Ogarek 01 Czarna A5.doc

(1163 KB) Pobierz




Konrad T. Lewandowski

Czarna wierzba

Cykl: Diabłu Ogarek Tom 1

 

Pierwsze wydanie polskie 2011

 

„Skoro zaś ludzie i diabły na tej ziemi muszą żyć razem, to niech żyją jak sąsiedzi, choćby nawet sobie krzywi. Nie podnosi się ręki na sąsiada, jeżeli on ci w niczym nie zawinił...”

Lipiec 1639 roku. W spokojnej i dostatniej Rzeczpospolitej w zgodzie żyją katolicy, prawosławni, arianie i luteranie. Z trudem dają wiarę wieściom o bestialstwach i okrucieństwach wojny trzydziestoletniej. Ogień, który ogarnął całą Europę, zatrzymał się na granicy Polski, jakby napotkał niewidoczny mur.

Miedze pomiędzy ziemią, niebem a piekłem wszędzie tu na Mazowszu jasno i wyraźnie wytyczone były i każdemu od maleńkości znane. Tylko głupi przekraczali je na własną wieczną szkodę.

Weteran wojny smoleńskiej Stanisław Jakub Lawendowski herbu Paprzyca, woźny trybunału ziemi liwskiej, specjalizuje się w doręczaniu pozwów wyjątkowo agresywnym adresatom. Bywa, że jak weźmie skwitowanie odbioru, to wyrok nie jest już konieczny. Czasem jednak zawodzą naturalne sposoby i aby sprawiedliwości stało się zadość, niezbędna jest pomoc czarnej magii. Te kontrowersyjne praktyki są solą w oku pewnego biskupa oraz podróżującego incognito hiszpańskiego inkwizytora. Miejscowi magnaci zaś dostrzegają okazję przeprowadzenia własnej przewrotnej intrygi...


Spis treści

1. W obronie sąsiada.              4

2. Zburzony ład.              58

3. Gołysz i świętokradcy.              69

4. Zaorana miedza.              95

5. Panna Polna.              122

6. Strachy na Lachy.              133

7. Żywioły wody, powietrza i zemsty.              165

8. Cud w Miedznej.              194

9. Litwa warta mszy.              208

10. Duch nad wodami.              245

11. Podstępem i bombą.              254

12. Szarża do piekieł.              273

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim przodkom

Autor


1. W obronie sąsiada.

- Coś wasze za jeden?!

- Stanisław Jakub Lawendowski herbu Paprzyca...

- Pieprz i lawenda? - zarechotał z własnego dowcipu. - A gdzież takowe zioła kupą rosną, he?

- Zaścianek Korzeń nad Liwcem, będzie dwie mile od Węgrowa, pół od Starej Wsi...

- A na co mnie to wiedzieć, hę?!

Oj, wyglądało na to, że trzeba będzie zsiąść z konia. Nazwisko i herb najwyraźniej nic durniowi nie mówiły. Trochę dziwne, bo jak mazowiecka równina między Bugiem a Wieprzem szeroka, Lawendowskich znali wszyscy, w każdym znaczeniu słowa znać. Osobliwie zaś Stanisława. No, tu może przesadzał. Połowa mężczyzn w zaścianku miała na imię Stanisław i Jakub, w tej albo odwrotnej kolejności, druga połowa Zdzisław i Grzegorz, takoż zamiennie. Przy specjalnych okazjach można było spotkać Jakub Grzegorz. Innych imion używać nie uchodziło, z wyjątkiem Henryka i Leona. Szczytem kumoszej ekstrawagancji było dać chłopcu na chrzcie Henryk Leon, ale tak rzadko bywało, bo zaraz się dobrodziej boczył, że to czegoś nie po bożemu. Teologia w Korzeniu, jakby się kto pytał, równie swojska była jak żytni chleb, kiełbasa i zsiadłe mleko. Znaczy lepsza niż w Rzymie... Lecz mniejsza o facecje, od których bledli ojcowie jezuici. Ciekawe, jakże się taki ignorant uchował? bo gdzie, było jasne. Znajdowali się pośrodku dzikich pól między Łukowem a Siedlcami, a tu widać durnego szlachetkę uświadczyć łatwiej niż wedle Dniestru i Dniepru, bo stamtąd głupich Tatarzy już dawno na arkanach wywiedli. Przynajmniej tak to wyglądało z mazowieckiej perspektywy.

- Waszmość jest Andrzej Michał Bartnicki herbu Kościesza, dziedzic majątku Paproty? - upewnił się Stanisław, patrząc z niesmakiem na rozmówcę. Pan Andrzej niechybnie dopiero co podniósł się po trzydniowym najmarniej pijaństwie. Raczej tygodniowym, można było o to iść w zakład. Żeby ochędożyć się na przyjęcie niespodziewanego gościa, pan na Paprotach wylał sobie kubeł wody na podgolony łeb i stał teraz przed Stanisławem w mokrej, rozchełstanej koszuli, mrużąc zaczerwienione oczy przed słońcem.

Stanisław ze swej strony, dojeżdżając na miejsce, nie bacząc na lipcowy skwar, dopiął swój zielony żupanik pod szyję i nasadził jak należy kunią czapkę z czaplimi piórami. Powaga urzędu winna iść przed wygodą.

Za tło dyskursu robił wpółzeżarty przez spuszczele dworek z garbatym dachem, na którym ubytki gontu łatano doraźnie słomianą strzechą, i prowizorka ta miała tak na oko ze sto lat, wnosząc po grubości omszenia niektórych łat. W drzwiach stała pani Bartnicka, wypełniając całą ich szerokość. Równie jak mąż rozczochrana i zapuchnięta. Jej zęby oraz pokrzywiony szczerbaty płot okalający resztę zapuszczonego folwarku zdradzały iście bliźniacze pokrewieństwo. Mówiąc krótko, nagana szlachectwa za samą babę. Albo płot...

- A bo co?! - rozmowa najwyraźniej zmęczyła już gospodarza. - Czego wasze chcesz?!

- Skarga jest na was, od sąsiadów do sądu ziemskiego w Liwie złożona.

- Hę...? A niby kto i o co?

- Nie moja rzecz. W pozwie macie wszystko in detalis wyłuszczone.

- To wyście są... - dopiero teraz dotarło.

- Woźny trybunalski. Weźmiecie pozew po dobroci?

- Czeladź! - zawołał, usiłując podnieść głos do krzyku, co mu nie wyszło. - Ku mnie! - zachrypiał. - A żywo! Jontek, panią czarną!

- Dalej juchy, pan w potrzebie! - zawtórowała mężowi pani Bartnicka, nadspodziewanie piskliwym głosem.

Wyskoczyli z lamusa i zza gumna. Pięciu. Złapali, co kto miał pod ręką - widły, orczyki, wekiery, ale jeden w złachmaniałym kontuszu, pewnie jaki krewny gospodarza, dzierżył w garści pordzewiałą batorówkę. Z dworu wybiegł wezwany pacholik i podał panu husarską szablę.

To się Stanisławowi bardzo, ale to bardzo nie spodobało.

- Z rycerskim orężem do hultajskiej rozprawy stajecie? Taka z was szlachta?! - rozgniewany zsiadł z konia. po krótkim namyśle zrezygnował z uwiązania wierzchowca. Primo, dlatego że stan płotu zupełnie nie gwarantował skuteczności tego przedsięwzięcia. Secundo, lepiej było polegać na końskim rozumie Grocha, a konisko było umne jak niejeden człowiek.

- A wasze swego korda przepomniał czy go może po drodze zastawił? - Bartnicki dopiero teraz zauważył, co Stanisław ma przy boku. Był to tylko myśliwski kordelas, solidny, ale ponad połowę krótszy od normalnej szlacheckiej broni.

- My, Lawendowscy, szabel na co dzień nie nosimy - odparł z godnością Stanisław.

- To wyście ariany?

- Nie - zaprzeczył spokojnie. Lawendowskich z Korzenia nagminnie mylono z węgrowskimi arianami. Zwłaszcza przyjezdnym się to zdarzało, ale nikt z zaścianka się o to nie gniewał. Chyba że kto na dodatek wymyślił sobie, że Lawendowscy też pacyfiści, a to był już duży błąd...

- Zwyczaj w naszym rodzie jest taki, że my rycerskiej broni zażywamy wyłącznie na królewskie wezwanie, w obronie wiary i ojczyzny. Gdy takiej potrzeby nie ma, nasze szable i miecze leżą w kościele jako wota. Zwyczaj pradawny, od dwóch moich przodków Jakuba i Grzegorza się wywodzi, którzy z krucjaty do Ziemi Świętej powróciwszy, uroczyście ślubowali swoich mieczy w mniej godnej sprawie nie podnosić, a w testamentach potomstwo swoje po wszystkie pokolenia do tego samego zobowiązali.

Przemowa najwyraźniej była zbyt długa i skomplikowana jak na możliwości umysłowe pana Bartnickiego, bo słuchając jej, tak czoło marszczył, że mało mózgu uszami nie wydusił. W końcu jednak pojął jej zasadniczy sens.

- Szablice, znaczy się, w kościele trzymacie?

- Tak.

- Toście kpy! - zarechotał znowu, a za nim cała jego familia, która mimochodem zaczęła obchodzić intruza półkolem.

O sam śmiech Stanisław obrażać się nie zamierzał. Też uważał, że pomysł, aby w nagłej potrzebie lecieć po broń najpierw na plebanię w Starej Wsi, a potem pewnie za organistą z kluczami od kościoła po okolicznych karczmach biegać albo przepatrywać stogi siana, gdzie ów zwykł dziewki obracać, był zdecydowanie mało praktyczny. Słowem, szable jak należy wisiały w domach na ścianach. W kościele zaś i owszem też były, ale te najpiękniejsze i najkosztowniej zdobione jako wota i nikt ich nie ruszał, bo jakże tak? O tym życiowym udogodnieniu obcym się jednak nie gadało. O rodowej tradycji opowiadając, nikt w takie szczegóły nie wchodził, przynajmniej nie od razu, więc trzeba było wybaczyć, gdy czasem Lawendowskich za głupków mieli. bo z pozoru rzecz biorąc, w prawie byli.

Wszelako było to jedyne życiowe odstępstwo od zasady przodków. Żaden Lawendowski najpierw bez książęcego, potem królewskiego wezwania szabli z domu nie wyniósł, no chyba żeby gdzie na ustroniu sztukę krzyżową poćwiczyć. Ale żeby tak samowolnie, przy szabli między ludzi iść, a już, nie daj Bóg, w jakiej karczemnej zwadzie ją dobyć...? O co to, to nie! Takiego despektu, jak ród Lawendowskich z Korzenia liczny, nikt świętej pamięci antenatom nie uczynił. Nigdy dotąd oni tam w niebiesiech przed Panem Zastępów za potomków oczami świecić nie musieli, takoż i w tym pokoleniu pokazać się to nie mogło!

Pan Bartnicki przestał się śmiać.

- Mości Lawendowski, tak żeście mnie uweselili, że daruję was zdrowiem. Idźcie z Bogiem!

- Pójdę, jak mi odbiór pozwu skwitujecie.

- Skwituję! Płazem na rzyci albo gorzej, jak mnie bardziej rozsierdzicie!

- Na znak dla jegomości asesora potrzebuję odcisku waszego pierścienia w wosku.

- Uchodź wasze, pókim dobry!

- Nie po to żem dwa dni z Liwa do tego kundlowa się telepał.

- Wiara!

- Ostatni raz spytam, chcecie zacną rycerską broń dla łotrostwa użyć?

- Taka ci u nas fantazja! - oświadczył bezczelnie drugi szlachetka.

- Dobrze gadacie, kuzynie Albercie! - zgodził się z nim gospodarz. - Taką fantazję mamy, a co?!

- A to, żeście chamy nie szlachta! Rycerskiego honoru nie macie. Tak i ja z wami jak z chamami, na chamską modę się sprawię... - Stanisław wyciągnął spod czapraka krótki cep.

- Tyyy!!!

Pan Albert zamłynkował swoją batorówką, ale zanim zdążył wykręcić pierwszą ósemkę, dostał bijakiem w kciuk i wypuścił broń, która ze świstem wleciała między pozostałych atakujących, zmuszając dwóch z nich do pośpiesznej rejterady. Jeden mało nie stracił nosa. Stanisław zawinął cepem spod pachy i pachołek nacierający z widłami z prawej przystanął, robiąc minę, jakby zobaczył anioła. Zdawałoby się, że bijak tylko musnął jego skroń, ale chłopisko zwiotczało i osunęło na majdan niby mdlejąca dama dworu.

Stanisław przerzucił cep za plecami z prawej do lewej ręki i wyciął Bartnickiego w piszczel, aż drewno huknęło o kość. Szlachcic zawył z bólu i siadł, chwytając się za stłuczoną nogę. Omal się przy tym nie wytrzebił własną bronią, bo mu się dłoń zaplątała w kabłąku jelca. A cep Stanisława już z pełnego zamachu bił między oczy następnego pachołka, wgniatając mu nos do środka twarzy. Głęboko, aż między uszy, bo drewno było rozwiercone w środku i wypełnione ołowiem. do tego solidne okucia i dobrze naoliwiony łańcuszek z austriackiej stali, łączący obie części. Tak to sobie Lawendowscy w ciężkim życiu radzili, odkąd antenaci brukać rycerskiego oręża zakazali. Ale, jakby się kto pytał, to krótki kordelas w karczemnym bigosowaniu sprawiał się znacznie lepiej od długiej klingi.

Cep tylko wizgał wokół Stanisława. po krzyżu... w kark... w kiść... po grzbiecie... na odlew i w rzyć! Żaden z przeciwników, kompletnie zaskoczonych bronią i wprawą woźnego, nie zdołał go nawet tknąć. Przez pół pacierza nieudolnie próbowali dotrzymać Stanisławowi pola, po czym Bartnicki dał znak do odwrotu, to znaczy, podpierając się husarską szablą jak kulą, pokusztykał w popłochu do dworku, po drodze obalając żonę, która stojąc w drzwiach, usiłowała wyrychtować rusznicę. Reszta towarzystwa wpadła za panem Andrzejem i zabarykadowała się od środka. Na majdanie zostało dwóch rozciągniętych pachołów.

Stanisław nie śpieszył się. Podszedł najpierw do powalonych. Ten, co dostał między oczy, już dogorywał. Nad miazgą z oczu i nosa widać było odsłonięty mózg. Woźny zdziwił się trochę, bo choć owszem, po takim uderzeniu delikwent do końca życia powinien smarkać w gardło, to jednak czaszka rozpadła się przesadnie, jak zgniła dynia. Widać wcześniej była już nadtłuczona albo kość franca jaka nadżarła. Trzeba będzie przy okazji cep siarką okadzić.

Zrobił nad konającym znak krzyża i ruszył do tego z anielską miną. Ów właśnie odzyskiwał przytomność. Stanisław chwycił go za kołnierz, postawił na nogi i paroma kopniakami pogonił w pole. Upewniwszy się, że obity stracił ducha do dalszej walki, woźny zwrócił się ku dworowi.

- Obawiam się waszmość, że jednego sługę będziesz musiał pochować! - zawołał. - Przyjmiesz teraz pozew bez dalszych wstrętów?!

- Zapłacisz za krew! - odwrzasnął z wnętrza Bartnicki.

- Sprzeciwiając się prawu, sam jesteś sobie winien wszelkich szkód i zranień! - odkrzyknął Stanisław. - Jakże to będzie z pozwem?

- Będziem się bronić! Mamy kule i proch!

- Ja też... - woźny ruszył do konia. Odłożył na miejsce cep, a w zamian wyjął z olster pistolety i wsunął ją za pas. Potem z sakwy za siodłem wydobył szczelny pakunek z natłuszczanej skóry. Groch zrozumiał, co się święci, bo gdy tylko jego pan wziął, czego potrzebował, niezwłocznie potruchtał za najgrubszą z rosnących w pobliżu wierzb.

Woźny podszedł do drzwi dworu. Z wnętrza dolatywały odgłosy pośpiesznego ładowania broni palnej, szczęk stempli, grzechot rozsypanych kul i zduszone przekleństwa. Niesporo im szła ta robota z poprzetrącanymi nadgarstkami... Stanisław rozwinął swój pakunek i wyjął małą, ale solidnie okutą dębową baryłeczkę z lontem. Drzwi dworu Bartnickiego ocenił na dwa funty prochu. W baryłeczce miał trzy.

- Będziesz, wasze, brał nas głodem?! - pan Andrzej odzyskał rezon.

- Wieczerzać myślę w Siedlcach - odparł Stanisław, mocując ładunek do klamki.

- A to waść musisz rychło w drogę ruszać, żeby tam na wieczór stanąć! - zachichotał kuzyn Albert.

- Prawdę waść mówisz... - woźny wyjął z kieszeni zapalniczkę zrobioną z zamka kołowego od starego pistoletu. - Ostatni raz pytam, panie Bartnicki, weźmiesz pozew po dobremu?

- Pokaż no się tylko, ladaco, to cię z dziurawym łbem w chlewie pochowam!

Stanisław podpalił lont. Zanim obrońcy zdążyli zareagować, przemknął chyłkiem pod oknami i stanął za węgłem. Ktoś we dworze poniewczasie wystrzelił na oślep.

- Niech baby i małoletni skryją się prędko z tyłu domu! - przestrzegł głośno woźny.

- Jędruś, mnie się zdaje, że on co knuje... - zaniepokoił się pan Albert.

- Pies mu mordę lizał! - odparł gospodarz. - Mierz dobrze, jak tylko łeb wystawi!

Stanisław sięgnął za pazuchę po flaszeczkę z wódką. Była to najpodlejsza chłopska przepalanka, na dodatek oczywiście obrzydliwie ciepła, ale właśnie takiej teraz potrzebował, żeby przy wybuchu wziąć nerwy w karby. Miał tak od czasu bitwy smoleńskiej, kiedy to przy szturmie moskiewskie prochy opodal niego gruchły tak, że cudem z życiem uszedł. Od tej pory przy działach i minerskiej robocie na trzeźwo ani rusz. Choć tak z drugiej strony, prawdę powiedziawszy, stale korciło go, aby przeżyć to znowu...

Wizja spadła nagle. Znów stał na rozrytym wybuchem szańcu, wokół leżeli powaleni podmuchem ludzie i konie, tylko on sam jeden na nogach, nic nie pojmując, nie czując, nie słysząc. Cyrulik gadał potem, że impet eksplozji duszę z niego wymiótł.

BWUM!!! Jezuuuu...!

Echo załomotało potężnie o coraz odleglejsze olszyny i dąbrowy. Na koniec, jakby po namyśle, stęknął i zapadł się dach dworku. Z walącego się strychu wyleciały spłoszone gołębie.

Stanisław wyszedł zza węgła, dopijając gorzałkę. Wyglądało na to, że daleko przecenił solidność drzwi, stoczonych od wewnątrz przez robactwo. Funt prochu wystarczyłby w zupełności. Wybuch wyrwał ponadto nadproże, framugi, złamał próg i po obu stronach rozszczepił ścianę na bale. Jeszcze parę uncji, a z całego domostwa nie byłoby co zbierać.

Nie wchodził do środka. Poczekał, aż duszący siarkowy tuman wygna domowników na zewnątrz. Pierwszy, kaszląc i rzężąc, wyskoczył kuzyn Albert. Stanisław wyrżnął go kolbą krócicy za ucho. Następny był pachołek z wekierą. Cały osmalony, z szałem wściekłości w przekrwionych ślepiach, za jedno mu było, przeciw komu staje, byle tylko zabić. Woźny bez wahania wypalił mu w pierś i wymienił pistolet. Postrzelony pachołek w pierwszej chwili z rozmachem siadł pod ścianą, po czym, zgrzytając zębami, zaczął wstawać, ale nagle opuściły go siły i osunął się w poprzek wejścia. Nie trzeba było drugiej kuli.

Z dworu nikt więcej nie wyszedł, więc Stanisław dobył kordelas, przestąpił drgające ciało i zagłębił się w cuchnący siarką mrok. Szybko usunął się w bok, by nie stać jak tarcza na tle jasnej wyrwy, i rozejrzał się po zdemolowanej izbie. Bartnicki, chwiejąc się na nogach, czaił się w najciemniejszym kącie. Musiał dostać w twarz urwaną od drzwi antabą, która wybiła mu garść zębów. Krwawił też z ran na brzuchu i piersiach, a lewa ręka zwisała bezwładnie. Prawą macał po ścianie, szukając wiszącej na niej karabeli, ale chwilowo ważniejsze było, że nie ma rusznicy i nie jest zdolny jej użyć.

Ostatni z czeladzi siedział na podłodze i bełkotał coś, gmerając palcami w krwawych oczodołach. Drzazgi wyłupiły nieszczęśnikowi oczy. Jak wyżyje, będzie jeden żebrak więcej. Serce Stanisława zamarło...

Dalej leżał Jontek. Pan nie pozwolił mu odejść, kazał nabijać rusznicę. Podmuch rzucił podrostkiem o ścianę i skręcił kark jak psiakowi. Gdzieś w głębi domu lamentowały dziewki, jękliwie zawodziła pani Bartnicka.

Boże, wybacz... Stanisław przeżegnał się i zamknął pacholikowi powieki. Potem z lodem w oczach zwrócił się do gospodarza. Ten zdołał już dostać karabeli i przybrał postawę szermierczą.

Woźny doskoczył. Jego kordelas miał przy jelcu wcięcie do łamania kling. Bez trudu zablokował tam ostrze przeciwnika i wyłuskał mu broń.

- Przyjmiesz teraz pozew? - oparł Bartnickiemu nóż o gardło.

- Nie mogę... - stary warchoł ani myślał ustępować. - Bom niezdrów... - wybełkotał.

- Mogę przysiąc na krucyfiks, że kiedym tu przybył, byłeś waść w dobrym zdrowiu. - Stanisław wsunął krócicę za pas. Wolną ręką wyjął pozew i wcisnął go Bartnickiemu za resztki koszuli. - Teraz o skwitowanie pierścieniem w wosku grzecznie waści proszę.

- A takiego! - szlachcic zacisnął w pięść dłoń, na której miał herbowy sygnet.

Woźny bez słowa wykręcił mu rękę i powalił na ziemię. Przydeptał nadgarstek, zmuszając do rozprostowania palców, po czym szerokim ostrzem kordelasa zadał szybki sztych w dół.

Bartnicki zawył przeraźliwie i wyszarpnął rękę, tuląc ją do siebie. Z dwóch palców, które zostały na podłodze, Stanisław podniósł ten z sygnetem, a z sakwy przy pasie wyjął sztabkę wosku. Powiódł wzrokiem po pobojowisku. Przy wejściu dopalała się jakaś drzazga. Woźny rozgrzał wosk nad płomykiem i odcisnął w nim herb gospodarza.

- Bierz waść! - odrzucił palec właścicielowi. - Jam nie złodziej. A gdyby jaki kauzyperda dociekał, to kiedyśmy się kwitowali, pierścień był in extenso na twoim palcu i na nim przy tobie pozostał...

- I tak... się... nie stawię! - wycedził z nienawiścią szlachcic.

- Takiś hardy? - Stanisław zaciął usta. - No to zobaczymy... - cofnął się, podniósł drugi z obciętych palców, po czym zawinął go w chustę i schował.

- A to... na co to...?

- Skoro waść sam nie przyjdziesz, czort cię za ten palec przed trybunał sprowadzi.

Bartnicki zbladł, jakby go kostucha dotknęła. Dopiero teraz pękła w nim dusza, a w oczach błysła czysta groza. Woźny wyszedł, nie oglądając się za siebie. Na zewnątrz siedział pan Albert, trzymając się oburącz za głowę.

- Gwałt... gwałt... gwałt... - mamrotał monotonnie. Był niegroźny. Stanisław zdjął rękę z krócicy.

Groch przybiegł na pierwszy gwizd. Woźny wskoczył na siodło i ruszył w powrotną drogę. po jakich stu krokach natknął się na gromadę chłopów, którzy zbiegli się z okolicy zobaczyć, co się dzieje, ale nie ważyli się podejść bliżej.

- Wielmożny panie! - najstarszy spośród nich zdobył się na odwagę i wystąpił, zdejmując czapkę. - Zali to na Bartnickich zajazd?

Widać było wyraźnie, że wszyscy tu cieszą się na tę myśl.

- Zajazd, dobry człowieku, to dopiero będzie, jak trybunał dekret wyda - odparł sp...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin