic, dwóch czy trzech ludzi byłoby liczbą dalece niewystarczającą.
Jeszcze przed zapadnięciem ciemności Radulescu uspokajał poganiaczy i zapewniał, że dysponuje silnymi zaklęciami, których moc z łatwością utrzyma smoka na dystans. Ben wierzył jego słowom. Oficerowie Błękitnej Świątyni, których miał okazję obserwować podczas swojej rocznej służby w armii, byli na ogół kompetentni w sprawach uznawanych przez ich zwierzchników za ważne. A obecna podróż pod osłoną nocy istotnie musiała być ważna... I tym sposobem myśli Bena ponownie przywiodły go do własnych, nowo powstałych zmartwień. Wiele dałby za możliwość wyperswadowania sobie tych budzących grozę domysłów, jednak im więcej się nad nimi zastanawiał, tym realniejszych nabierały kształtów.
I tym mniej czasu zostawało, by się z nimi uporać.
Ani jednym słowem nie zdradzono im natury dobrze opakowanego, zajmującego mało miejsca i tak cholernie ciężkiego ładunku, który wieźli. To nie ich ręce go pakowały i nie oni ładowali go do przytroczonych na grzbietach zwierząt koszów. Jednak, sądząc po dotyku oraz wadze, musiał to być jakiś ciężki kamień albo metal.
Benowi nie chciało się wierzyć, żeby to był kamień. Obserwując jak poruszają się obciążone ładunkiem zwierzęta, wywnioskował, iż wagą musi on dorównywać ołowiowi. Ale, oczywiście, kapłani Błękitnej Świątyni, czciciele bogactwa i jego kolekcjonerzy, nie pasowali do roli handlarzy ołowiem.
To znacznie ograniczało możliwości. Lecz było coś jeszcze.
Kiedy kilka godzin przed zmrokiem ich mała karawana opuszczała miejscową świątynię, eskortowały ją jakieś trzy tuziny uzbrojonej po zęby jazdy. Były to oddziały najemników, porozumiewających się z sobą za pomocą dziwacznego, im tylko znanego dialektu. Ben doszedł do wniosku, że zaciągnięto ich chyba gdzieś na krańcu świata.
Początkowo droga była łatwa; choć niebo wyglądało groźnie, burza jeszcze się nie rozpętała. Większą część swej powolnej wędrówki odbywali w otoczeniu zbrojnej eskorty, targacze zachowywały się potulnie i jadący na sześciu zapasowych wierzchowcach poganiacze nie mieli problemów z utrzymaniem szyku. Jechali bocznymi drogami, a potem coraz węższymi szlakami, posuwając się daleko w głąb kraju, w całości po ziemiach należących do świątyni - tak w każdym razie wydawało się Benowi, choć nie był tego całkiem pewien. Tak silna eskorta na ziemiach świątyni wydawała się nieco przesadna - o ile, rzecz jasna, ładunek nie był bardzo, bardzo cenny.
Uświadomienie sobie tego faktu bynajmniej nie rozwiało dręczących go obaw...
Tuż przed zapadnięciem zmroku karawana zatrzymała się na niewielkim spłachetku pustej ziemi, wśród porastających rozległe nieużytki skarłowaciałych krzewów i rozsianych gęsto otoczaków. Tam objuczone zwierzęta oraz ich sześciu opiekunów sprawnie odseparowano od eskorty, po czym dowództwo nad kolumną przejął Radulescu, kontynuując marsz wzdłuż na wpół zdziczałego szlaku. Gładki przebieg operacji kazał się domyślać stojącego za nią szczegółowo obmyślanego planu.
Jak ich poinformowano, eskorta została na spłachetku pustej ziemi, by dołączyć do nich po powrocie. Kiedy się rozdzielili, wydano poganiaczom jeszcze jeden rozkaz, który w odróżnieniu od reszty operacji wydawał się wynikiem nagłego impulsu: całą broń mieli pozostawić pod opieką najemników. Miecze i sztylety, których posiadanie zadeklarował tak Ben, jak i jego pięciu towarzyszy, tam, w górze, rzekomo miały być całkowicie bezużyteczne, a kiedy nadejdzie pora wyładunku, byłyby tylko zawadą.
Słowa te wygłosił do nich Radulescu, wznosząc swój mocny głos ponad wzmagający się wiatr, podczas gdy za jego plecami dosiadający wierzchowców najemnicy w milczeniu oczekiwali na rozwój sytuacji. A kiedy już cała broń została rzucona na stos i okryta nieprzemakalnym pokrowcem, zaś zapasowe wierzchowce przekazano kawalerzystom, Radulescu dał karawanie sygnał do wymarszu i ponownie ruszyli w podróż, trzymając się wąskiego, prowadzącego w niewiadome szlaku. On sam podążył w ślad za nimi na swoim rumaku.
Ben nigdy przedtem nie widział dowodzącego nimi kapłana-oficera i o ile mógł się zorientować, pozostali poganiacze również go nie znali - cała kolumna składała się z obcych sobie ludzi. Najwyraźniej Radulescu nie był zwyczajnym oficerem kawalerii bądź piechoty, którego wydelegowano do służby w stacjonującym przy tutejszej świątyni garnizonie. Ben podejrzewał, że Radulescu wywodzi się z wysoka, z kręgów bliskich władzom Błękitnej Świątyni - być może powiązany jest nawet z samą Radą Wewnętrzną, której rozkazom podlegały wszystkie oddziały świątyni. Choć jego mundur zdobiły tylko zwykłe błękitne i złote motywy, bez jakichkolwiek insygniów władzy, każdy napotkany oficer oddawał mu honory. To, zdaniem Bena, musiało oznaczać, że Radulescu jest dostojnikiem świątyni. A jednak robił wrażenie człowieka urodzonego w siodle i z wielką wprawą dowodził oddziałem w terenie.
I oto teraz, wśród nocy, ludzie oraz zwierzęta wciąż nieśli swoje ciężkie brzemię, uparcie maszerując naprzód. Ben pomyślał, iż w skład ładunku, który wiozą, niekoniecznie musi wchodzić samo złoto. Z łatwością potrafił wyobrazić sobie wewnątrz wypełniających wiklinowe kosze nieforemnych, grubo wymoszczonych tobołków także kosztowności. Dajmy na to szlachetne kamienie albo drogocenne dzieła sztuki.
Trwoga, którą odczuwał tak natrętnie, rosła z minuty na minutę. Tymczasem wiatr nie zamierzał zmniejszyć siły, z jaką uderzał w tajemnicze pakunki; do spółki z deszczem smagał małą karawanę, póki nawet kroczące w orszaku czworonogi nie zaczęły ślizgać się i obsuwać na mokrych, zaokrąglonych kamieniach, mających służyć im za namiastkę szlaku.
Ben ponownie naparł na targacza, którego zad kołysał się pod jego prawą ręką, przesuwając ciężkie cielsko w prawo, byle dalej od budzącej grozę krawędzi urwiska, która znowu skręciła w lewo, niepokojąco blisko ścieżki.
Nagle, ku umiarkowanemu zaskoczeniu Bena, oficer puścił się galopem, pojawiając się z prawej strony niedługiej kawalkady. Ponaglając wierzchowca do żwawszego biegu, Radulescu w krótkim czasie znalazł się na czele człapiących niespiesznie targaczy. Wraz z nim zmieniła pozycję zimna pochodnia, a także otaczające ich cienie. Pochodnia owa, produkt Starego Świata, miała kształt grubego pręta, którego krągły i szklisty szczyt promieniował jednostajnym, białym światłem, nieczułym na szalejący wokół wiatr i deszcz. Ben zetknął się już, raz czy dwa, z podobnym źródłem światła, lecz z pewnością nie było ono powszechnie dostępnym dobrem. Oficerski płaszcz Radulescu lśnił i połyskiwał, sprawiając wrażenie odpornego na lejącą się strumieniami z nieba wodę, a ukryta pod kapturem głowa kapłana była nienagannie sucha w przeciwieństwie do głowy Bena, całkowicie mokrej pod przeklętym, ociekającym deszczem hełmem. Zwieszający się z lewego biodra oficera, ukryty w pochwie miecz, wystawał sztywno spod płaszcza niby rodzaj dziwnego, sterczącego ogona.
Skoro tylko osiągnął czoło pochodu, Radulescu zawrócił w miejscu i ściągnął cugle rwącemu się do biegu wierzchowcowi. Poruszając światłem, dał znać poganiaczom, że w tym miejscu opuszczają niebezpieczny szlak. Faliste poruszenia jego ręki wysyłały kolumnę w głąb lądu, gdzie czekały na nią już tylko bezdroża.
Poganiacz idący przed Benem znowu bluznął przekleństwami.
Podczas gdy oficer jechał wolno na czele kolumny, wysoko uniesioną pochodnią wskazując kierunek, pierwszy z poganiaczy sprowadził zwierzę ze szlaku i skierował je w głąb lądu, na zachód. Ben poszedł w jego ślady, napierając na zad zwierzęcia, które kroczyło tuż przed nim. Stworzeniu idącemu za nim pozostało tylko pogodzić się z tą decyzją, gdyż Ben mocno i zdecydowanie szarpał lejcami. Pozostali poszli za nimi.
Z powodu nawierzchni, dającej jeszcze mniej oparcia dla stóp niż przedtem, ich podróż uległa dalszemu spowolnieniu. Sądząc po oświetlanych na krótko przez dziwne światło fragmentach otoczenia, przemierzana przez nich kraina była nie zamieszkana i całkowicie pozbawiona dróg. Teraz klęła już cała szóstka poganiaczy; Ben był tego pewien, choć nie docierały do niego żadne złorzeczenia prócz własnych.
To prawda, że od krawędzi urwiska dzieliła ich już bezpieczna odległość, ale chcąc iść naprzód, zmuszeni byli wyszukiwać sobie drogę na osypujących się pod stopami zboczach wydm, przedzierać się przez kolczaste zarośla i stawić czoło jeszcze większemu niż poprzednio zbiorowisku oślizłych od deszczu kamieni. Ziemie te, zdaniem Bena, nadawały się jedynie na siedlisko demonów, idealnie odpowiadając pojawiającym się w starych bajaniach opisom pustkowi. Jeśli rzeczywiście przebywał w pobliżu jakiś smok - w co Ben nie wątpił - trudno było wyobrazić sobie, czym się żywi.
Obecność smoka stawała się oczywista. Im dalej na południowy zachód wiodła ich mozolna wędrówka, tym niespokojniejsze stawały się zwierzęta. Ben, bardziej niż inni doświadczony w wykrywaniu smoków, przysiągłby, że wyczuwa niesiony falami wilgotnego powietrza ów jedyny w swoim rodzaju smoczy zapach. W woni tej, pojawiającej się i znikającej wraz z porywami kapryśnego wiatru, było coś ze smrodu świni oraz coś metalicznego, a także coś, czego Ben nie potrafił określić, jedynego w swoim rodzaju, jakby esencja obcości.
Nagle, bez ostrzeżenia, karawana zatrzęsła się i stanęła w miejscu. Kilka metrów przed nią kapłan-oficer Radulescu ściągnął już wodze wierzchowcowi i zeskakiwał z siodła na ziemię. Jedną ręką trzymając mocno za wodze, w drugiej wznosząc zimną pochodnię, zaintonował słowa zaklęcia. Do Bena nie docierał dźwięk jego głosu, mógł jednak dostrzec profil poruszającej się miarowo krótko przystrzyżonej brody Radulescu, plującej śmiało słowami zaklęcia prosto w targany wiatrem mrok.
Wtem w polu widzenia, częściowo ponad głową kapłana, a częściowo przesłonięte przez narzucony na nią kaptur, pojawiło się coś nowego. Kierując twarz ku zjawisku, Radulescu całkiem odwrócił się od Bena. Najpierw, zawieszone pośród ciemności, narodziły się smocze oczy, zielonymi refleksami odbijając światło Starego Świata. Rozstaw ślepi i ich wysokość ponad ziemią były wystarczające, by zrobić wrażenie nawet na wytrawnym łowcy smoków. Następnie, kiedy potwór zaciągnął się leniwie powietrzem, między oczami, lecz nieco poniżej ich poziomu, zjawiła się delikatna, czerwona poświata, promieniująca przez ciało oraz łuskę, sugerująca istnienie wypełniającego pysk i nozdrza wewnętrznego ognia, tak delikatna, że niemal podświadoma, w świetle dnia prawdopodobnie niezauważalna. Pomruk, który nastąpił potem, przypominał dźwięki muzyki, był niby odgłos toczących się po wnętrzu wielkiej mosiężnej misy wydrążonych, metalowych kulek.
Ben nie mógł poszczycić się szczególnie silnym zmysłem czynnej magii, teraz jednak nawet on poczuł jej przepływ, efekt monotonnej pieśni kapłana. Zaklęcie powstrzymało już smoka, obecnie zmierzało do odesłania go precz. Wielka gadzina zmrużyła ślepia i ponownie wydała z siebie pomruk, po czym, równie nieoczekiwanie jak się pojawiła, zniknęła z drogi karawany, roztapiając się w burzy i mroku.
Przez cały czas trwania zajścia ze smokiem prawdziwe lęki Bena tylko się pogłębiły. Nie miał już problemów ze skoncentrowaniem się na nich. Prawdę powiedziawszy, w oczekiwaniu na zakończenie akcji Radulescu, który miał okazję zademonstrować ogrom znajdujących się we władaniu kapłanów Błękitnej Świątyni mocy, Ben nie potrafił skupić się na niczym innym.
Targające nim niepokoje nie miały swego źródła w żadnym konkretnym ostrzeżeniu, nie spowodowała ich żadna z rzeczy, które kiedyś widział, ani też nic z tego, co kiedykolwiek dotarło do jego uszu. Eksplodowały w nim niczym jakaś pierwotna siła, rodząc się z wielu pozornie nieistotnych szczegółów.
Jednym z nich był fakt że cała szóstka poganiaczy, włącznie z Benem, składała się z ludzi świeżo przybyłych do tutejszego garnizonu. A zatem, rozumował Ben, prawdopodobnie żaden z nich nie miał tutaj przyjaciela. Całą szóstkę przeniesiono z okolicznych świątyń w ciągu kilku ostatnich dni. Ben doszedł do takiego wniosku na podstawie paru słów, które zdążyli zamienić, czekając aż konwój ruszy w drogę. Sam nie został poinformowany o przyczynie swojego przeniesienia i wątpił, by poinformowano o tym któregokolwiek z pozostałych. Jak dotąd nie miał okazji, by ich o to spytać.
Do tej chwili rozkaz przeniesienia wydawał mu się jednym z wielu niezrozumiałych wojskowych manewrów; podczas rocznej służby w barwach Błękitnej Świątyni zdążył przyzwyczaić się do targających jej skomplikowanym organizmem niewytłumaczalnych skurczów. Ale w tej sytuacji...
Jedna z tysięcy zapisanych w pamięci Bena pieśni ożyła nagle, akompaniując wirującym w jego głowie myślom. Nie potrafił przypomnieć sobie, gdzie i kiedy usłyszał ją po raz pierwszy. Prawdopodobnie nie słyszał jej od wielu lat. A teraz wypłynęła z zakamarków pamięci niczym pełne ironii tło dla dręczących go lęków.
Gdybym tylko, myślał Ben, znalazł sposób na porozmawianie z innymi. W zasadzie, przekrzykując wiatr, dałoby się zamienić parę słów nawet teraz, lecz Ben potrzebował czegoś więcej. Potrzebował czasu, by zadać poganiaczom pytania, które skłoniłyby ich do myślenia... Podejrzewał jednak, że nie będzie mu dana taka szansa.
Nie miał wyboru, musiał jak najprędzej podjąć decyzję - działać czy nie działać w pojedynkę? Zła decyzja w krótkim czasie będzie go zapewne kosztowała życie...
Kończąc magiczne zabiegi, kapłan użył pochodni jak różdżki, czyniąc nią w ślad za znikającym potworem długi, posuwisty gest. Przywróciwszy ją znowu do pionu, spoglądał chwilę w ciemność, która skryła wycofującego się smoka, próbując prawdopodobnie, mimo szalejącej dokoła burzy, złowić uchem jakiś podejrzany dźwięk. Wreszcie wskoczył na grzbiet wierzchowca i zwróciwszy się w stronę oczekujących w tyle poganiaczy, dał karawanie sygnał do marszu.
Żołnierze ruszyli z ociąganiem. Ludzie dużo sceptyczniej odnosili się do odejścia smoka niż zwierzęta. Te ostatnie, czując jak zapach bestii rozmywa się na wietrze, ruszyły naprzód z niespotykaną od wielu godzin ochotą. Wydawało się, że ich spontaniczny optymizm znalazł swe odbicie w pogodzie, gdyż deszcz zdecydowanie osłabł.
I znowu, potykając się na wybojach, mała karawana zagłębiła się w noc, gdzie nadal czekały na nią śliskie kamienie oraz drące skórę i ubrania kolczaste zarośla. Kilkaset metrów dalej oficer ponownie ściągnął wodze, dając konwojowi znak do zatrzymania się. Kolejny smok? Ben się zdziwił. Nie dostrzegał jednak innych powodów do postoju w tej okolicy. Radulescu trzymaną latarnią wskazał im miejsce u stóp skalnego pagórka, nie różniącego się niczym szczególnym od dziesiątków innych, polecając ustawić tam zwierzęta. Przecież poza skałami nic tutaj nie ma, głowił się Ben... 1 nagle pojął, że tak właśnie powinien myśleć!
Radulescu zeskoczył z rumaka na ziemię. Trzymając w dłoni pochodnię ze Starego Świata, podszedł do niższego krańca wielkiego kamiennego bloku, stanowiącego znaczną część stoku pagórka. Położywszy dłoń na powierzchni gigantycznego kamienia, podniósł głos, by przekrzyczeć wiatr.
- Teraz, panowie, zabezpieczcie zwierzęta. Potem zbierzcie się tutaj i podnieście tę skałę. Tak, tutaj, podnieść, powiedziałem!
Bryła, którą im wskazywał, wydawała się nie do ruszenia nawet dla dwudziestu takich mężczyzn, jak Ben, ale rozkaz, to rozkaz. Poganiacze spętali zwierzęta, po czym skupili się dokoła głazu. Owszem, niektórzy z nich mieli trochę krzepy, lecz przecież nie wszyscy. Rychło okazało się, że kapłan nie jest szalony. Zaledwie naparli na ten niezwykły kamień, a on natychmiast drgnął i jedna strona z zaskakującą łatwością poszła w górę, obracając się dopóty, dopóki cały głaz nie znalazł się w nowej, stabilnej pozycji. Wtedy znieruchomiał. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się niższy kraniec bryły, ukazał się mroczny trójkąt wejścia do jaskini. Ziejący w zboczu pagórka otwór wydał się Benowi zbyt regularny jak na dzieło natury, zwłaszcza że rozmiary miał akurat tak duże, by swobodnie zmieścił się w nim jeden człowiek.
Pierwszy wewnątrz groty znalazł się oficer. Poruszał się pewnie, wysunąwszy przed siebie zimną pochodnię, która oświetlała mu drogę. Panujące wewnątrz gęste ciemności pierzchały w potokach światła, odsłaniając jednokomorową jaskinię, której płaskie dno było jakieś trzy, cztery metry poniżej powierzchni gruntu. We wnętrzu groty było dość przestrzeni, aby bez tłoku pomieścić tuzin osób. Miejsce, w którym znajdował się Ben - wylot trójkątnego otworu - łączył z dnem jaskini ciąg wijących się, z grubsza wyciosanych w skale schodów. W centralnej części tegoż dna dostrzegł obramowany dwiema skałami otwór, kolejne dopasowane do rozmiarów człowieka przejście w zastygłą w głębi czarną czeluść.
Osiągnąwszy krawędź ziejącego w dnie jaskini otworu, Radulescu zatrzymał się. Oparł pochodnię o ścianę groty i sięgnął do wewnętrznej, prawdopodobnie dobrze zabezpieczonej przed dostępem wody kieszeni, wyjmując z niej dwie grube, krótkie świece. Następnie ruchem tak szybkim, że zagadką pozostało dla Bena, skąd wziął ogień, oficer przypalił świece i płonące ustawił z obu stron otworu.
Wówczas uniósł głowę, spoglądając w górę, gdzie przez niewielki otwór wejściowy zaglądali, tłocząc się, poganiacze.
- Przystąpić do rozładunku! - rozkazał głosem, w którym kipiała energia. - Musicie ostrożnie przenieść worki na dół. Ostrożnie! I wrzucić je tutaj, do tej dziury.
Lekkim tupnięciem wskazał im widniejący w dnie jaskini otwór. Ostatni rozkaz wyartykułował starannie i z naciskiem, jak gdyby pragnąc uniknąć powtarzania go komuś, komu wyda się, że za pierwszym razem źle dosłyszał. Ben spoglądał na płonące po obu stronach Radulescu świece - błękitny wosk i złoty płomień. A wokół nich dojrzał służące im za podstawę płaskie skały pokryte niezliczoną ilością nacieków, inkrustacji ze starego wosku. Zdecydowanie, nie był to pierwszy transport, który zjawił się w tym miejscu, a sądząc po ilości wosku, także nie drugi ani trzeci.
Wycofawszy się z obrębu wejścia do jaskini, poganiacze zaczęli przygotowywać się do wykonania rozkazów. Spojrzenia całej szóstki na moment skrzyżowały się, ale trwało to zbyt krótko, by Ben zdążył się odezwać. Zauważył, że niektóre twarze wyrażają zdumienie, na żadnej jednak nie dostrzegł nękających go lęków.
Czy stanie się to tutaj, zadawał sobie w duchu pytanie, gdy tylko skończymy rozładunek? Jeśli tak, to w jaki sposób? A może będę miał jeszcze trochę czasu, przynajmniej do chwili, kiedy wrócimy pod nadzór eskorty...
- Ruszać się tam! Rozładowywać! Biegiem! - Radulescu był już na górze, rozpraszając mrok jasnym światłem pochodni. Nie zamierzał dawać im czasu na zastanawianie się nad czymkolwiek poza czekającą ich pracą.
Mężczyźni mieli za sobą twardą szkołę posłuszeństwa, toteż nie zwlekając, rzucili się do juków. Ben ruszył wraz z nimi, nie mniej automatycznie niż inni. Dopiero dźwignąwszy pierwszy z zalegających w koszu tobołków, uświadomił sobie, jak skuteczna była tresura w oddziałach Błękitnej Świątyni.
Podniesiony przez niego pakunek był mały, ale bardzo ciężki, podobnie jak wszystkie pozostałe. Dla ochrony przed kaprysami aury zaszyto go w jakąś nieprzepuszczalną tkaninę. Ben wyczuł także grubą podszewkę, która utrudniała ustalenie prawdziwych kształtów jego zawartości. Sądząc po ciężarze, który odczuwał, mogło to być kilka wykonanych z metalu przedmiotów, ciężkich, twardych i stosunkowo niewielkich.
Pomimo ich wagi, Ben z łatwością potrafiłby przenieść dwa tobołki naraz, nie zrobił tego jednak, pragnąc przedłużyć czas trwania rozładunku. Być może miał tylko tyle czasu, ile zajmie im wykonanie tej pracy, by spróbować pomyśleć, dodać sobie odwagi i zacząć działać...
Kiedy po raz pierwszy minął wejście do jaskini, niosąc w dół swój ładunek, nie mógł oprzeć się pokusie ciągłego zerkania za siebie, obawiając się, że masywny głaz przewróci się, odcinając go od świata zewnętrznego. Miał wrażenie, że położenie, w którym znajduje się kamień, jest bardzo niestabilne. Choć trzeba było sześciu mężczyzn, żeby wejście otworzyć, wszystko wskazywało na to, iż wystarczy jeden, by je zamknąć.
Swoją pierwszą wędrówkę krętymi schodami w dół Ben odbył bardzo ostrożnie, kontrolując miejsca, w których zamierzał stawiać stopy, toteż nie uszło jego uwagi, że oświetlone słabym blaskiem świec stopnie są już dość zniszczone, jak gdyby po ich wykutej w skale nawierzchni przedefilowały całe procesje obładowanych tragarzy...
Myśl, rozkazał sobie w duchu. Myśl! Lecz umysł zdawał się sparaliżowany przepełniającym go niemym przerażeniem.
Już na dole, wrzuciwszy posłusznie swój pakunek w wypełniony mrokiem skalny otwór, Ben zauważył coś jeszcze. Zniknięciu tobołka w zalegających niżej ciemnościach nie towarzyszył odgłos upadku. Albo nie osiągnął on jeszcze odległego dna, albo jakimś sposobem został złapany.
Uczestnicząc w powolnym pochodzie poganiaczy, zmierzających w górę schodów po drugą porcję ładunku, Ben spostrzegł, że Radulescu ponownie oparł pochodnię o skałę, tym razem na zewnątrz, tuż przy wejściu do jaskini. Uczyniwszy to, skierował się do uwiązanego na uboczu wierzchowca i manipulując chwilę przy siodle, odczepił jakiś długi, lekki pakunek, który wcześniej umknął badawczemu spojrzeniu Bena. Zapakowany równie starannie jak reszta ładunku, tłumok ten kształtem i rozmiarami zbliżony był do zwieszającego się z biodra oficera miecza.
Nie zaprzestając swoich obserwacji, Ben podszedł do obłożonego koszami zwierzęcia i odciążył je nieco, zarzucając sobie na ramię kolejną porcję bagażu. I znowu niewielki rozmiar tobołka pozostał w sprzeczności z jego zaskakująco dużą wagą. Nie, to niemożliwe, by w tak głębokiej tajemnicy Błękitna Świątynia chowała w ziemi zwykły ołów.
Położenie głównego skarbca świątyni od pokoleń stanowiło ulubiony przedmiot legend i śmiałych spekulacji. Tajemniczemu skarbowi poświęcono co najmniej jedną pieśń - tę właśnie, która od jakiegoś czasu natrętnie tłukła się po głowie Bena.
Pozostałych pięciu dźwigających skarby mężczyzn wydawało się nie snuć żadnych przypuszczeń co do swojej sytuacji. Sądząc po tym, co Ben miał okazję zaobserwować, żaden z nich nawet nie podejrzewał możliwych implikacji swojego położenia. Ich twarze były tępe i wykrzywione niechęcią do deszczu, niechęcią do wiedzy również, skonstatował Ben. Nie widział jakiejkolwiek możliwości rozmówienia się z nimi, zanim nadejdzie pora działania.
Schody i wejście do jaskini były tak wąskie, że proces rozładowywania koszy z konieczności przebiegał wolno i nieefektywnie. Ludzie idący w dół blokowali wspinających się do góry oraz vice versa - zawsze ktoś musiał stać i czekać na możliwość przejścia. Lecz przy sześciu niestrudzenie wykonujących swą pracę robotnikach nawet tak niesprzyjające okoliczności nie były w stanie sprawić, by cały rozładunek trwał naprawdę długo.
Sześciu ludzi, którzy poznali praw...
krakus33