Peter Curtis
(Właśc. Norah Lofts)
Czarownice z Walwyk
Przełożył: Łukasz Głowacki
Tytuł oryginału: The Witches
Wydanie oryginalne 1960 pod tytułem The Devil's Own
Wydanie oryginalne 1966 pod tytułem The Witches
Wydanie polskie 2011
To klasyczna literatura grozy.
Bohaterka, panna Mayfield - stara panna, uboga, mało atrakcyjna nauczycielka, mająca za sobą długoletni pobyt w Afryce zakończony tajemniczym załamaniem nerwowym, osoba sprawiająca wrażenie bezradnej i potulnej - zostaje zatrudniona na stanowisku nauczycielki i dyrektorki w prywatnej szkole wiejskiej w Walwyk we wschodniej Anglii.
Szczęście panny Mayfield zakłócają drobne, dziwne wydarzenia. Atmosfera staje się coraz bardziej tajemnicza i niepokojąca. Pojawiają się sygnały zbrodniczych działań tajemniczych sił zła. Panna Mayfield znajduje w sobie zaskakująco dużo siły i uporu, by szukać rozwiązania zagadki. Z jakim skutkiem? Czy samotna, zdawać by się mogło niezaradna, hołdująca dobrym manierom kobieta nie okaże się przypadkiem wytrawnym detektywem? I kogo uda się jej pokonać?
Rozmowa kwalifikacyjna została zaplanowana na 15.30 w sobotnie popołudnie i miała odbyć się w Londynie. Godzina ta dla panny Mayfield była tak dogodna, iż skłonna była myśleć, że to zrządzenie Opatrzności. Oszczędziło jej to kłopotu związanego ze zwalnianiem się z pracy na czas rozmowy kwalifikacyjnej, która i tak mogła nie pójść po jej myśli, a z której musiałaby wrócić i stanąć twarzą w twarz z jej obecną, urażoną, dyrektorką. Nieśmiało i stale się wahając, próbowała utrzymać swoje plany w tajemnicy. Opuściła Alchester, nie starając się nawet o referencje. Uznała to za akt głupoty, ale przecież w tym paskudnym miasteczku położonym w środkowej Anglii uczyła zaledwie od dwóch lat, a w należącej do niej wytartej torbie trzymała bardzo pochlebną rekomendację dotyczącą jej dwudziestoletniej pracy w Afryce. Gdyby to nie wystarczyło, a rozmowa wskazywałaby na możliwość otrzymania nowej posady, nadszedłby wówczas odpowiedni czas, aby udać się do panny Stevens i oświadczyć jej, że rozważa odejście.
Kanonik Thorby napisał: „Hotel Claridge byłby - jeśli chodzi o mnie - odpowiednim miejscem, ponieważ wcześniej spotykam się tam jeszcze z kimś innym. Będę na Panią czekał. Proszę pytać o mnie w recepcji”, Wiadomość zostawił na grubej i gładkiej kartce papieru, którą zasadnie można by określić słowem „kremowa”. Jego pismo było małe, eleganckie i bardzo czytelne. Przywoływało na myśl obraz autora listu: pulchny, rumiany, z grzywką srebrzystych włosów i spokojnymi, niebieskimi oczami. Uprzejmy i, być może, nieco pompatyczny.
Dla panny Mayfield, która miała niewielkie doświadczenie z miejscami tego typu, hotel wydawał się bardzo duży, imponujący i pełen kobiet, których stroje w żaden sposób nie przypominały jej ubrania. Kiedy weszła do środka, przyszła jej do głowy myśl, że nowy kapelusz byłby mądrą inwestycją. Jednak zaraz porzuciła ten pomysł w przekonaniu, że byłoby to marnotrawstwo i w dodatku folgowanie sobie. Kapelusz to kapelusz, a ten, który nosiła, był wystarczający. Chociaż była wstydliwa, tym razem, praktycznie bez żadnego skrępowania, zapytała o kanonika Thorby’ego i z zewnętrznym spokojem, maskującym jej wewnętrzną trwogę, podążyła za wyniosłym, młodym mężczyzną, który żwawym krokiem zaczął ją prowadzić.
Kanonik Thorby zajmował stolik w rogu, na wpół zamaskowany przez ogromną misę wypełnioną różami o długich łodygach, a także frezjami i białym bzem - składanka niespotykana o tej porze roku. Zza tego kwiecistego ekranu sprawiał wrażenie bardzo czujnego. Wstał i badawczo się jej przyglądał, a potem - zanim jeszcze zbliżyła się do niego na tyle blisko, by mogli rozmawiać - na jego twarzy pojawił się serdeczny uśmiech. Wyglądał zupełnie inaczej niż ten, którego stworzyła sobie w wyobraźni. Był wysoki i szczupły, miał śniadą, zniszczoną cerę i bujną czuprynę rdzawego koloru; skronie miał przyprószone odrobiną siwizny. Niemniej jednak, jego oczy rzeczywiście były niebieskie i spokojne.
Uścisnęli sobie dłonie, po czym panna Mayfield usiadła i zajęła się odpowiadaniem na pytania dotyczące jej podróży oraz komentarzami związanymi z zimnem i listopadową pogodą.
- Domyślam się, że po tak długim czasie spędzonym w Afryce, odczuwa to pani dotkliwie - powiedział kanonik. - Powinienem panią w tym miejscu ostrzec, że w Walwyk jest znacznie zimniej niż w Londynie.
Być może, pomyślała, wcześniej spotkał się z bardziej odpowiednim kandydatem i teraz, w delikatny sposób, robi aluzje, chcąc dać do zrozumienia, że Walwyk nie jest dla niej. Poczucie zawodu i porażki dało o sobie znać. Ta posada wydawała się jej taka idealna, taka spokojna i tak bardzo różniąca się od tej, którą miała teraz.
Dyskretnie podano herbatę, a z pozycji filiżanek i dzbanka wywnioskowała, że to ona powinna ją rozlać. Zabrała swoje wytarte rękawiczki i mając nadzieję, że drżenie rąk nie zdradzi jej zdenerwowania, podniosła dzbanek.
- Piję z mlekiem i lubię wlewać je najpierw. Żadnego cukru - oznajmił kanonik.
Doskonale poradziła sobie z jego filiżanką, ale kiedy nalewała sobie, czuła drżenie ręki. Trochę herbaty wylało się na spodek.
- Zdaje mi się, że jest pani zdenerwowana - powiedział z uśmiechem na twarzy kanonik. - Nie ma takiej potrzeby. To ja powinienem siedzieć jak na szpilkach, ponieważ jeszcze czeka mnie próba. Otrzymałem zaskakującą liczbę podań, ale w pani liście było coś szczególnego... - Z wdziękiem skinął ręką i dodał: - Chociaż mogę wydawać się osobą pochopną i działającą zbyt pospiesznie, to jeżeli chodzi o te rzeczy - rzadko się mylę. A teraz, kiedy już panią zobaczyłem, nie mam żadnych wątpliwości.
- Znaczy... - zaczęła, ale zabrakło jej tchu, by dokończyć pytanie.
- Znaczy, że jest pani właśnie tą osobą, której szukam. Pytanie jednak brzmi: czy da się pani przekonać, że my jesteśmy tym, czego pani szuka?
To wydawało się zbyt łatwe. Oczywiście, być może była to odpowiedź na modlitwy, ale panna Mayfield - choć jej wiara była silna i pokorna - miała z modlitwami duże doświadczenie i wiedziała, że rzadko kiedy odpowiedzi na nie są tak bezpośrednie i proste jak ta.
Odpowiedziała:
- Nie poprosiłam mojej obecnej dyrektorki o referencje. Posada w Walwyk zdawała się być tak atrakcyjna, że obawiałam się dużej konkurencji. A gdybym musiała wrócić, wcześniej wyraźnie oświadczając, że chcę opuścić Alchester, to wyglądałoby to... No cóż, nie chciałabym znaleźć się w takiej sytuacji.
- Panna Tilbury, z którą przez długi czas pracowała pani w okolicznościach stanowiących zapewne prawdziwe wyzwanie, miała - jak się zdaje - wysokie mniemanie o pani.
- Przyniosłam nawet na to oryginalny dowód. A jeżeli mam być zupełnie szczera, to prawdopodobnie powinnam jeszcze wspomnieć, że Rose - panna Tilbury - była moją przyjaciółką.
- To dopiero referencje. Dwadzieścia lat spędzonych razem, gdzieś na odludziu... Nawet na mapie o dużej skali miałem problemy z odnalezieniem Entuby. Jakiego rodzaju była to misja, panno Mayfield? Stowarzyszenie Kościoła Misyjnego?
- Ściśle rzecz biorąc, wydaje mi się, że nie była to żadna misja, u przynajmniej nie w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa. To było raczej prywatne i osobiste przedsięwzięcie Rose. Ona jest... wyjątkową osobą... prawie świętą, powiedziałabym.
W tej chwili panna Mayfield zdała sobie sprawę, że nie przyszła tutaj po to, aby opowiadać o Rose Tilbury.
- Proszę kontynuować - zwrócił się do niej kanonik Thorby. - To szalenie interesujące.
- Ojciec Rose Tilbury był dziedzicem i mieszkał na wsi, gdzie mój tato był lekarzem. Nie miałam rodzeństwa, a ona była jedyną dziewczyną w rodzinie pełnej chłopców, tak więc spędzałyśmy razem sporo czasu. Kiedy poszłam do college’u, Rose udała się do Londynu na sezon towarzyski, podczas którego wywarła spore wrażenie. Była piękna, jednak nie wyszła za mąż. Potem wyjechała, aby spotkać się z jednym ze swoich braci, który osiedlił się w Kenii. Powiedziała, że jak tylko dotarła na miejsce, od razu wiedziała, czym chce się zajmować w życiu, a mianowicie: pracować z miejscowymi i na ich rzecz. Miała trochę własnych pieniędzy oraz kilku zamożnych krewnych, których dość bezwstydnie prosiła o wsparcie finansowe. Zaraz po tym jak skończyłam studia, ona wróciła do domu, aby porozmawiać z rodziną oraz zebrać potrzebne zapasy i fundusze. Wtedy też oznajmiła mi co... co planowała. Ponieważ mój tato już wtedy nie żył, powiedziałam, że chcę wyjechać z nią. I tak też zrobiłam. - W przypływie entuzjazmu panna Mayfield zapomniała o ostrożności. - Według mnie, wszystko to wyglądało bardzo amatorsko. Szkoła zdawała się rozrastać sama z siebie, a potem kolejna przyjaciółka Rose, która miała trochę doświadczenia w leczeniu ludzi, przyjechała i dołączyła do nas. W ten sposób powstał szpital. Wszyscy byliśmy młodzi, pełni ideałów i planów, a potem - co również stało się bardzo szybko - postarzeliśmy się i zrobiliśmy się twardsi oraz nabraliśmy doświadczenia. Niemniej jednak, cały czas byliśmy przekonani, że nie marnujemy czasu. Trójka dzieci, które przyszły do nas, nie wiedząc niczego, naprawdę kompletnie niczego, poszła potem na Uniwersytet Fort Hare, gdzie dobrze sobie radziły. Inne dzieciaki także były obiecujące... Kiedy musiałam wyjechać, myślałam, że pęknie mi serce. - Nagle zamilkła, czując ścisk w gardle i bojąc się, że jej głos zacznie drżeć.
- Chyba mówiła pani, że z powodów zdrowotnych.
- Tak. Miałam nawracające napady gorączki. Ostatecznie stałam się większym kłopotem aniżeli pomocą. Powiedziano mi, że... jedynym lekarstwem dla mnie byłby powrót do domu.
Czuła wstyd, że nie była do końca uczciwa ze swoim rozmówcą i nie wspomniała, iż gorączka ostatecznie doprowadziła ją do załamania nerwowego. Nie zrobiła tego, ponieważ nauczyła się, że ludzie, a zwłaszcza potencjalni pracodawcy, bardzo dziwnie reagowali na to słowo. Myśleli chyba, że ktoś kto raz tego doświadczył, może w każdej chwili wpaść w szał i zacząć ganiać z siekierą.
- A czy panna Tilbury przez cały ten czas finansowała swoje przedsięwzięcie wyłącznie z własnych funduszy?
Panna Mayfield pomyślała, że jej rozmówca wtrącił swoje praktyczne i przyziemne pytanie, chcąc uspokoić nadmierne emocje, które nią owładnęły, i dlatego spojrzała na niego wdzięcznym wzrokiem.
- Praktycznie tak. Kiedy zbliżał się moment mojego wyjazdu, mieliśmy prawo ubiegać się o dotacje, ale Rose zawsze powtarzała, że otrzymanie ich wiązało się z takimi warunkami, iż nie warto było zawracać sobie tym głowy. Potem umarła matka chrzestna Rose, zostawiając jej całkiem sporą sumę pieniędzy. Oczywiście, nasze potrzeby były niewielkie, za to książki, jedzenie dla dzieci i prowadzenie szpitala już trochę kosztowały.
Kanonik Thorby rozsiadł się wygodnie na krześle, a na jego twarzy pojawiło się ogromne zadowolenie.
- To dość niezwykłe, jak czasami w dziwny sposób coś się nam udaje. Tak się składa, że jest pani osobą z takim doświadczeniem, jakie akurat jest potrzebne na tym stanowisku. A szkoła również jest prywatna, no chyba że woli pani termin: niepubliczna.
Ach, to było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. I tu pojawiał się problem. Płace w szkołach prywatnych były cały czas niskie i chociaż panna Mayfield wciąż nie miała wielkich potrzeb, to przez ostatnie dwa lata zwykła wysyłać Rose każdy grosz, który udało się jej oszczędzić. Po tym jak ją zawiodła i opuściła, to i tak wydawało się jej bardzo niewiele.
Jakby z oddali docierały do niej słowa kanonika Thorby’ego, który mówił o szkole założonej przez jego prapradziadka na długo przed tym, zanim w ogóle myślano o nauczaniu powszechnym.
- Zaczęło się praktycznie przez przypadek. Moja rodzina miała prywatnego nauczyciela, którego uwielbiała. W końcu zrodziło się pytanie, co dalej z panem Seeleyem. I tak otwarliśmy szkołę. Sądzę, że kiedy w 1870 roku uchwalono, iż wszystkie dzieci mają obowiązek uczęszczać do szkoły dobrze się stało, że nowa placówka powstała na terenie Renham, a nie Catermarsh czy Walwyk. W tamtych czasach wciąż uważano, że dzieci mogą przemierzać pięć kilometrów rankiem i po południu. Rozważaliśmy zamknięcie naszej szkoły, ale ponieważ stała się ona rodzinnym hobby, istnieje do dzisiaj.
- To musi być bardzo drogie hobby.
- O, tak. Zwłaszcza dzisiaj z tymi wszystkimi dodatkami. Muszę dostarczać darmowe mleko i obiady dla wszystkich uczniów. Nie zniósłbym tego, gdyby jakiekolwiek dziecko z Walwyk miało powód myśleć, że w szkole państwowej byłoby lepiej! Moja młodsza stażem nauczycielka posiada kwalifikacje w zakresie nauczania i wychowania według systemu edukacyjnego Fröbla, a druga - bardziej kompetentna - skończyła studia. Mój ogrodnik - były sierżant sztabowy - uczy chłopców wychowania fizycznego, ogrodnictwa i stolarki. Ja osobiście uczę wszystkie dzieci religii oraz - te ambitniejsze - łaciny i matematyki. W tej chwili mamy jedną wyróżniającą się uczennicę, jest nią Juliet Reeve, córka mojego kamerdynera. Mamy nadzieję, że dostanie się do Cambridge. Wie pani, moi przodkowie byli dość obrzydliwie zamożni. - Powiedział to, nie chwaląc się, ani nie wyrażając żadnej dezaprobaty, tak beznamiętnie, jak gdyby mówił, że byli łysi. - Mój dziadek, człowiek wykazujący się dalekowzrocznością, który wziął pod uwagę możliwą dewaluację pieniądza, niezwykle szczodrze wspomógł szkołę finansowo. Do tej pory nie wydałem na nią ani centa z własnej kieszeni, a nawet gdyby... No cóż, pomimo płacenia podatków jak wszyscy, wciąż pozostaję dość obrzydliwie bogaty.
Niemniej jednak, czy gotów będzie zaoferować wypłatę zgodną z taryfą wynagrodzeń Burnhama obowiązującą w szkołach państwowych?
- W swoim ogłoszeniu, kanoniku Thorby, nie wspomniał pan nic o wynagrodzeniu.
- Zrobiłem to celowo. Nie zgadzam się z tym nowomodnym pojęciem, że aby mieć dobrą kadrę, trzeba zaoferować wysokie wynagrodzenie. To przyciąga jedynie oportunistów. Ludzie, zwłaszcza ci, którzy pracują w zawodach wiążących się z powołaniem, wykonują swoją pracę lepiej, kiedy robią to z miłości. Czy tak właśnie nie jest?
Właśnie tego się obawiała!
- To częściowo prawda, jak i większość uogólnień. Jednak muszę być z panem szczera. Mam zobowiązania. W Alchester dostaję płacę według taryfy wynagrodzeń Burnhama dla absolwentów z tytułem licencjata. Nie brano pod uwagę tych wszystkich lat, które spędziłam w Afryce, Przypuszczam, że w Walwyk koszty życia byłyby niższe i nie musiałabym wydawać pieniędzy na dojazdy do szkoły. Mogłabym zaakceptować... powiedzmy... pięćdziesiąt funtów mniej, niż zarabiam teraz. Gdybym zgodziła się na coś skromniejszego, to zachowałabym się egoistycznie.
- Brzmi to, jakby chciała pani jednak do nas przyjść.
- W rzeczy samej. Od chwili, gdy przeczytałam pana ogłoszenie. Mieszkać na wsi... Być dyrektorem... Ach, wiem - powiedziała z powagą - że miasta typu Alchester są, z ekonomicznego punktu widzenia, potrzebne i ktoś musi w nich mieszkać i uczyć w tamtejszych szkołach. Wiem też, że większość nauczycieli musi być asystentami i wypełniać polecenia. Jednak przypuszczam, że w moim przypadku prawda jest taka, iż jestem już za stara, by dostosowywać się do innych.
Głupio było to mówić, ale przecież, jeżeli nie zgodzi się zapłacić jej tyle, ile potrzebuje, to nie będzie to miało żadnego znaczenia. I tak musi wrócić do Alchester, do kapryśnej panny Stevens, której eksperymentowanie nigdy nie przynosiło sukcesów, oraz do hałaśliwych, przepełnionych i często wrogo nastawionych klas.
- Myślę - powiedział kanonik Thorby - że nie powinniśmy się kłócić o pieniądze. Jestem gotów zapłacić pani według taryfy Burnhama dla absolwentów studiów wraz z dodatkowym wynagrodzeniem dla dyrektorek w szkołach wiejskich. Wezmę również pod uwagę dwadzieścia lat, które spędziła pani w Afryce. Co więcej, zupełnie za darmo zapewnię pani raczej uroczy, mały i umeblowany domek. Kiedyś należał on do mojej ciotki, która po śmierci zostawiła go mnie. Pomyślałem, że najlepszy sposób, w jaki mógłbym go wykorzystać, to sprawić, aby stał się on przyjemnym i godnym miejscem do mieszkania dla osoby, która jest gotowa z nami żyć i poświęcić się nauce naszych dzieci. Zdaję sobie również sprawę z wszelkich niedogodności. Jesteśmy bardzo odizolowani. Po wyjątkowo deszczowej porze lub obfitych opadach śniegu w zimie byliśmy odcięci od reszty świata przez piętnaście dni. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach do najbliższego kina trzeba jechać ponad dwadzieścia kilometrów, a do teatru - czterdzieści pięć. Nasze życie towarzyskie jest bardzo ograniczone i w promieniu wielu kilometrów nie znajdzie pani żadnych intelektualistów. Jest to życie samotne, wymagające poświęcenia i musimy ten fakt zaakceptować. Już czegoś takiego pani doświadczyła i być może teraz pragnie pani odmiany.
- Już ją miałam w Alchester.
- Staram się nakreślić jak najbardziej prawdziwy obraz całej sytuacji. Widzi pani, ja głęboko nie znoszę zmian i nie chcę, aby za sześć miesięcy, po sześciu tygodniach spędzonych w Walwyk, przyszła pani do mnie i powiedziała mi, że czuje się samotna, nieszczęśliwa, pogrzebana żywcem i że w naszym zaścianku pogrąża się pani w marazmie. - Każdy z tych wyrazów wypowiadał tak, jakby ujmował je w cudzysłów. - Mam długą pamięć. Jakieś dwadzieścia cztery czy dwadzieścia pięć lat temu dokonaliśmy trzech zmian w ciągu trzech lat. Nikomu nie wyszło to na dobre. Potem wszystko się uspokoiło i to było urocze. Nasza obecna dyrektorka jest z nami od dwudziestu dwóch lat i odchodzi z najszczęśliwszego powodu, jaki można sobie wyobrazić. Po świętach wielkanocnych chciałbym znowu poczuć ten sam spokój. A więc... czy chce pani trochę czasu do namysłu przed podjęciem decyzji?
Raz lub dwa razy w życiu panna Mayfield słyszała w swoim umyśle głos, który albo wyrażał krytykę, albo ostrzegał, i nie miało to nic lub niewiele wspólnego z jej świadomymi myślami. Wyglądało to tak, jak gdyby inna osoba, bardziej ostrożna i wyrafinowana, wygłaszała komentarz. To samo stało się teraz. Głos dość wyraźnie oznajmił: Powinnaś zobaczyć to miejsce.
Ale przecież - przekonywała samą siebie - jest ostatni tydzień listopada. Jeżeli mam opuścić Alchester pod koniec okresu wielkanocnego, to wymówienie muszę złożyć na koniec grudnia, aby weszło w życie z końcem kwietnia. Do świąt Bożego Narodzenia nie będę miała kolejnego wolnego weekendu. W dodatku jeszcze te opłaty za przejazd do szkoły. Pomyślała o pannie Stevens, o „mieszkanku”, które dzieliła z inną osobą, o mgle i zgiełku.
- Myślę, że już podjęłam decyzję. Jeżeli uważa pan, że się nadaję, to bardzo chciałabym przyjechać do Walwyk.
- Wspaniale. Potwierdzę na piśmie moją ofertę pensji i zakwaterowaniu. I mam szczerą nadzieję, że spędzi pani z nami wiele radosnych lat. A jakie są pani najbliższe plany? Czy na noc zostaje pani w Londynie?
- O, nie. Muszę wracać. Sprawdziłam rozkład jazdy pociągów. Jeden odjeżdża kwadrans po piątej, być może nawet na niego zdążę.
Spojrzał na swój zegarek.
- Jeżeli tego pani chce, to tak będzie - odpowiedział.
Wstali i poszli w stronę wyjścia. Nikt nie pobiegł za nimi, skarżąc się, że nie zapłacili za herbatę. Oczywiście, znali go tutaj i mieli do niego zaufanie.
Na zewnątrz czekał mężczyzna w mundurze, który skinął ręką i przywołał taksówkę. Ta zwolniła i wykonała gwałtowny skręt. Kiedy to się działo, nagle, zupełnie znikąd, pojawiła się mała, pomarszczona stara kobieta. Na ramieniu miała płaski koszyk, w którym znajdowały się małe wiązanki wysuszonego białego wrzosu. Mechanicznym, jękliwym głosem powiedziała:
- Kup, panie, na szczęście trochę białego wrzosu dla pani.
Portier wykonał szeroki, pogardliwy gest ręką, próbując zlekceważyć staruszkę. Jednak kanonik Thorby zawołał:
- Zaczekaj! Obojgu nam się poszczęściło, czyż nie, panno Mayfield? A teraz moglibyśmy mieć również symbol naszego szczęścia.
* * *
W ciągu następnych tygodni panna Mayfield od czasu do czasu patrzyła na małą wiązankę kruszących się gałązek wrzosu, aby utwierdzić się w przekonaniu, że całe zdarzenie nie było tylko snem.
- Potrzebuje pani taksówki? - zapytał bagażowy z Selbury, patrząc na sponiewierany kufer, walizkę i przewiązaną sznurkiem skrzynkę panny Mayfield. - Bo jeżeli tak, to niech pani biegnie i jakąś złapie, a ja pójdę za panią.
- Nie dziękuję, jestem z kimś umówiona.
W torebce miała ostatni list od kanonika i kiedy wyjmowała bilet i monetę dwuszylingową, którą trzymała w gotowości, musnęła palcami kopertę.
Schody stacji w Selbury mocno zalatywały rybą i dymem z lokomotyw, którym nasiąkły przez lata. Ale na zewnątrz powietrze było świeże i czyste. Był to jeden z tych ciepłych dni w środku kwietnia, który zwiastował nadejście lata.
Dwie taksówki właśnie odjeżdżały. Kobieta z dzieckiem, która dzieliła przedział z panną Mayfield, została przez kogoś przywitana, następnie jej rzeczy zapakowano do małego, błyszczącego samochodu, świeżo pomalowanego zieloną farbą. Oprócz tego, kiedy rozejrzała się w krąg, zobaczyła jeszcze trzecią taksówkę bez kierowcy oraz dwa, niepasujące do siebie wielkością psy, które z radością zaangażowane były w krzyżowanie ras.
Bagażowy ze szczękiem otworzył drzwiczki przedziału bagażowego, z którego po kolei wyciągał dobytek panny Mayfield. Popatrzył na nią, a jego wzrok jasno wyrażał zdziwienie: „Umówiona, co?”.
- Nie musi pan czekać - zwróciła się do niego grzecznie.
Chociaż przez ostatnie dwa lata mieszkała w Anglii, to wciąż nastawiona była na bezczasowe tempo życia Entuby, gdzie bagażowy - jeżeli nic powie mu się, że może odejść - czekałby całą wieczność. Mężczyzna Z Selbury delikatnie parsknął, co miało oznaczać: „Chwila, nie wydaje mi się”. Następnie - nieco udobruchany florenem, chociaż spodziewał się sześciu pensów - oddalił się ciężkim krokiem.
Plac wokół stacji okalał wysoki, oszałamiająco zielony żywopłot z głogu. Była w nim dziura, przez którą przeszedł niski, krzywonogi mężczyzna. Kiedy zobaczył pannę Mayfield i jej bagaż, przyśpieszył kroku.
- Przepraszam, że przeze mnie musiała pani czekać - powiedział.
- Nie czekam na pana. Ktoś ma się tutaj ze mną spotkać.
Skinął głową i odszedł. Oparł się o maskę swojej taksówki, skręcił papierosa i zaczął palić. Wiedziała, że ją obserwuje. Po chwili zawołał:
- Może zechciałaby pani wsiąść i dać odpocząć nogom? Ja będę tutaj aż do dwunastej dwanaście.
- To bardzo miło z pana strony - odpowiedziała panna Mayfield.
Z wdzięcznością spoczęła na wytartym skórzanym siedzeniu i wyciągnęła list od kanonika Thorby’ego. Nie pomyliła się. Była umówiona na stacji w Selbury w piątek siedemnastego kwietnia o jedenastej trzydzieści. Spojrzała na zegarek - była za kwadrans dwunasta.
Nagle pojawił się mężczyzna na rowerze. Niedbale oparł pojazd o ścianę, po czym powiedział:
- Witaj, Ed. Coś się popsuło?
- Tylko czekam - odpowiedział mu Ed.
- Jesteś wolny jutro wieczorem?
- Tak myślę. Ale nie wcześniej jak o wpół do ósmej. Wtedy po ciebie przyjadę. Pasuje?
- Świetnie - odpowiedział mężczyzna, po czym wszedł do budynku stacji.
Ed zrobił sobie kolejnego skręta i powoli zaczął palić. Cała ta procedura trwała jakieś dwanaście minut. W końcu odrzucił niedopałek na bok, otworzył drzwi od strony kierowcy, wetknął głowę do samochodu i zapytał:
- Czy nie wydaje się pani, że coś jest nie tak? Dokąd pani jedzie?
- Do Walwyk.
Na jego twarzy pojawiło się zainteresowanie połączone z rozbawieniem.
- Stary royce kanonika Thorby’ego? Zwykle punktualny jak Big Ben. W końcu musiał się popsuć. Ma dwadzieścia pięć lat, ale dbają o niego jak o dziecko. Mimo to... hm? - powiedział. - To pani jest tą damą, która ma zająć miejsce pani Westleton?
Uśmiechnęła się. Był to pierwszy dowód na przyjacielskie i pełne serdeczności życie, jakie wiodą ludzie na obszarach wiejskich, o czym kiedyś czytała i za czym tęskniła.
-...
entlik