Konrad T. Lewandowski
Ostatni hołd
Cykl: Diabłu Ogarek Tom 3
Pierwsze wydanie polskie 2013
Koniec lata 1641 roku. Młody pruski książę elektor Fryderyk Wilhelm Hohenzollern uparcie odwleka hołd należny królowi Polski Władysławowi IV. Tymczasem woźny trybunału ziemi liwskiej - Stanisław Lawendowski herbu Paprzyca otrzymuje dwa wyjątkowo kłopotliwe zlecenia naraz. Na dodatek jego aplikant Grzesiek koniecznie chce się wykazać i ani myśli dłużej siedzieć w zaścianku, studiując pożółkłe statuty sejmowe. Wszystkie te zaszłości nieoczekiwanie splatają się ze sobą, sprowadzając na woźnego lawinę kłopotów, łącznie z klątwą i losem żywego potępieńca.
Akcja najnowszej powieści Konrada Lewandowskiego rozstrzyga się w zaświatach, w których dochodzi do skrytej, czarnoksięskiej agresji na Rzeczpospolitą. Okazuje się jednak, że król Władysław może liczyć na wiernych poddanych nie tylko z krwi i kości. Autor nawiązuje do ludowych legend kurpiowskich oraz łączy je z autentycznymi praktykami pruskich czarowników z okresu wojen polsko-krzyżackich, tworząc oryginalny i niesamowity amalgamat.
Spis treści
1. Piwo podwójnie nawarzone. 4
2. Wieści z szerokiego świata. 13
3. Ukąszenie żywiołaka. 26
4. Braciszek Maćko. 37
5. Inny świat. 54
6. Karczma jezuitów. 60
7. Cyrograf z niebiosami. 77
8. Duch drzew. 91
9. Państwo piekieł na ziemi. 103
10. Worek kości. 119
11. Pobożny uczynek. 138
12. Istota odwagi. 147
13. Świadkowie Ładu. 160
14. Drużyna duchów. 178
15. Pałac Sobieskich. 192
16. Warszawskie zaświaty. 206
17. Poza wszelką nadzieją. 222
18. Przemiany. 237
19. Korzenie zła. 252
20. Hetman duchów. 271
21. Wieczna Rzeczpospolita. 284
Lato roku Pańskiego 1641 chyliło się ku końcowi. Zelżały upały. Przez uchylone okno kancelarii sądu ziemskiego w Liwie do izby wpadały pierwsze rześkie powiewy nadchodzącej jesieni.
- Że jak niby? - woźny trybunalski Stanisław Lawendowski upewnił się, że dobrze słyszy. - Tak to tam w istocie stoi?
Asesor Wygonowski uniósł wyżej do oczu kartę z pozwem.
- Prawowierne wartości duchowe - przeczytał głośno po raz wtóry.
- W piwie?!
- Ano w piwie. Widać po bożemu uwarzone.
- A spróbowałby który gagatek piwowar warzyć niepobożnie! Zaraz by takiemu mistrz małodobry całą beczkę przez lejek w gardziel przetoczył, co do kropli.
- Wszakże tu najwyraźniej o coś więcej idzie - stwierdził sędzia. - Ojcowie jezuici twierdzą, że to jawna obraza boska, żeby ich piwa nie pić.
Stanisław podrapał się w głowę i popatrzył na resztę przytomnych na kancelaryjnej naradzie, podczas której układano porządek najbliższych posiedzeń trybunału. Pan podsędek Zając bawił się przy tym wybornie. Pisarz Jędrzej przeciwnie - z miną człowieka, którego po trzydziestu pięciu latach sądowej służby nic już zadziwić nie może, z piórem zawieszonym nad otwartą księgą wokandy czekał na postanowienie zwierzchności. Co każą - zapisze. Grzesiek Lawendowski, krewniak i aplikant woźnego, nie śmiał odzywać się przy starszych, ale łypał na boki tak zbystrzałymi nagle ślepiami, że nie sposób było nie zgadnąć, o czym młokos myśli i że z góry się na to cieszy. O, niedoczekanie smarka!
- Rzecz poza granicą ziemi liwskiej, więc to nie nasza jurysdykcja - Stanisław wytoczył od razu najcięższy argument, aby zdusić kwestię w zarodku. - Wszak tu aż za dwie rzeki, za Bug i Narew trzeba jechać.
- Delegacyja to dla was żadna nowość - rzucił lekko pan podsędek. - Skoro zaś ojcowie jezuici tak pięknie proszą... - zawiesił głos, dając do zrozumienia, że dobrze wie o wszystkich perturbacjach i zaszłościach pomiędzy urodzonym panem woźnym Lawendowskim a Towarzystwem Jezusowym.
- I w prawie są - dodał asesor Wygonowski. - Wprawdzie Myszewo pod samą pruską granicą leży, ale jednak jeszcze w granicach Księstwa Mazowieckiego. Skoro zaś legalni włodarze miasta o waści proszą, przeszkód formalnych tu nie ma.
Umarł w butach! Grześkowi jeszcze bardziej ucieszyła się gęba.
- Ty nie pojedziesz! - żachnął się woźny, przelewając całą irytację na aplikanta.
- O, wa! - odparował zuchwale Grzesiek. - Drugi raz w zaścianku nad księgami i szpargałami zostawić się nie dam!
Asesor i podsędek nic nie powiedzieli, ale znać było po nich niemą zgodę co do tego, że Stanisław przesadnie oszczędza swojego ucznia i wrodzoną zadziorność chłopaka marnuje. Co było z poprzednim nieborakiem, to było, świeć Panie nad jego duszą! Teraz czas najwyższy, aby Grzesiek bardziej otrzaskał się w fachu. Stanisław wiedział to dobrze, a jeszcze lepiej pojmował, że dziś w każdej kwestii przyjdzie mu ustąpić.
- Na Kurpiach prawo bartne znać wypada - nie zamierzał jednak poddawać się bez oporu.
- Ja każdy ichni statut dobrze znam! - oznajmił Grzesiek.
- Prawda - przyświadczył mu pan podsędek. - Trzy dni będzie, jak sam go ze statutów bartnych egzaminowałem. Umny jest i mógłby na ichnich rokach stawać.
- W karczmach o bigosowanie będzie łatwo... - woźny zaczął zgłaszać kolejne zastrzeżenie.
- Oby prędko! - wykrzyknął ochoczo młodzik. - Przekonacie się, co już umiem!
Woźny zmilczał przechwałkę i wrócił do istotnej materii sprawy.
- Zatem ja mam tam za jezuickim piwem chodzić przeciwko piwu starościńskiemu? - upewnił się jeszcze.
- Z tego, co wiemy, pozew o propinacyję jest obopólny - stwierdził asesor, zerkając znów w pergaminy. - Pan starosta Myszowiecki takoż skarży ojców jezuitów, że - cytuję - z despektem dla jaśnie wielmożnego pana starosty nakłaniają chłopów, aby gardzili dworskim piwem i do karczmy duchownej uczęszczali. Dobrym poddanym zaś, panu staroście posłusznym, odmową sakramentów świętych oraz opatrzenia na śmiertelnym łożu grożą, jeśli ci piwo dworskie dalej pijać będą.
- Co za czasy nastały, że już nawet gęby w pianie umoczyć nie można, jeśli jaki klecha krzyżyka na nim nie położył! - zeźlił się Stanisław. - Gdyby owo piwo dobre było, przymus nijaki nie byłby potrzebny, nadto jeszcze z sankcją zaświatową! Musi to być cienkusz okrutny, niewiele lepszy od tego, co biesy pijają w piekle, skoro takimi kondycyjami obwarowywać go trzeba.
- Umartwiać się rzecz chrześcijańska - skwitował pan Zając z udawaną powagą. - Pokuta czyśćcowa potem lżejsza. Zaczem nie można odmówić ojcom jezuitom, że o dusze owieczek swoich nie dbają. A że im przy tym wątpia i wątroby cokolwiek przenicują, nic to! Chamskie gardła i brzuchy zniosą wszystko - roześmiał się z własnego dowcipu.
Woźnemu wcale nie było do śmiechu.
- Nie dziwi to was aby, że nie pan starosta, ale akurat ojcowie jezuici do trybunału ziemskiego w mieście Liwie się zwrócili, ażebym ja ich roszczenia przeciw miejscowemu staroście wspomógł? - zapytał.
- Cenią was jawnie! - parsknął pan podsędek. - Skoro aż dziesięć złotych zadatku na opędzenie kosztów podróży przysłali. Słyszana to rzecz, żeby jezuici dawali zamiast brać? Niechybnie na większy profit liczą. Wcześniej narobiliście im szkód niemałych, teraz mniemają zapewne, że się z nawiązką poprawicie...
- Nie ma zwyczaju takie delegacyje czynić! - Stanisław palnął pięścią w stół.
- Prawo zezwala dla rozstrzygnięcia sprawy sprowadzać wielmożnych asesorów z innych stron kraju - odrzekł sędzia - a takoż i pana kata skądinąd wypożyczyć, gdyby go było trzeba. Można więc też zawezwać woźnego trybunalskiego, który godność pośrednią między tymi dwoma prezentuje. Rzadki to przypadek, przyznaję, ale jako rzekłem, przeszkód nie ma.
- Obowiązku też nie - odparł Stanisław. - Odmówić mogę.
- Możecie - przyznał poważnie asesor Wygonowski. - Ale to by było niepolitycznie i nieroztropnie. Mnie też, przyznaję, ta jezuicka intryga niezbyt pięknie pachnie, ale właśnie dlatego wypada dobrze ją powąchać.
- Prawda - westchnął woźny z rezygnacją. - Ale jak na mój rozum, mospanowie, zgadywania tu nie ma wiele. Dowodnie ojcowie jezuici u siebie nikogo odważnego nie znaleźli, ażeby ów pojechał z pozwem do pana starosty, który widać jest surowy człek i w kaszę, znaczy się w piwo, dmuchać sobie nie daje. Zatem wzywają mnie, licząc, że ja pozew doręczę i zaraz potem starościńscy ludzie ukręcą mi łeb. Będą przewielebni mieli dwie pieczenie na jednym ogniu!
- Łba to wy sobie, Stanisławie, ukręcić nie dacie, o tom spokojny - odparł z przekonaniem asesor. - A waszemu Grześkowi trzeba doświadczenia.
- Dobrze już, pojadę i aplikanta ze sobą wezmę, ale jak wy mi wpierw na jedną kondycyję przystaniecie - odparł stanowczo woźny.
- Jakiż to macie warunek?
- Oprócz zwykłych plenipotencji dacie mi także instygatorskie upoważnienie dla zbadania zasadności owej skargi i powództwa. Chcę sam się przekonać, jakie to są owe znaczniejsze wartości duchowe, co niby w piwie ojców jezuitów się kryją. Dla kiepskiego piwska karku nadstawiał nie będę, nie honor mi. Zatem jak ino doczesny sikacz okaże się, pozew im wrócę bez dalszego biegu.
- Znacie się na piwie i teologii razem? - zagadnął lekko pan podsędek.
- A bywało nie raz - odparł spokojnie Stanisław - przy piwie kwestie wiary roztrząsać.
- Ponoć w habsburskich krajach - popisał się wiedzą Grzesiek - inkwizycyja święta za takowe mędrkowanie nastaje...
- Jędrzeju, otwórzcie okno! - polecił woźny pisarzowi. - Bo nam tu mości aplikant nasmrodził!
- Żadnych wiatrów nie puszczałem! - zaprzeczył Grzesiek, czerwieniejąc.
- Nie z tyłka, jeno z gęby, miano Świętego Oficjum wspominając. Pomnij to na przyszłość i nie wywołuj wilka z lasu. Dość tej kleszej szarańczy na południe i zachód od Rzeczpospolitej się wyroiło, jeszcze gotowa do nas przylecieć.
- Pomnę, stryjku - zapewnił spostponowany chłopak.
- Zatem postanowione! - asesor skinął na pisarza, który zaskrzypiał piórem, sporządzając notę w księdze wokandy. - Prześwietny trybunał ziemi liwskiej - zaczął dyktować - bierze pod swoją kuratelę sprawę ojcowie jezuici przeciwko panu staroście Myszowieckiemu o wzajemne naruszenie przywileju propinacji. Dla zbadania słuszności sporu na miejscu tudzież rozwiezienia pism sądowych według swego uznania delegujemy mości pana woźnego Lawendowskiego. Kiedy to, panie Stanisławie, chcecie jechać?
- Zaraz! Juki mamy już spakowane jak do zwykłej służby - odparł ponuro zapytany. - Nie ma tu nad czym dumać, tylko koni dosiadać. Im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy i ambaras z głowy będzie!
- Ale, ale! Jest jeszcze jedna sprawa - przypomniał pisarz Jędrzej, unosząc głowę znad wokandy. - Zanim tego piwa pokosztujecie, wpierw po drodze mości panu woźnemu do Paplina zajrzeć wypada i tamtejszej dziedziczce doręczyć zalegający pozew w procesie o łęgi i zniesławienie. - Unikając bazyliszkowego wzroku starszego Lawendowskiego, skryba przechera posypał piaskiem świeżo zapisaną kartę dla osuszenia atramentu.
Pan podsędek uśmiechnął się paskudnie, jakby z góry cieszył się na kompromitację pana Lawendowskiego. Ten zaś poczuł, że mu krew jasna do głowy uderza.
- Czort tę babę nadał... - wycedził przez zęby Stanisław. W istocie ledwie nad sobą panował. Jedno przykre zlecenie mógł znieść, ale nie dwa naraz! Tym bardziej go zeźliło, że w głębi duszy liczył, że w zamian za szybkie podjęcie sprawy jezuickiego piwa chociaż ta babska pyskówka mu się upiecze i kto inny pojedzie w zastępstwie. Dłuższa delegacja dawała nadzieję, że w międzyczasie ta rzecz się po kościach rozejdzie, ale nie! Pisarz Jędrzej był zbyt wielkim skrupulantem, żeby nie zauważyć dogodnego zbiegu okoliczności. Panowie asesorzy też nie zamierzali okazywać przesadnej wielkoduszności i ułatwiać woźnemu życia.
- Wysadzicie ją w powietrze swoim zwyczajem i po krzyku - zakpił jawnie pan podsędek, aż woźnego zaświerzbiała ręka.
- Wdowy wysadzać nie uchodzi - odparł Stanisław zupełnie serio. - Ani z babami wojować. Dobrze to, mospanie, wiecie.
- To niech się Grzesiek wprawia - powiedział asesor Wygonowski i zgarnął ze stołu swoje pergaminy, dając tym samym znak, że naradę uważa za skończoną.
Jeszcze tylko pisarz wydobył z akt pozew dla paplińskiej dziedziczki i z krzywym uśmiechem wręczył ów dokument Stanisławowi, który darował już sobie wszelkie komentarze, żeby po próżnicy zębami nie zgrzytać, tylko czym prędzej zawinął się i wyszedł z Grześkiem na ratuszowy dziedziniec.
Konie czekały już osiodłane. Woźny i jego aplikant, kiedy opuszczali dziś rano rodowy zaścianek, spodziewali się, że w Liwie będzie na nich czekać praca, ale dalibóg nie tak daleko i nie tak paskudna na sam początek.
- Pozwolicie mnie, stryjku, popróbować? - przymilił się Grzesiek. - Wszak to by był mój pierwszy pozew do wręczenia...
- Wiesz ty aby, smarkaczu, o co się tak napraszasz?
- No przecież baby bać się nie będę!
- Ona ciebie też się nie przelęknie, bo wie, że nikt ręki na płeć białogłowską nie podniesie. I że u siebie w domu na wszystko może sobie pozwolić. Choćby nocnik na głowę wylać. Dla niej to nie pierwszyzna.
- Wam kiedyś wylała? - zapytał młodzik i od razu przezornie usunął się poza zasięg ręki pryncypała.
- Mojemu poprzednikowi, co pojechał w zastępstwie... - Stanisław darował sobie szczegółowe objaśnianie, w jaki to chytry sposób uniknął poprzedniej misji do Paplina, skutkiem czego w roli woźnego wystąpić musiał pan instygator Połasek, przez co godność jego urzędu, stan szat oraz duma własna doznały nie lada jakiego uszczerbku.
Panią dziedziczkę Paplińską nieprzypadkowo zołzą tudzież zgorzelą w całej okolicy przezywano. Baba była iście z piekła rodem, równie niegrzeczna i wredna, co zawzięta. Lecz zajazd na samotną wdowę czynić - zupełnie nierycerska rzecz! W praktyce więc Paplińska poza prawem stała, albowiem póki jakiejś ciężkiej crimen jawnie nie popełniła, na wszystko pozwolić sobie mogła, a co tu dużo gadać, babskie warcholstwo najpaskudniejsze. Jak dotąd sposobu na jejmość panią żadnego nie było, poza tym jednym, aby Paplin szerokim łukiem omijać. Ot, wypadałoby złożyć tę zaszłość na karb jezuickiej przewrotności, ale niestety, w tej mierze pomienieni ojczulkowie najzupełniej niewinni byli. Jak pech, to pech!
- To ja może lepiej dla nauki popatrzę, jak stryjek sobie poradzi - młokos zaczął wykręcać się sianem.
Stanisław darował sobie zbędne gadanie, wskoczył na siodło i ruszył przodem na węgrowski gościniec. Liw już podniósł się ze zniszczeń po nalocie płanetnika i z pozoru wszystko znów było po staremu. Woźny jednak wiedział i pamiętał dobrze, że to był tylko wstęp do większej katastrofy, sprawionej już nie przez wodę, a wojenny ogień. Fatum wisiało nad tym miastem i nie dawało o sobie zapomnieć.
Do Paplina drogą przez Węgrów i Starą Wieś mieli pół dnia jazdy. Stanisław chciał przez ten czas ochłonąć, zebrać myśli i w spokoju pomyśleć o czekającej go pracy, ale Grześkowi gęba się nie zamykała.
- Stryjku, a gdyby tak napuścić na to babsko jakiegoś czorta?
- Tylko tego by brakowało!
- A czemu?
- To jak gaszenie ognia oliwą. Ona zaś prędzej się z tym czortem skuma i dogada, niźli się go przestraszy, a wtedy podwójny kłopot będzie. Nigdy, pomnij to dobrze, nigdy na babę diabła nie nasyłaj, tylko gładkiego anioła, jakby co.
- Czekajcie stryjku, czy to ta sama jejmość, co z niezmiernego skąpstwa słynie? Bom coś słyszał...
- Dobrze słyszałeś, synku.
- Ta, co gościom swoim kazała w stodołach nocować, bo u niej we dworze pawiment świeżo umyty i mogliby go jej zadeptać?
- Ta sama. I wiele jeszcze podobnych opowieści o niej krąży. Zdaje się, wszystkie prawdziwe.
- Ale jakże to można gości nie uszanować? Przecież mówi się “Gość w dom, Bóg w dom”...
- Ta widać Boga w sercu nie ma. Na złą wolę nie poradzisz.
- No to jak, stryjku, poradzić sobie z nią zamyślacie? Skoro tu powaga trybunału na nic, siłą nie uchodzi, a i czarów też zażyć nie chcecie...
- Dumam o tym właśnie, a ty mi, smarku, myśli nijak zebrać nie dajesz!
Jakiś czas jechali w milczeniu.
Błonia nadliwieckie straciły już swoją letnią, połyskliwą siwosrebrzystą barwę, stały się zwyczajnie szare, zblakły, zmarniały. W zamian ozłociły się łęgi. Wierzby i olchy połamane dwa lata temu przez rozjuszonego płanetnika obrosły nowymi gałęziami, które zakryły kikuty konarów, przynajmniej do czasu, nim opadną liście, ku czemu już szło. Powalone pnie dawno zebrano na opał. Zdawałoby się, że wszystko znów jest po staremu, że co ma się zdarzyć, będzie powtórzeniem tego, co dawniej bywało. Jednak niepokój jakiś wciąż szedł od tej ziemi, przestrzeni i wód. Nie wszystko się załagodziło, nie wszystko, co wtedy poruszone, z powrotem osiadło na swoje miejsce. Wypadałoby zajrzeć za furtę zaświatów i popatrzeć, co się tam kroi, ale Stanisław wolał tego nie czynić, żeby znów coś się nie rozchwiało, nie pękło.
Było nad czym rozmyślać, ale więcej niż pół godziny tej zadumy nie było. Grzesiek wyskoczył nagle z nowym konceptem.
- Stryjku, a może to owa Paplińska rozpuściła owe diablęta, co ludziom włosy w kołtuny kręcą?
- Może tak, może nie - odparł wymijająco woźny, błądząc wzrokiem po bagnach i rozlewiskach rozciągających się wkoło Liwskich Mostów. Niebawem przyjdą długie, mokre późnojesienne noce i znów po zmroku zaroi się tu od utopców, zmór i innych straszydeł. Dziw brał, ile się tego gnieździło w bezdennych zastoiskach. A wyświęcić ich było nie sposób, co najwyżej po wierzchu.
Wiele wody upłynęło w Liwcu od przypadku, o którym wspomniał Grzesiek, ale jak dotąd nie udało się wyśledzić sprawcy ani też nikt nie przyznał się do zniszczenia zaklętej sosny z ludwinowskiego lasu, która w klatce ze swoich korzeni więziła kilka tuzinów złośliwych diabląt sprowadzających kołtuny, pypcie i czyraki. Przed wiekami jakiś dobry, arkana znający człek je tam zamknął, a teraz ktoś rozpuścił. Przeprowadzona skrycie instygacja nie dała nic, żadnych poszlak ani choćby plotek. Do tej pory zaś ludzie, jak to ludzie, zaczęli się przyzwyczajać do nowych przykrości i niedogodności. Bodaj już połowie okolicznych chłopów pod czapkami kołtuny zaczęły się kręcić. Delikwenci traktowali to z pokorą, jak dopust boży, choć ręki boskiej ani nawet czubka bożego palca jako żywo w tym nie było. Trudno przychodziło dać wiarę, aby zrobił to ktoś z miejscowych, na szkodę własnej familii oraz współziomków. Dlatego Stanisław rozpytywał głównie o obcych przyjezdnych, osobliwie magią się parających, swojaków zaś, choćby i z największego warcholstwa słynących, o ten czyn nie podejrzewał. Zatem, na zdrowy rozum biorąc, chłopak tak całkiem od rzeczy nie mówił. Należało tę rzecz wybadać wcześniej.
- Ona mieszka blisko Ludwinowa i powód mogła mieć - Grzesiek tymczasem coraz bardziej zapalał się do swojej teorii. - Ot, choćby kołtuny na swoje sąsiadki sprowadzić. Baby, jak się powadzą, nie takie uroki potrafią na siebie rzucać! - oznajmił z miną znawcy niewieściej duszy.
- ...
entlik