Diane Wei Liang
Oko jadeitu
Tłumaczenie: Kinga Dobrowolska
Tytuł oryginału: The Eye of Jade.
Wydanie oryginalne 2007
Wydanie polskie 2007
Powieść, której akcja toczy się we współczesnym Pekinie. Narratorką i bohaterką jest Mei, niezwykła dziewczyna o bogatej, złożonej osobowości, z ogromnym potencjałem, który chce wykorzystać w swojej pracy prywatnego detektywa. W agencji pomaga jej asystent i przyjaciel Gupin.
Przeszłość Mei i jej rodziny okrywa wielka tajemnica, która przykuwa czytelnika do lektury od pierwszej do ostatniej strony. Autorka pokazuje świat współczesnych Chin, jednak sięga do mrocznej przeszłości, do czasów rewolucji kulturalnej, z którymi wiąże się tajemnica jej rodziny.
Postaci występujące w powieści są wyraziste, pełne emocji, temperamentu. Stosunki Mei z siostrą Lu są napięte i najeżone trudnościami, a z drugiej strony łączy je siostrzana miłość.
W rogu biura mieszczącego się w staroświeckim budynku w pekińskiej dzielnicy Chongyang buczał głośno wentylator, jak staruszek poirytowany swoją własną niemocą. Mei i Shao siedzieli na wprost siebie, po przeciwnych stronach biurka. Oboje pocili się niemiłosiernie. Na dworze prażyło słońce, panował nieznośny skwar.
Pan Shao otarł czoło chusteczką. Nie chciał zdjąć marynarki.
- Pieniądze to żaden problem. - Odchrząknął głośno. - Ale musi pani zabrać się za to od ręki.
- W tej chwili prowadzę inne sprawy.
- Chce pani, żebym zapłacił więcej, czy o to chodzi? Chce pani dostać zaliczkę? Mogę dać pani już teraz tysiąc juanów. - Shao sięgnął po portfel. - Podróbki pojawiają się tak szybko, że nie nadążam z produkcją oryginałów, a są sprzedawane za połowę moich cen. Dziesięć lat pracowałem na swoje nazwisko, dziesięć lat pełnych potu i krwi. Tylko nie chcę, żeby rozmawiała pani o tym ze swoimi dawnymi kolegami z ministerstwa, rozumiemy się? Chcę, żeby policja trzymała się od tego z daleka.
- Nie robi pan nic nielegalnego, prawda? - Mei zastanawiała się w duchu, dlaczego jest taki chętny do wypłacenia zaliczki. To niecodzienne u tak przedsiębiorczego biznesmena jak pan Shao.
- Pani Wang. Co dzisiaj jest legalne, a co nie? Wie pani, jak to mówią: partia prowadzi swoją strategię, a ludzie mają własne kontrstrategie.
Pan Shao wpatrzył się w Mei swymi wąskimi oczyma.
- Chińska medycyna jest jak magia. Paragrafy są dobre dla produktów, które nie zadziałają. Moje produkty leczą. To dlatego ludzie chcą je kupować.
Parsknął cichym śmieszkiem, ale nie udało mu się rozładować napięcia. Mei trudno było ocenić, czy Shao jest cwanym biznesmenem czy zwykłym oszustem.
- Nie lubię policji... bez urazy, panno Wang, wiem, że kiedyś była pani jedną z nich. Kiedy zaczynałem, sprzedawałem na ulicach zioła. Policja zawsze siedziała mi na karku, konfiskowali towar i zabierali mnie na posterunek, jakbym był jakimś przestępcą. Towarzysz Deng Xiaoping powiedział: ge ti hu... że indywidualni sprzedawcy przyczyniają się do budowy socjalizmu. Ale co to obchodziło policję? To ciemniaki. Teraz jest trochę lepiej. Powiodło mi się i ludzie mnie szanują. Ale jeśli chce pani znać moje zdanie, policja nie zmieniła się ani trochę. Kiedy człowiekowi potrzeba ochrony, nie potrafią pomóc. Poprosiłem, żeby zbadali sprawę tych podróbek. Wie pani, co mi powiedzieli? Powiedzieli, że nie zajmują się takimi sprawami. Ale za każdym razem, kiedy zmieni się polityka, będzie jakaś czystka lub inspekcja, założę się, że rzucą się na mnie jak wygłodzone psy.
- Czy się panu podoba policja, czy nie, musimy grać według reguł - odparła Mei niezbyt przekonującym głosem.
Praca prywatnego detektywa była w Chinach zakazana. Mei, podobnie jak inni działający w tej sferze, uciekła się do kontrstrategii i zarejestrowała agencję jako biuro konsultingowo-informacyjne.
- To oczywiste - zgodził się pan Shao. Na twarzy rozlał mu się uśmiech szeroki jak ocean.
Kiedy pan Shao opuścił biuro, Mei podeszła bliżej wentylatora. Słabiutki powiew przenikający przez jedwabną koszulę zaczął ją powoli chłodzić.
Otworzyły się drzwi. Do środka wtoczył się Gupin, asystent Mei, który wyglądał teraz jak gotowany homar. Bez słowa pognał do swego biurka w przedpokoju i wychylił duszkiem szklany dzbanek pełen zimnej herbaty, która stała tam od rana. Zsunął z ramienia wojskowy worek i opuścił go na podłogę.
- Czy ten człowiek, który właśnie wychodził, to pan Shao, Król Odżywki na Porost Włosów? - zapytał, odzyskawszy oddech, i podniósł na nią wzrok. Mówił z leciutkim, jednak słyszalnym akcentem, który zdradzał w nim chłopca z prowincji.
Mei przytaknęła skinieniem głowy.
- Weźmiesz jego sprawę?
- Powiedziałam mu, że tak, ale teraz sama nie wiem. Jest coś dziwnego w tym człowieku.
- Nosi peruczkę.
Gupin podszedł do niej z niewielkim, zawiniętym w gazetę pakiecikiem.
- Odebrałem od pana Su pięć tysięcy juanów gotówką. - Uśmiechnął się. Twarz, wciąż jeszcze zaczerwieniona z wysiłku, jaśniała teraz dumą.
Mei odebrała paczuszkę i ścisnęła ją lekko palcami. Była dość twarda. Odsunęła się, by zrobić dla Gupina miejsce przy wentylatorze.
- Robił trudności? - zapytała.
Gupin stał teraz obok niej, nagim ramieniem omalże dotykając jej ramienia. Czuła zapach jego potu.
- Z początku. Ale nie udało mu się mnie nastraszyć ani zamydlić mi oczu swoimi sztuczkami. Niejedno w życiu widziałem i takich cwaniaków spotkałem nieraz. Ludzie czują się zagrożeni, kiedy widzą imigranta na moim stanowisku. - Wymawiane z akcentem Gupina, słowo „cwaniaków” zabrzmiało szczególnie paskudnie.
Mei uśmiechnęła się. W takich momentach nie mogła się oprzeć myśli, że bardzo słusznie postąpiła, zatrudniając tego człowieka. I co szczególne, powinna za to podziękować swojej siostrze.
Kiedy Mei otworzyła agencję, Lu, jej młodsza siostra, podeszła do tego pomysłu bardzo krytycznie.
- Co ty możesz wiedzieć o prowadzeniu interesów? Spójrz tylko na siebie - nie udzielasz się towarzysko, nie radzisz sobie z polityką, nie masz żadnego guanxi - żadnej siatki kontaktów, których będziesz potrzebowała. Wbrew temu, co sądzisz, droga siostro, interesy to ciężka robota. Wiem, bo jestem żoną biznesmena, któremu się powodzi.
Mei wywróciła oczyma. Była zbyt zmęczona, by się dłużej spierać. Odkąd odeszła z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, każdy chciał ją pouczać.
- No cóż, przypuszczam, że teraz sama pociągasz za swoje sznurki - westchnęła w końcu Lu. - Jeśli nie potrafiłaś utrzymać się w ministerstwie, cóż innego mogłabyś robić? Równie dobrze możesz pracować na własny rachunek. Ale nie mogę spokojnie patrzeć, jak rzucasz się w spienione wody, nie mając pojęcia o pływaniu. Pozwól, że znajdę kogoś, kto udzieli ci kilku podstawowych lekcji o prowadzeniu interesów.
Następnego dnia zadzwonił do niej pan Hua, który zaprosił ją do swego biura. Mei rozsiadła się na skórzanej kanapie, ładna sekretarka podała jej kawę, podczas gdy on sam mówił o guanxi, o procedurach, które należy omijać, oraz o tych kilku, których ominąć się nie da, o kreatywnym zarządzaniu i księgowości, no i przede wszystkim o tym, jakie to ważne, aby trzymać oczy i uszy szeroko otwarte.
- Musi pani wyczuwać wszelkie zmiany w wiejących wiatrach i obowiązującej polityce - mówił. - Proszę dbać o to, by mieć na oku wszystkich tych, którzy mogliby wbić pani nóż w plecy. No i jedna maleńka rada - Mei rychło się przekonała, że jedna maleńka rada należała do ulubionych powiedzonek pana Hua - proszę nie ufać nikomu, kto nie jest pani przyjacielem. Jeśli chce pani odnieść sukces, musi pani zadbać o to, by mieć dobre guanxi, zwłaszcza w wysoko postawionych kręgach.
Pan Hua piąty raz dolał sobie kawy.
- A co z sekretarkami?
- To znaczy?
- Myślała pani o tym, jakiej sekretarki będzie potrzebowała?
Mei odparła, że nie planuje zatrudniana sekretarki, przynajmniej zanim nie trafi jej się jakiś klient.
Pan Hua pokręcił głową.
- Może pani przyjąć kogoś za bardzo małą pensję. Jest przecież mnóstwo przyjezdnych z prowincji, którzy gotowi są pracować niemal za darmo. Utrzymywanie w biurze kogoś do odbierania telefonów i biegania na posyłki niewiele kosztuje, a korzyści z tego płynące są spore. Biznesmen bez sekretarki nie wygląda poważnie. A jeśli pani biznes nie będzie wyglądał jak należy, nikt do pani nie przyjdzie. Proszę się rozejrzeć i powiedzieć mi, co pani widz.
Mei powiodła wzrokiem dookoła siebie. Biuro było przestronne i wypełnione drogimi meblami.
- Ma pan piękne biuro - odrzekła.
- No właśnie. Zajmuję się pośrednictwem. Zachęcam zagranicznych inwestorów, aby wchodzili w spółki joint-venture. Jak pani wiadomo, jest przepis, aby każdy zagraniczny kapitał miał swojego chińskiego partnera. Przychodzą tutaj, aby się ze mną spotkać i widzą tę wspaniałą firmę, doskonałą lokalizację. Ale nie mają pojęcia o tym, że sam nie mam ani fabryk, ani pracowników. Myślą, że jestem kimś bardzo ustosunkowanym, właściwą osobą. Ja jeżdżę, znajduję fabryki i zgarniam pieniądze od zagranicznych firm. Jeśli uda mi się załatwić jedną taką transakcję rocznie, jestem już ustawiony. Przy dwóch mogę na resztę roku pojechać na urlop. Widzi pani, zarabiać pieniądze jest dość łatwo. Znacznie trudniej jest zmusić ludzi, żeby zapłacili. Dlatego właśnie lubię prowadzić interesy z cudzoziemcami. Z Chińczykami idzie znacznie oporniej. Jedna maleńka rada: kiedy będzie pani przyjmować kogoś do pracy, niech ma pani na względzie odzyskiwanie należności i niech pani zadba o to, by ta pani dziewczyna była na tyle twarda, aby potrafiła wyegzekwować zapłatę.
Ponieważ to, co mówił, wydało się Mei sensowne, zamieściła w gazecie ogłoszenie o tym, że szuka sekretarki. Gupin był jedynym mężczyzną wśród osób, które się zgłosiły. Mei nawet nie przyszło przedtem do głowy, aby zatrudnić w tej roli mężczyznę. Niemniej zdecydowała, że zaprosi go na rozmowę kwalifikacyjną.
Gupin pochodził z rolniczej osady w prowincji Henan i zarabiał na życie, pracując na pekińskich budowach.
- Skończyłem nasze okręgowe liceum z wyróżnieniem - oznajmił Mei tym swoim henańskim akcentem. - Ale potem musiałem wrócić do rodzinnej wioski, bo tam byłem oficjalnie zameldowany. Chciałem pracować w mieście okręgowym, ale nie zgodził się na to naczelnik wioski. Powiedział, że we wsi potrzeba „kogoś, kto umie czytać z książek”.
Chwilę trwało, zanim Mei przywykła do jego akcentu i zaczęła w pełni rozumieć, co on mówi.
- Mama chciała, żebym się ożenił. Ale ja nie miałem ochoty. Nie chcę skończyć tak jak mój brat. Codziennie wstaje skoro świt i do wieczora haruje w polu. A na koniec roku i tak nie ma za co wykarmić żony i syna. To samo było z tatą. Zmarł dawno temu na gruźlicę. Słyszy się, że w wielkich miastach złoto leży na ulicach. No to pomyślałem sobie, że pojadę do Pekinu. Kto wie, co będę mógł tu robić?
Mei przyglądała mu się uważnie. Był młody, ledwie skończył dwadzieścia jeden lat, i barczysty. Pod koszulą widać było prężące się węzły mięśni. Kiedy się uśmiechał, sprawiał wrażenie skromnego, uczciwego człowieka.
Z żalem musiała mu oznajmić, że nie nadaje się do pracy, jakiej jej potrzeba. Nie znał Pekinu, a jego henański akcent będzie ludzi zniechęcał.
- Kiedy tylko usłyszą pański akcent, zaczną z góry zakładać o panu różne rzeczy, a co za tym idzie i o mojej agencji. Niektórzy mogą nawet pomyśleć, że prowadzę tu jakieś szwindle. Wiem, że to głupie. Ale tak to właśnie jest z ludźmi. To samo byłoby ze mną, gdybym pojechała do Szanghaju. Wszyscy taksówkarze próbowaliby mnie oszukać i nigdzie nie mogłabym trafić.
Lecz Gupin nie ustępował.
- Proszę dać mi szansę - błagał. - Szybko się uczę i umiem ciężko pracować. Nauczę się wszystkiego o Pekinie. Proszę dać mi trzy miesiące, a obiecuję, że będę znał wszystkie tutejsze ulice. Zdołam się także pozbyć swojego akcentu. Potrafię, proszę mi wierzyć.
Koniec końców Mei doszła do wniosku, że powinna dać mu szansę. Przypomniała sobie, co mówił jej pan Hua i przyszło jej na myśl, że jeśli nawet Gupin nie wygląda jak błyskotliwy sekretarz, to w każdym razie prezentuje się groźniej w roli egzekutora należności niż którakolwiek z osób, z jakimi dotąd rozmawiała. Był także o wiele tańszy od pozostałych.
- Dam panu rok - oznajmiła. - Nie ma pan pojęcia, jak wielki jest Pekin.
Minął ponad rok, a Gupin spełnił wszystkie swoje obietnice: był pracowity, bystry i lojalny. Większość wolnego czasu spędzał, jeżdżąc na rowerze po hutongach oraz ulicach Pekinu i o niektórych okolicach wiedział teraz więcej od samej Mei. Stał się dla niej drugą parą oczu i uszu.
- Dobra robota - pochwaliła go teraz. - Pan Su to nie jest człowiek, któremu łatwo się rozstać ze swoimi pieniędzmi. Kończmy już na dziś.
Spakowali rzeczy i sprawdzili zamki u drzwi wejściowych. W mrocznym korytarzu wydawało się chłodniej.
- Mam nadzieję, że weekend nie będzie taki upalny - odezwał się Gupin, kiedy wychodzili z budynku. Z ramienia zwisał mu wojskowy worek, który obijał się o nogi. - Masz jakieś ciekawe plany?
- Piknik w Starym Pałacu Letnim.
- Jedziesz tak daleko na piknik?
- To spotkanie mojej dawnej grupy z uniwersytetu.
Na dworze słońce świeciło zamglonym blaskiem, a powietrze było gęste jak syrop. Pożegnali się i ruszyli każde w swoją stronę: Gupin do przytwierdzonego łańcuchem do pnia młodej osiki roweru marki Gołąb w Locie, a Mei do swego dwudrzwiowego mitsubishi, zaparkowanego pod starym dębem.
Tej nocy obudziła Mei gwałtowna burza. Cienkie szyby okienne w jej mieszkaniu łomotały. Błyskało raz po raz, strzelały pioruny, a potem toczyły się z hukiem po niebie. Całą przestrzeń dookoła niej wypełnił odgłos padającego deszczu, przywołując na myśl zagubione wspomnienia.
Myślała o dawnych kolegach ze studiów i o tym, kogo spośród nich może zobaczyć następnego dnia. Przypomniała sobie Wróbelka Li, niedużego, ponurego chłopca, który grał na gitarze. Myślała o Guangu, olbrzymie o wzroście ponad metr dziewięćdziesiąt i niewyparzonej gębie. Przyszła jej na myśl także okrągła twarz starszej siostry Hui. Przypomniała sobie zagracony pokoik w akademiku z czterema pryczami do spania. Wspomniała kasztanowiec za oknem i głośnik na jednej z gałęzi, który codziennie o wpół do siódmej rano buchał głośną muzyką. Przypomniała sobie, jacy byli wtedy młodzi.
Burza powoli cichła. Deszcz nadal padał, lecz już monotonnym rytmem. Mei kręciła się niespokojnie w pościeli. Oczyma wyobraźni widziała teraz przed sobą świątynny dziedziniec. Ściemniało się, więc Guang rozpalał mały palnik benzynowy. To było wtedy, kiedy jej grupa wybrała się na weekend w Góry Zachodniochińskie. Dotarli na miejsce przed świtem, stawiając ostrożnie kroki i przyświecając sobie latarkami. Szli wzdłuż ścieżki, która - jak się okazało w świetle dnia - wiodła tuż nad stromą, kilkusetmetrową przepaścią. Kazano im trzymać się za ręce i iść gęsiego. Mei trzymała wtedy za rękę Yapinga. Czuła na skórze jego ciepły dotyk.
Myśli zaczęły się rozbiegać; odpływała w sen.
Doszli na szczyt, a tam świeciło słońce. Kiedy się rozejrzeli, widzieli dookoła tylko bezkresne, porośnięte azaliami góry. Tylko że teraz już nie trzymała za rękę Yapinga.
Miała sześć lat. Trzymała za rękę własnego ojca.
Schodzili w dół długim, górskim szlakiem, prowadzeni przez jednego ze strażników z obozu pracy. Za nimi, jak miotany wiatrem liść, przemykała się stara kobieta, która przyjechała tu w odwiedziny do syna, a teraz wracała do domu. Miała zabrać Mei aż do samego Kunming, stolicy prowincji Yunnan. Tam miała ją spotkać znajoma matki, która jechała pociągiem do Pekinu.
Na ramieniu ojca spoczywał szary węzełek, który krył w środku wszystko, co posiadała: ubrania, dwa standardowe ręczniki, wydawane każdemu w obozie pracy, szczoteczkę do zębów, aluminiowy kubek i małe zabawki z drutu, kartonu oraz zakrętek z tubek po paście do zębów. Był tam też notesik, który ojciec zrobił z pożółkłych kartek papieru, jakie udało mu się znaleźć. W tym notesie zapisał z pamięci wiersze z okresu dynastii Tang. Między stroniczkami Mei starannie ułożyła zebrane przez siebie liście.
Gawędzili, jak to ojciec z córką, o chwilach, które razem spędzili oraz o tych, jakie jeszcze przyjdzie im razem spędzić. Mei przeciągała palcami po mijanych kwiatach azalii, wprawiając czerwone płatki w radosny, motyli taniec.
W południe dotarli do bitej drogi u podnóża góry. Przy urwistej skale wpadał do niewielkiej sadzawki chłodny wodospad, który później spływał przez na wpół zasypaną betonową rurę do znajdującej się w dole rzeki: Czekali przy tym wodospadzie. Zza drzew dobiegał śpiew ptaków. Przed nimi rozciągała się droga, biegnąca wśród urwistych, połyskujących w blasku południowego słońca skał.
Jak daleko biegnie ta droga? - zastanawiała się Mei. Jak daleko ciągną się te drzewa, ogromne góry i rzeka?
Czas płynął sobie niespiesznie. W oddali pojawił się stary autobus. Patrzyli, jak się przybliża, aż wreszcie zatrzymał się przed nimi z hałasem.
Ojciec Mei przekazał węzełek kierowcy autobusu, który umieścił go na dachu wraz z resztą bagaży.
Staruszka, do której Mei miała się zwracać „stara mamo”, wzięła dziewczynkę za rękę.
- Proszę się nie martwić, towarzyszu Wang. Mała Mei przy mnie nie zginie. - Stara mama zaczęła wsiadać do autobusu.
Ojciec Mei nie chciał jej puścić.
- Powiedz mamie i siostrze, że za nimi tęsknię. Powiedz im, że niedługo wrócę.
- Autobus odjeżdża! - krzyknął kierowca, wsiadając z powrotem do swojej kabiny.
Stara Mama pospiesznie wciągnęła Mei do środka.
- Bądź grzeczna, Mei - wołał ojciec. - Słuchaj starej mamy. Zobaczymy się w Pekinie! Obiecuję.
Autobus zaniósł się kaszlem i zadrżał. Mei pobiegła do zabłoconego tylnego okna i uklękła na drewnianym siedzeniu. Zaczęła wymachiwać gorączkowo drobnymi ramionkami.
- Do widzenia! - krzyknęła, uśmiechając się tak szeroko, jakby w środku miała słońce, które nigdy nie zgaśnie. - Do zobaczenia w Pekinie, Baba!
Stojące postaci ojca i strażnika zaczęły się oddalać, z początku powoli, kiedy ojciec machał jej na pożegnanie, potem coraz szybciej. W końcu obaj skurczyli się w dwie zagubione figurki. Zielone skały pochylały się nad nimi, jakby miały je za chwilę zgnieść. A potem autobus wjechał w zakręt i figurki zniknęły.
Obudziła się. Do malutkiego mieszkanka, które wynajmowała w pobliżu obwodnicy, wdarł się oślepiający słoneczny blask. Nigdy więcej nie widziała już ojca, po tym jak się pożegnali przy tamtej bitej drodze, dwadzieścia trzy lata temu.
Mei odwróciła głowę, by spojrzeć na tykający na szafce nocnej budzik. Było już późno. Ale nie mogła wstać. Czuła się tak, jakby ktoś pozbawił ją całej woli. Obok zegarka stała niewielka biało-czarna fotografia ojca. Przez lata zdjęcie wypłowiało i pożółkło. Po śmierci baby mama wyrzuciła wszystko, co po nim pozostało: rękopisy, zdjęcia i książki. Mei udało się ocalić tylko ten jeden portrecik. Nosiła go przy sobie, ukryty wśród kartek Jane Eyre przez wszystkie lata szkoły z internatem, a potem studiów. Nikomu nie pokazywała tego zdjęcia, z nikim też nie rozmawiała o ojcu. To był jej sekret, jej miłość, jej ból.
Widziała teraz, jak ojciec uśmiecha się do niej z ramek. Czuła jak mocno bije jej serce. Myślała o niespełnionym szczęściu.
Burza przyniosła ze sobą świeższe powietrze i znośniejszą temperaturę tłumom zakupowiczów, zapełniających chodniki wzdłuż Drogi Uniwersyteckiej. Sklepy z odzieżą, salony fryzjerskie oraz supermarkety nęciły przechodniów nowymi trendami i obniżkami cen. Sprzedawcy warzyw i owoców, przed którymi piętrzyły się na wózkach wysokie sterty towarów, wykrzykiwali na całe gardło ceny. Jakaś chłopka w szerokich spodniach wymachiwała słomianym wachlarzem nad wielką stertą melonów. Po burzy powróciły też muchy.
Przystanąwszy na światłach na Skrzyżowaniu Trzech Wsi, Mei zabębniła palcami o kierownicę. Nie mogła sobie pozwolić na takie przystaniu, była okropnie spóźniona. Za dużo czasu spędziła, myjąc, susząc i układając swe długie, proste włosy. Umalowała się, a potem starła z twarzy makijaż.
Czym się tak przejmowała? Pokręciła nad sobą głową. Kiedy była studentką, nigdy jej to nie obchodziło. Wtedy była outsiderką, która wcale nie pragnęła znaleźć się wewnątrz. Co się teraz zmieniło?
Przy końcu Drogi Uniwersyteckiej skręciła na północ, wzdłuż wysokich murów uniwersytetu Quinghua. Ruch uliczny znacznie się tu przerzedził. W cieniu osik przejeżdżali niespiesznie rowerzyści. Mei minęła grupkę studentów na rowerach. Wyglądało na to, że wybrali się na weekend w Góry Zachodniochińskie.
Przypomniała sobie, jak sama za studenckich czasów jeździła tą drogą. Jej Alma Mater oraz uniwersytet Quinghua były siostrzanymi uczelniami. Tak więc zgodnie z tradycją grupę Mei łączyła przyjaźń z grupą czterdziestu pięciu inżynierów elektryków z uniwersytetu Quinghua. Inżynierowie, w większości mężczyźni, z ogromnym zapałem organizowali dyskoteki przyjaźni; w grupie Mei było wiele dziewcząt. Przypomniała sobie, jak siedziała na bagażniku roweru Yapinga, a jej długie włosy powiewały na wietrze. Noce wtedy były ciepłe, jasne i świeciły gwiazdy. Latarnie jaśniały miękkim blaskiem w przesyconym zapachem jaśminu powietrzu. Noc była czysta, a pod pagodą nad jeziorem Weining cykały świerszcze.
Przez lata wieści o Yapingu dostarczała jej starsza siostra Hui: ożenił się, uzyskał dyplom, zaczął pracę, kupił dom.
Nadal zdarzało jej się od czasu do czasu o nim myśleć; próbowała wyobrazić go sobie w garniturze biznesmena, jadącego nadziemnym pociągiem. Zastanawiała się, czy nadal nosi tę samą parę okularów w czarnych oprawkach. Czasem przypominała sobie jego inteligentne oczy i nieśmiały uśmiech. Kiedy ogarniała ją nienawiść, wyobrażała sobie, że jest stary, już nie taki smukły i delikatny. Ale przeważnie wcale nie potrafiła wywołać w myśli jego obrazu. Te nazwy nic jej nie mówiły: Chicago, Evanston, North Shore. Nie umiała ich sobie wyobrazić, podobnie jak nie umiała zobaczyć w myślach jego żony ani ich wspólnego życia. Skręciła w Zachodnią Drogę Quinghua i dostrzegła pierwsze zarysy Starego Pałacu Letniego.
Odkąd ukończyli uczelnię, starsza siostra Hui rokrocznie organizowała spotkania całej grupy. Starsza siostra Hui pozostała na wydziale, najpierw jako asystent, potem jako wykładowca. Z początku Mei nie brała udziału w tych spotkaniach, bo nie chciała z nikim rozmawiać o Yapingu i o ich rozstaniu. Potem nie miała na nie czasu. Kiedy awansowano jej szefa, Mei jako jego osobista asystentka weszła w kręgi uprzywilejowanych. Przydzielono jej jednopokojowe mieszkanie oraz szereg odpowiedzialnych obowiązków. Stała się godnym obiektem w oczach swatek. Przedstawiały ją synom urzędników wyższych szczebli oraz wschodzących gwiazd sceny politycznej. Chadzała z nimi po restauracjach, na koncerty, premiery filmowe i na państwowe bankiety. Wysiadywała z ich rodzicami w przewiewnych apartamentach z widokiem na Renesansowy Bulwar. Poświęcała swój wolny czas na to, aby mogli ją lepiej poznać.
Lecz wszystko to uległo zmianie, kiedy odeszła z ministerstwa. Ludzie, z którymi pracowała od lat i których uważała za przyjaciół, nagle zaczęli od niej stronić.
Może właśnie dlatego tak mi zależy na dzisiejszym spotkaniu - myślała Mei - i na tym, co o mnie pomyślą ludzie z dawnej grupy. Ci ludzie to jej starzy przyjaciele. I choć przedtem jakoś nigdy nie wydawali jej się potrzebni, to teraz z całą pewnością ich potrzebowała.
Starsza siostra Hui czekała na nią przy głównym wejściu do Starego Pałacu Letniego.
- To nie do wiary! Ty, obdarzona luksusem samochodu, tak się spóźniasz! Czekam już od czterdziestu minut. Ding musiał zabrać małą Po do środka, żeby mogła trochę pobiegać. Czteroletnie dziecko jest jak pies. Jeśli nie może pobiegać po parku, zaczyna gryźć.
Starsza siostra Hui zeszczuplała, ukazując krągłości, o jakie Mei nawet jej nie podejrzewała. Widać było, że cieszy się ze swej nowej figury, którą otuliła ciasno dopasowaną suknią w kolorach tęczy.
- Wybacz - przeprosiła Mei. - Zaspałam.
- Oto do czego prowadzi niezdyscyplinowany panieński tryb życia. Powinnaś wyjść za mąż. Wyszłoby ci to na zdrowie.
Starsza siostra Hui wzięła Mei pod rękę i ruszyły razem przez park jak stare przyjaciółki. Przez wysokie trawy porastające wyschłe dno jeziorka przemknął leciutki wietrzyk. Gdzieś między drzewami wznosiły się na pół zakryte połamane kolumny. Nieco dalej wzdłuż krętych ścieżek leżały sterty kamiennego gruzu. Zanim sto lat wcześniej spaliły go francuskie i brytyjskie wojska w czasie Drugiej Wojny Opiumowej, uczeni lubili przyrównywać Stary Pałac Letni do Wersalu. Mei widywała w książkach zdjęcia Wersalu, a jednak stojąc pośród tych ruin, nie potrafiła odtworzyć w myślach minionej świetności pałacu.
...
entlik