Pozwolenie na zabijanie A5 ilustr.doc

(5985 KB) Pobierz
Pozwolenie na zabijanie




Kapitan Peter Mason

Pozwolenie na zabijanie

 

 

Przekład Wiesław Horabik

Tytuł oryginału Official Assassin: Winston Churchill's SAS Hit Team

Wszystkie ilustracje pochodzą z wydania oryginalnego

Wydanie oryginalne 1998

Wydanie polskie 2000

 

 

Peter Mason w czasie II wojny światowej należał do słynnej brytyjskiej organizacji SAS. Po wojnie podjął pracę w wywiadzie brytyjskim jako oficer do zadań specjalnych. Inwigilował także aktywną komórkę IRA. Jego sensacyjna opowieść odsłania szczegóły mało znanej działalności wywiadu - ścigania poszukiwanych w krajach za żelazną kurtyną niemieckich zbrodniarzy. Przez trzydzieści pięć lat kapitan Mason - człowiek, który dostał „pozwolenie na zabijanie” - wiódł życie, o jakim James Bond mógł jedynie marzyć.


Od Autora.

Pozwolenie na zabijanie nie jest w zasadzie opowieścią o jednym człowieku. Jest to historia wielu ludzi. Mam nadzieję, że opisując kolejne epizody, nie pominąłem niczyich zasług.

Ze względu na bezpieczeństwo wielu osób ich nazwiska zostały opuszczone lub zmienione, podobnie jak niektóre daty i miejsca.

Tym, którzy odeszli, nie można wyrządzić krzywdy, wciąż jednak ludzie dobrzy żyją w krajach, w których mieszkają nasi dawni wrogowie.

Długie okresy braku mojej aktywności spowodowały, że zagęściłem wydarzenia, mimo dzielącego ich czasu. Chciałem, by książka była bardziej interesująca. Dociekliwy czytelnik zauważy wzmianki o jaguarze XK120 z późnych lat czterdziestych, a potem wzmianki o jaguarze XK150 z późnych lat pięćdziesiątych. Ale to licentia poetica pisarza.

W niektórych partiach tej książki czytelnik znajdzie stylizowane dialogi, oparte na założeniu, że to mogło być powiedziane i takie mogły być reakcje w danej sytuacji.

Kapitan Peter Mason

Billings, Montana

4 marca 1998 roku

 

 

 

Wstęp.

Za chwilę poznacie jedną z najbardziej niezwykłych osób, jakie zdarzyło się wam kiedykolwiek spotkać. W końcowych miesiącach II wojny światowej Winston Churchill zdał sobie sprawę, że wielu nazistów, którzy popełnili zbrodnie przeciwko ludzkości, pozostanie na zawsze bezkarnych.

Utworzono kilka grup do tropienia owych przestępców i doprowadzenia ich przed oblicze sprawiedliwości. Przyjaciel autora, Ian Fleming, udzielił fikcyjnemu Jamesowi Bondowi „pozwolenia na zabijanie”. Peter Mason naprawdę otrzymał rozkaz „przekazania pod wieczny nadzór Jego Królewskiej Mości” tych, których udało mu się zlokalizować i wyeliminować.

Pracownicy amerykańskiego wywiadu OSS udali się pod koniec wojny na poszukiwanie utalentowanych ludzi w Niemczech. Wielu naukowcom i lekarzom, których wiedza mogła się przydać w czasach powojennych, zapewniono bezpieczny azyl.

W Pozwoleniu na zabijanie nikomu nie proponowano bezpiecznego azylu. Nawet koniec II wojny światowej nie zapewniał bezpieczeństwa tym, których ścigał Mason. Na rozkaz władz, wiedziony głębokim poczuciem patriotyzmu, tropił swe ofiary nawet za „żelazną kurtyną”.

Choć Mason nie dysponuje dokładnymi ogólnymi danymi, ocenia, iż ostatecznie wyeliminował ponad dwa tuziny zbrodniarzy. Większość zginęła od strzałów oddanych z bliskiej odległości, i to z broni wyprodukowanej w ich własnym kraju.

Mason wykonywał przez wiele lat specjalne zadania na zlecenie rządu. Nigdy nie siedział za biurkiem, nawet spełniając funkcje administracyjne. Zawsze działał w najbardziej ciekawych rejonach. Wolał być tam, gdzie coś się naprawdę działo; gdzie o przetrwaniu decydowały umiejętności i spryt. Przeprowadzał jednak swą misję bez emocji i uprzedzeń. Jego działania były skierowane przeciwko „złym ludziom”, którzy uznani zostali przez władze za przestępców i powinni zapłacić najwyższą cenę.

W każdym stuleciu i czasie Peter Mason byłby wojownikiem. Na szczęście jest wciąż wśród nas. Kilka lat temu stał się współautorem książki o tajnej broni. Rząd, któremu służył i któremu ufał, uznał to za pretekst, by pozbawić go emerytury.

W 1996 roku poważny wypadek dokonał tego, czego nie mogły uczynić kule wrogów i działania biurokratów. Walcząc o odzyskanie sił, Mason postanowił napisać tę książkę. Powstała ona na podstawie notatek, które prowadził od wielu lat.

Peter Mason jest człowiekiem, którego dobrze mieć obok siebie w ciemnej uliczce, i jednocześnie człowiekiem, któremu niebezpiecznie jest wchodzić w drogę. Bardziej ufa zwierzętom niż większości ludzi. Bardziej przygnębił go fakt utraty przyjaciela w tragicznych okolicznościach niż wszystko, czego doznał poprzednio w swej bogatej biografii.

Teraz, kiedy ukazuje się ta książka, jestem pewien, że rząd brytyjski wolałby, aby ów wypadek samochodowy okazał się śmiertelny. Mason, pozbawiony emerytury, ma niewiele do stracenia. Za to my mamy wiele do zyskania.

Tej książki nie czyta się szybko. Ale jest ona skarbnicą doświadczeń i informacji. Po jej przeczytaniu zgodzicie się jednak ze mną, że są takie czasy i takie miejsca, gdzie ludzie tego typu są potrzebni.

Zamierzamy napisać książkę o broni, jaką posługiwał się Peter Mason w swej wyjątkowej karierze.

A gdybyście pomyśleli, że „powinno się nakręcić o tym wszystkim film”, to wiedzcie, że Discovery Channel przygotowuje godzinną biografię Masona, prawa zaś do sfilmowania książki kupiła jedna z poważnych firm producenckich z Hollywood.

Za chwilę poznacie jedną z najciekawszych osobowości, człowieka kierującego się w życiu zasadami etyki, patriotyzmem, osobę z charakterem i pełną pasji.

Oto kapitan Peter Mason, człowiek, który miał „pozwolenie na zabijanie”.

Jim Philips

Dugspur, Va.

1998


Prolog.

Czerwiec 1945.

Helmut Fokken siedział w swej celi, drżąc na drewnianej pryczy. Cienka Tarnjacke czyli polowa kurtka, pokryta charakterystycznym liściastym wzorem ułatwiającym kamuflaż w terenie, dawała niewiele ciepła. Głosy strażników schodzących ze służby sygnalizowały nadejście pory wieczornego posiłku. Kiedy rozległ się trzask odsuwanej w drzwiach zasuwy, Helmut stanął na baczność. Nie ujrzał jednak - jak zwykle - więziennego posługacza. Zamiast niego zauważył młodego żołnierza, ubranego w coś, co było kombinacją brytyjskiego munduru, kurtkę kuriera wojskowego, zakrywającą oznaki armijnej przynależności oraz wiśniowy beret z metalowym znaczkiem, na którym widniał lotniczy kord.

Gestem ręki żołnierz pokazał Fokkenowi, że ma opuścić celę. Kiedy Fokken znalazł się w pokoju dla strażników, zauważył jeszcze dwóch innych, podobnie ubranych, brytyjskich żołnierzy. Starszy z nich odwrócił się i spojrzał Niemcowi w twarz. Po chwili zerknął na otwarte akta tzw. Personalangabe, leżące na biurku. Helmut Fokken dostrzegł swoje zdjęcie przypięte do formularza, na którym widniała wyraźna pieczęć SD Dienststelle Geheime Staatspolizei. Kiedy dwóch młodszych brytyjskich podoficerów zakładało Niemcowi kajdanki, sierżant podpisywał dokument przekazania więźnia. Potem, zabierając teczkę z aktami osobowymi Fokkena oraz z jego dowodem tożsamości - SS/SD Ausweis, odsalutował amerykańskiemu żandarmowi.

Odwrócił się plecami do biurka i dał sygnał żołnierzom, stojącym po obu stronach więźnia i przytrzymującym go za ręce. Czekał, aż ściągną z barczystych ramion więźnia kurtkę i odsłonią jego okryty podkoszulką tors.

- Myślę, że tego szukaliśmy.

Brutalnie szarpnął do góry ramię Niemca. Teraz mogli zobaczyć wyraźnie wytatuowany numer SS i grupę krwi. Przed schwytaniem Fokken usunął wszystkie odznaki ze swego munduru i polowej czapki. Było to widać, gdyż na materiale pozostały jaśniejsze plamy. Erkennungsmarke - tabliczka identyfikacyjna zawieszona na szyi Niemca na żaroodpornym łańcuszku miała znaki i numer pułku pancernego Waffen SS. Widniała na niej także inna niż u Fokkena grupa krwi.

SS-Unterscharführer Helmut Fokken, były członek Einsatzkommando, jednostki zwalczającej partyzantów w Dystrykcie Służby Bezpieczeństwa w Alzacji, przeprowadził szereg udanych akcji. Ich punkt kulminacyjny stanowiło zatrzymanie dwóch przewodników, należących do francuskiego ruchu oporu, i rannego żołnierza brytyjskich jednostek SAS. Na podstawie dyrektywy Hitlera, opatrzonej kryptonimem „Noc i mgła” („Nacht und Nebel”), ludzi tych rozstrzeliwano na miejscu i bez sądu.

Teraz nie okazywał już arogancji, jaką przejawiał wobec aresztowanych Francuzów. Wiedział bowiem, że przewyższający go wzrostem o głowę, wyglądający na twardziela „Angol”, ulepiony był z innej gliny niż mający miękkie serca Amerykanie. Był także świadomy faktu, iż od tego człowieka może zależeć jego życie. Nie pytano go, dlaczego nosił na szyi tabliczkę innego żołnierza. Wystarczały ślady bolesnej i nieudanej próby usunięcia tatuażu za pomocą kwasu z akumulatora.

W orzechowych oczach sierżanta nie znalazł ani cienia życzliwości. Nie było ich także w jego surowo zaciśniętych ustach. Zadowolony z przeprowadzonej inspekcji sierżant, nie martwiąc się ponownym okryciem kurtką ramion więźnia, usunął się na bok i pozwolił, by wyprowadzono Niemca.

Sam zajął miejsce z tyłu. Po chwili przystanął na schodach więziennego bloku zbudowanego z kamienia i popatrzył na setki jeńców o ponurych twarzach, stłoczonych na placu. Byli wśród nich członkowie Waffen SS lub Allgemeine SS. Miał przed sobą znajomy już widok. Ludzie ci taplali się w błocie w butach bez sznurowadeł i podtrzymywali portki bez pasków. Inaczej prezentowała mu się ta elita w Normandii. Wówczas perspektywa zmierzenia się z 2 Dywizją Pancerną SS „Das Reich” wywoływała w młodym szeregowym, powołanym do służby z uzupełnień, niemały niepokój. Nie miał wtedy zbyt dużego doświadczenia w walkach na froncie.

Dwaj Anglicy i więzień stali kilka kroków od byłego niemieckiego samochodu sztabowego, na którym - pod warstwą błota - wciąż jeszcze widoczne były insygnia Wehrmachtu. Fokken znał takie samochody. Była to tatra z silnikiem z tyłu, mogąca osiągać szybkość dobrze ponad sto kilometrów na godzinę. Nadawała się doskonale do jazdy po wyboistych, zniszczonych przez działania wojskowe drogach powojennych Niemiec. Był bowiem czerwiec 1945 roku. Młody weteran SS odetchnął z ulgą. Samochód posiadał rejestrację jednej z dywizji brytyjskiej 21 Grupy Armii. Nie sprawdziły się jego najczarniejsze przeczucia. Nie przekazywano go w ręce Francuzów. Nie wiedział jednak o tym, że kiedy zimą poprzedniego roku Francuzi zajęli Strasburg, znaleźli nietknięte wszystkie akta Gestapo.

Znajdowały się w nich napisane osobiście przez niego raporty. Opisywał swój udział w zamordowaniu żołnierza SAS, a także w przeniesieniu stu trzydziestu więźniów z obozu koncentracyjnego w Struthof Natzweiler, w tym agentów alianckich służb specjalnych, do Instytutu Anatomii szpitala w Strasburgu.

 

Kapral otworzył tylne drzwi samochodu i bezceremonialnie wepchnął Fokkena do środka. Dwóch pozostałych żołnierzy SAS zajęło miejsca z przodu. Kierowca hałaśliwej tatry skinął głową żandarmowi pełniącemu służbę przy bramie i skierował się na południowy zachód. Auto podskakiwało na wiejskich bezdrożach, którymi jechali, omijając zatłoczoną i pokrytą bombowymi lejami autostradę. Najpierw więzień siedział sztywno wyprostowany, wciśnięty w kąt samochodu. Po pewnym czasie, ignorowany przez pilnujących go żołnierzy, zapadł w głęboki sen. Podróż przez wioski i osiedla, zajęte przez wojska amerykańskie, przebiegała spokojnie. Czasami tylko ciekawy wartownik popatrzył, kto jedzie dziwnie oznakowanym pojazdem. Niemiec zdrzemnął się, ale obudził się, gdy samochód zwolnił. Po chwili poproszono go, by wysiadł, zdjęto mu kajdanki i poczęstowano papierosem. Poczuł się pewniej, gdyż Brytyjczycy wyglądali na bardziej rozluźnionych po trzygodzinnej jeździe. Nie miał zegarka, ale określał czas na podstawie pozycji słońca na niebie.

Żaden z mężczyzn nie zaprotestował, kiedy oddalił się kilkanaście kroków od samochodu, by oddać mocz. Oparł się o drzewo, z którego odłamek pocisku zdarł korę i patrzył na trzech cicho ze sobą rozmawiających mężczyzn. Od czasu do czasu jeden z nich spoglądał w jego kierunku, jakby oczekiwał, że zacznie uciekać. Kiedy jeden z mężczyzn wyjął z bagażnika pudło zjedzeniem, więzień ruszył wyczekująco do przodu. Nie dostał ostatniego posiłku i odczuwał teraz głód.

- Chcesz kanapkę z wołowiną, Szwabie?

Fokken spodziewał się, że w czasie jazdy znów zostanie zignorowany, ale kanapkę z grubym plastrem wołowiny przyjął z wdzięcznością. Przypuszczał, że znajdują się już niedaleko brytyjskiej strefy okupacyjnej. Kapral zwrócił uwagę starszego mężczyzny na jego pistolet. Już w amerykańskim obozie zauważył aluminiową podstawę magazynku. Musiał to być P-08, wyprodukowany w czasie wojny. Może był to nawet Mauser S/42, taki sam, jakiego posiadał i jaki wyrzucił (jednak po uprzednim usunięciu płytki spustowej, by nikt nie mógł z niego korzystać). Może Anglik zabrał pistolet po to, by sprzedać go Francuzom, ale zapomniał albo nie znalazł kupca.

Zaczęło się chmurzyć i nagle otaczające ich lasy wydały mu się pełne niezwykłej wymowy; może nawet ukrywało się w nich przeczucie. Z drżeniem zapiął szczelnie kołnierz swojej kurtki, aby nie przedostawał się przez nią zimny wiatr poruszający liśćmi. Wyczuł zmianę w zachowaniu się strażników. Sierżant umieścił w obszernej, przedniej kieszeni spodni Lugera (jak go nazwał), do pustej zaś kabury włożył Browninga P35 9 mm.

- Czy potwierdzasz, że jesteś SS Unterscharführerem, Helmut Fokken i służyłeś w Einsatzkommando Służby Bezpieczeństwa w Alzacji w okolicach Strasburga? - zapytał go zimno.

Zaskoczony Fokken popatrzył na swoją fotografię, naklejoną na pierwszej stronie akt, które podsunął mu Anglik. Nie było sensu kłamać. Skinął bezwiednie głową.

- Czy poznajesz ten rozkaz Hitlera? - Znów skinął potakująco, patrząc na poważną twarz młodego sierżanta.

- Rozdział 30, paragraf 45 „Zasad prawa wojennego” mówi wyraźnie, że międzynarodowa społeczność akceptuje działanie w mundurze na tyłach nieprzyjacielskich wojsk. A więc dyrektywa Hitlera jest bezprawna, podobnie jak bezprawna była egzekucja.

Sierżant pozwolił Niemcowi przeczytać sporządzony po angielsku i po niemiecku dokument. Potem dał znak głową dwóm żołnierzom, którzy schwycili Fokkena za ramiona i zmusili go, by klęknął.

Teraz wyciągnął Lugera, odbezpieczył go, przyłożył lufę do szyi Niemca i pociągnął za spust.

Była to pierwsza tego typu akcja dokonana przez zespół z 1 Jednostki do Zadań Specjalnych. O akcji tej wiedziano, choć oficjalnie jej nie usankcjonowano w wydziale AG-3-VW Ministerstwa Wojny, który zajmował się... odnajdowaniem i aresztowaniem nazistowskich zbrodniarzy wojennych.

Oryginalny dokument operacji „Nacht und Nebel” [„Noc i mgła”], należący do sekcji wywiadowczej 2 Grupy Bakera SAS z błędami w tłumaczeniu. Wydrukowany w języku angielskim i niemieckim. (P. Mason Archive)

* [...] Dokument w tych miejscach uszkodzony, tekst zatarty, nieczytelny.


Część 1.

Rozdział 1.

„Zlikwidowano zgodnie z procedurą obowiązującą w armii Jego Królewskiej Mości”. Taka adnotacja znajdowała się na teczce Nr 3 VW-1. Wymagała teraz potwierdzenia przez czującego się odrobinę niepewnie majora. Właśnie umieszczono ją na dokumentach SS-Unterscharführera Fokkena. Był to jakby ostateczny dowód, iż sprawiedliwości stało się zadość i że wymierzono ją zgodnie z normami i tradycjami wojska.

Major ogrzał zziębnięte dłonie przy elektrycznym piecyku z jedną tylko spiralą. Potem zapatrzył się na fotografię umieszczoną na wewnętrznej stronie książeczki wojskowej - SSM-mans Soldbuch. Zdjęcie było bardzo wyraźne. Przedstawiało Helmuta Fokkena. Widać było insygnia SS i stopień wojskowy Unterscharführer Fokken nie miał na zdjęciu czapki. Na pierwszej stronie wypisano jego aktualny stopień wojskowy, nazwisko, grupę krwi (0), rozmiar maski gazowej (2) i numer służbowy. Znajdował się tam sporządzony ręcznie dopisek - Zweitschrift, informujący o tym, że dokument ten został wydany w zamian za zagubiony oryginał. Druga strona zawierała informacje potwierdzone podpisem adiutanta grupy Einsatzkommando BDS Alzacja. Z następnych stron dokumentu można się było dowiedzieć, w jakich jednostkach służył Fokken uprzednio oraz jakich obrażeń doznał w walce. Znajdowała się tam także długa lista odznaczeń, jakie otrzymał za heroiczną postawę w czasie walk w Rosji, Bułgarii, we Włoszech i na koniec we Francji.

Major powrócił do strony pierwszej i uśmiechnął się, spojrzawszy na odręczną adnotację podkreśloną ukośną kreską. Głosiła ona: „Zginął za Wielkie Niemcy” - „Gefallen für Grossdeutschland 23-4-45”. Była to fałszywa informacja, umieszczona tam przez Fokkena, zanim wymienił swoje dokumenty na książeczkę wojskową zabitego kolegi.

Major zastanowił się nad dalekosiężnymi skutkami, jakie bez wątpieniu mogłaby wywołać publicznie ujawniona wiadomość o działaniach odwetowych „Zabójców duchów”. Jako oficer do zadań specjalnych SAS zaproponował - wraz z innymi oficerami - podjęcie dochodzenia, mającego wyjaśnić przypadki tajemniczego zniknięcia nie tylko żołnierzy z jego pułku, ale także kilku agentek SOE, o których nadal nic nie było wiadomo.

Kiedy więc inni żołnierze SAS powracali do bazy w Wivenhoe na przedmieściach Colchester w celu przeszkolenia, major wraz z innymi oficerami uzyskał zezwolenie na utworzenie „grupy myśliwskiej”. Charakter działań tej grupy miał pozostać tajemnicą nie tylko dla żołnierzy SAS, ale także oficerów służących w innych jednostkach armii sprzymierzonych. Chodziło zwłaszcza o to, że takie informacje mogły dotrzeć - wraz ze schwytanym żołnierzem - do niemieckich uszu, a to miałoby tragiczne konsekwencje dla więźniów, wciąż przetrzymywanych w nazistowskich obozach śmierci.

Szybko okazało się z dyrektyw wydawanych przez Naczelne Dowództwo Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych (SHAEF), które rozlokowało się właśnie w Paryżu, że jedynie najwięksi zbrodniarze wojenni będą sądzeni przez trybunał tworzony w Norymberdze.

Pozorną obojętność oficjalnych władz rozwiało jednak pojawienie się pewnego dnia trzyosobowego zespołu, który przywiózł ze sobą zalakowaną kopertę z nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE. Zawarte w niej informacje przeznaczone były do wyłącznej wiadomości majora.

Z przesłanego listu major dowiedział się, że jego własne zespoły dochodzeniowe, podobnie jak inne grupy aktualnie szkolone, utrzymywane będą ze środków rządowych. W przypadku jego ludzi miało to trwać dwa lata, jeśli chodzi o jednostki poszukiwawczo-uderzeniowe dotacje miały napływać do początku lat pięćdziesiątych. Specjalnym funduszem miało początkowo zarządzać Biuro do Spraw Zbrodni Wojennych, mieszczące się w Bad Oeynhausen; potem pieniądze miały napływać ze ściśle tajnego funduszu Ministerstwa Wojny. Uprzejme chrząknięcie od dłuższego już czasu stojącego w drzwiach adiutanta przywołało majora do rzeczywistości. Szybko podpisał raporty i parafował adnotację na teczce osobowej Nr 3 VW-1.

Znajdujący się teraz bliżej frontu major AJ. Smithers z Pułku Buffs, odpowiedzialny za operację Crowcass, skinął przyzwalająco głową, gdy młody sierżant zwrócił się z prośbą o zezwolenie na przejrzenie kartotek zbrodni wojennych. Tutaj, w miejscowości Vilvorde w Belgii, gromadzono tysiące dokumentów dotyczących przebiegu służby SS-manów. Następnie informacje te przekazywano Polowej Jednostce Dochodzeniowej Zespołu ds. Badania Zbrodni Wojennych w Europie Północno-Zachodniej. Kiedy znaleziono odpowiednie akta, były one, wraz z innymi teczkami, przeznaczonymi do wnikliwego zbadania, kopiowane. W sytuacji gdy okazywało się to możliwe, przesyłano je do Bad Oeynhausen, gdzie mieściła się baza Korpusu Wywiadu. Stamtąd dokumenty wędrowały z kolei do małego miasteczka Wildbad, w południowo-zachodnich Niemczech, gdzie stacjonowała Jednostka Poszukiwawczo-Uderzeniowa.

W miarę jak pacjenci opuszczali szpitale i obozy w niedawno wyzwolonych częściach Europy, coraz więcej informacji o zbrodniach przedostawało się do publicznej wiadomości. W sposób szczególny traktowane były przez SSU oraz amerykańskie, francuskie i rosyjskie służby, informacje dotyczące zbrodni popełnionych na mundurowym personelu wojsk sprzymierzonych oraz cywilnych agentach SOE i OSS. Drastyczne czasami metody zmierzające do schwytania winnych prowadziły niejednokrotnie do upomnień dowództwa. Protestowano przeciwko porwaniom oraz niekonwencjonalnym procedurom stosowanym permanentnie przez stacjonujące w Gaggenau grupy dochodzeniowe majora „Billa” Barkwortha. On sam krytykowany był za wprowadzaną w życie dewizę „cel uświęca środki”. Major - podobnie jak wielu jego ludzi - wyznawał filozofię foie de vivre, praktykowaną przez jego „prywatną” armię w dochodzeniu do celu!

Grupy majora Barkwortha przemierzały strefy zajęte przez wojska sprzymierzonych i prowadziły dochodzenia oraz zbierały informacje, które miały doprowadzić do ujęcia przestępców wojennych. Zwykle odbywało się to w ten sposób, iż „zatrzymań” dokonywano krótko po północy, gdy „ofiara”, ukrywająca się pod fałszywym nazwiskiem, była najmniej czujna. Jeden z ludzi majora pozostawał w pogotowiu w samochodzie ze zgaszonymi światłami, by w każdej chwili oświetlić teren. Drugi żołnierz podchodził z nakazem aresztowania przed frontowe drzwi, a trzeci pilnował, na wszelki wypadek, budynku z tyłu!

Podobne akcje przeprowadzały inne grupy, jak choćby ze zgrupowania z 12 Force. To zgrupowanie specjalne składało się z kilkunastu grup byłych żołnierzy SOE i 10 Brygady Komandosów. Większość z nich było pochodzenia austriackiego lub niemieckiego, najczęściej z żydowskich rodzin. Kontrwywiad i jednostki bezpieczeństwa wewnętrznego zatrudniały także wielu byłych agentów Abwehry oraz oficerów operacyjnych SD. Służby te same prowadziły rozmaitego typu dochodzenia. Często zdarzało się, że wciągano na listę płac tak „grubą rybę”, jak Klaus Barbie. Wówczas znajdował się on już „poza zasięgiem” wymiaru sprawiedliwości.

Ogrom nazistowskich zbrodni wojennych, które właśnie ujawniano, pokazywał jasno, iż wielu przestępców nigdy nie zasiądzie na ławie oskarżonych i co najwyżej będzie sądzonych in absentia. Rząd brytyjski na długo przed zakończeniem wojny dostrzegł taką ewentualność i Churchill powołał specjalną komisję, która miała opracować odpowiednie wytyczne w tej sprawie na przyszłość.

Chodziło o wyostrzenie miecza sprawiedliwości. Tymczasem w pierwszych po wojnie wyborach Partia Pracy wysadziła go z siodła. Nowy premier, Clement Attlee, nie zachwycał się większością forteli stosowanych w polityce przez swego poprzednika i optował raczej za odbudową ekonomiczną nie tylko Wielkiej Brytanii, ale także całej Europy, która już wkrótce miała być wyzwolona. Komisja Churchilla została rozwiązana, a jej członkowie powrócili do macierzystych jednostek!

Gdyby więc nie tacy ludzie, jak kapitan (hrabia) Yurka Galitzine z Wydziału Politycznego SHAEF, Vera Atkins z SOE i major E.W. „Bill” Barkworth z 2 Pułku SAS, a także, rzecz jasna, major „X” z jednostki Wywiadu Polowego - którzy nie chcieli pozwolić, by apatia rządów Państw Sprzymierzonych powstrzymała karzącą rękę sprawiedliwości - książka ta nigdy nie zostałaby napisana. Nie byłoby bowiem tych licznych grup dochodzeniowych, które tak pilnie wykonywały swe zadania, ani też Grupy Oficjalnych Zabójców, wymierzających najwyższy wymiar kary w odległych zakątkach Europy.

Tak więc spróbujemy tu opowiedzieć historię jednej jednostki poszukiwawczo-uderzeniowej, luźno związanej z Sekcją Wywiadowczą 2 Pułku SAS, który w ramach armii okupacyjnej stacjonował nie we właściwej angielskiej strefie, lecz w miejscowości Gaggenau, we francuskiej strefie okupacyjnej. Kwatera zespołu mieściła się w willi Degler, której posiadaczem był właściciel browaru, jedna z prominentnych postaci miasteczka. Dom nadawał się znakomicie do przetrzymywania więźniów dzięki ogromnym piwnicom, które łatwo było przekształcić w cele. Czekali tam na przesłuchania. Mogli poruszać się praktycznie po całym domu. Jako cenni informatorzy, byli o wiele lepiej traktowani niż więźniowie wielkich obozów, w których prowadzono denazyfikację. Nie myśleli więc o ucieczce! Jedynym miejscem „poza zasięgiem” był strych, gdzie zainstalowano mocny nadajnik radiowy, służący utrzymywaniu bezpośredniej łączności z „Fantomami”, czyli Brygadą Łączności operującą w Anglii.

Kilka kilometrów na wschód, w małym miasteczku targowym Wildbad, które nadawało się idealnie jako ośrodek wypadowy w dowolne miejsce Europy Środkowej, znajdował się pierwszy posterunek trzyosobowej grupy „Baker”. Mieścił się on w stosunkowo obszernym domu, otoczonym wysokim murem, co zapewniało pełną dyskrecję. Było to idealne miejsce. Na ogrodzonym dziedzińcu, odizolowanym od reszty posiadłości, znajdowały się stajnia i garaż. Jedynymi mieszkańcami domu - poza wspomnianą trójką - było dwoje właścicieli, starszych ludzi, którzy stracili jedynego syna w Rosji. Zajmowali jedynie kilka pokoi na parterze, gdzie kiedyś mieściły się pomieszczenia dla służby. Dom ozdobiony był na zewnątrz osiemnastowieczną stolarką, posiadał solidny, rzeźbiony szczyt dachu, który zdawał się sięgać nieba, oraz wysokie kominy, które - od dawna nie używane z braku opału - stanowiły znakomite siedlisko dla rodziny hałaśliwych wron. Wspaniały niegdyś ogród - pełen kamiennych posągów i brukowanych ścieżek teraz stanowił pole zabaw młodej lisicy i jej potomstwa.

 

 

Żołnierze spali w domu i korzystali z wielu obszernych pokoi, ponieważ jednak brakowało opału do grzania wody, woleli zamienić na biura pokoje mieszczące się nad stajnią. Lepiej pasowały do wymogów ich służby.

Przybyli tutaj w małym konwoju pojazdów. Oficer, trzymając w ręku zestaw dokumentów informujących o zarekwirowaniu domu, wysiadł ze sztabowego auta marki dodge. Trzej żołnierze elektromechanicy wyciągnęli z trudem generator prądu napędzany silnikiem jeepa z samochodu commer 15cwt. W konwoju przyjechał także humber 4x4, przeładowany jeep i duży niemiecki samochód sztabowy, tatra. Kierowcy trzech ostatnich pojazdów nosili wiśniowe berety, na których widniał mosiężny znak SAS. Oficer przedstawił się gospodarzom domu, okręcił na pięcie, wsiadł do czekającego auta i natychmiast odjechał.

Pozostałych sześciu mężczyzn najpierw umieściło generator w rogu dziedzińca, przy stajni, potem wykuło otwór w ścianie kuchni oraz zainstalowało bezpieczniki, od których odprowadzono ołowiane druty sięgające różnych zakamarków domu. Nawet do pomieszczeń zajmowanych przez właścicieli! Równie szybko jak się pojawili, żołnierze załadowali swój sprzęt na samochód i odjechali. Członkowie Grupy „Baker” musieli dalej sami zadbać o swe potrzeby.

Humber 4x4 i nie rozładowany jeep pozostały zaparkowane przed garażem, natomiast tatrę wprowadzono do środka. Samochód ten, wyprodukowany w Czechosłowacji, doskonale nadawał się do tajnych misji powierzonych grupie mającej tropić nazistów. Wewnątrz auta mogło się wygodnie pomieścić sześć osób. Tatra posiadała umieszczony z tyłu ośmiocylindrowy silnik chłodzony powietrzem, co pozwalało jej rozwijać szybkość ponad stu kilometrów na godzinę. Oprócz ogromnego bagażnika umieszczonego pod maską, za siedzeniami znajdowała się obszerna pusta przestrzeń, okolona blachą... ale o tym nieco później.

W trakcie pełnienia służby na miejscu żołnierze ubrani byli w standardowe mundury polowe, spodnie koloru khaki i berety. Ich uzbrojenie także nie odbiegało od normy i składało się z automatycznych pistoletów Colt 45. Na nogach mieli wysokie, sznurowane buty na gumowych podeszwach, takie same jak buty komandosów. Ponieważ wszyscy byli podoficerami, nawet do koszul z krótkim rękawem zakładali krawaty. Atmosfera na posterunku panowała nieformalna, ale utrzymywano właściwą dyscyplinę wojskową i stosowano się do regulaminu. Najpierw zajęto się sprawami logistyki; racje żywnościowe, opał i usługi administracyjne należały początkowo do codziennego rytuału; szybko jednak sprawy te uregulowano, nawiązując współpracę ze stacjonującym w miasteczku francuskim dywizjonem SAS, którego żołnierze wkrótce przestali narzekać na kręcących się wiecznie w okolicy Anglais. Nieco bardziej zakamuflowane stroje patrolowe nakładano wtedy, gdy udawano się z misją operacyjną, by aresztować podejrzanego lub dokonać egzekucji. W takim przypadku z mundurów zdejmowano wszelkie znaki identyfikacyjne.

Wybór pojazdu zależał od długości planowanej podróży oraz ostatecznego jej celu. Na krótkie trasy zabierano jeepa, który znajdował się w powszechnym użytku w armiach sojuszniczych, nie wzbudzał więc podejrzeń. Napęd na cztery koła pozwalał na jazdę terenową, do jakiej niezdolne były tradycyjne pojazdy wojskowe. Istniała więc mała szansa, by ktoś za nimi jechał lub mógł przeciąć kierunek ich jazdy. Dłuższe podróże odbywano humberem, który posiadał wówczas taki znak dywizyjny, jaki uznano za najbardziej w danej chwili odpowiedni, lub tatrą, oznakowaną symbolem brytyjskiej armii lub innej armii sojuszniczej. Wypad poza strefę francuską lub brytyjską wymagał specjalnych dokumentów podróży, a także odpowiedniego umundurowania. Nie można było sobie pozwolić na spodnie sztruksowe ani na wełniane czapki!

Grupa „Baker” składała się z pełniącego obowiązki sierżanta Pete'a Masona, czyli mnie, oraz dwóch podoficerów, kaprala Taffy'ego Evansa i kaprala Józefa Garlińskiego. Byłem najmłodszy; od Evansa dzieliło mnie osiem lat, od Garlińskiego zaś - jak powszechnie sądzono - dwanaście! Byłem w krótkim czasie dwukrotnie awansowany na froncie. Gdyby wojna potrwała dłużej, wysłano by mnie do szkoły oficerskiej. Stacjonując w Paryżu, przy kwaterze SHAEF, Taffy Evans wplątał się w działalność czarnorynkową, co samo w sobie nie byłoby tak straszne, gdyby nie fakt, iż chodziło o własność rządową! Ponieważ niedawno był ranny, kwalifikował się do szybkiej demobilizacji. Uniknął osadzenia w „szklanym domu” jedynie dlatego, że zgłosił swój ochotniczy akces do udziału w programie poszukiwawczo-uderzeniowym. Miał wówczas stopień sierżanta, więc stracił jedną belkę. Degradację tę uznał za reprymendę, która... przynajmniej na papierze nie rzutowała negatywnie na przebieg jego służby!

Józef Garliński przedwcześnie osiwiał i nawet stojąc na baczność, wydawał się przygarbiony. Poprzednio służył w rozwiązanym plutonie X 10 Brygady Komandosów. W grupie pełnił funkcję tłumacza. Mówił i pisał w pięciu językach. Jego mową ojczystą był polski. Często korzystano z jego wyjątkowych talentów. Otrzymywał rozkaz pospiesznego wyjazdu, kiedy tylko zachodziła taka potrzeba.

Na początku wiele czasu zajęło tej trójce odczytywanie dowodów osobistych, zwłaszcza książeczek służby SS, zawierających ogromną ilość informacji, w których tak lubowało się SS. Każdy oficer miał rokrocznie uzupełniane akta. Na przykład, książeczka zdrowia (Gesundheitsbuch) zawierała trzydzieści stron szczegółowych zapisków, obejmujących choroby dziedziczne, grupę krwi, zdolność do wykonywania określonych obowiązków, pomiary wagi ciała, zalecenia medyczne, szczepienia, leczenie stomatologiczne oraz wskazania okulistyczne. Także imiona dzieci i ich status. Oglądano dokładnie specjalne wzory praw jazdy, tak zwanych SS Führerschein, zawierające cztery strony rozmaitych informacji. W dokumentach tych znajdowano pożyteczne wiadomości dotyczące awansów oraz przebytych kampanii wojennych, a także wykaz rodzajów pojazdów, którymi posiadacz prawa jazdy mógł kierować. Były tam także inne, mniej ważne dokumenty, na przykład książeczka kawalera nagrody SS Totenkopfring, Besitzzeugnis, tj. odznaczenie za odniesione rany w walce, rozmaite karty gwarancyjne, zaświadczenia dotyczące otrzymanych Krzyży Żelaznych drugiej i pierwszej klasy, pudełka i stosy odpowiednich teczek i akt.

Wzdłuż ścian głównego biura zaczęły piętrzyć się wkrótce zbiory powiązanych ze sobą dowodów, co dodatkowo zwiększało chaos, wywołany już pęczniejącymi aktami spraw c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin