Lengyel Peter Druga planeta slonca OGG A5.doc

(1176 KB) Pobierz
Druga planeta słońca OGG




Péter Lengyel

Druga planeta słońca OGG

 

Przełożył Tomasz Kulisiewicz

Tytuł oryginału: Ogg második bolygöja

Rok pierwszego wydania: 1969

Rok pierwszego wydania polskiego: 1982

 

 

W Drugiej planecie słońca Ogg Lengyel zręcznie połączył najbardziej znane motywy science-fiction - powrót z gwiazd po kilkuset latach wielkiej ekspedycji z ucieczką całego społeczeństwa przed inwazją zewnętrznych wrogów. Mimo że fantastyka naukowa przegrywa w ostatnich latach wyścig ze współczesną techniką i technologią, to Druga planeta słońca Ogg wytrzymała próbę czasu, przede wszystkim dzięki umieszczeniu akcji w innej rzeczywistości, którą autor mógł swobodnie zagospodarować wytworami swej bogatej wyobraźni.

 

 

Spis treści:

POWRÓT.              3

EELA.              54

GOŚCIE PROKRONA.              99

NOWE GRANICE.              155

TRRG.              185


POWRÓT.

1.

Zaczęło się to dwa i pół tysiąca lat temu. Igo-Vandar siedział samotnie w bibliotece mikrofilmów statku. Prawa ręka niepewnie zawisła nad szeregiem przycisków pochyłego pulpitu.

Oprócz małego ekranu pulpit zawierał dwa rzędy przycisków oznaczonych różnymi kolorami.

Wreszcie nacisnął środkowym palcem zielony przycisk. Lewą ręką sięgnął w kierunku drugiej grupy klawiszy rozmieszczonych półkoliście. Czternaście przycisków tej grupy oznaczonych było symbolami. Nacisnął w krótkich odstępach cztery z nich. Dały się słyszeć delikatne trzaski, a potem na prostokątnym ekranie pojawił się olśniewająco jasny srebrny punkt. Błyskawicznie rozszerzał się, jednocześnie bladł, aż zamienił się w kulę. W jej środku pojawił się następny punkt, który także się rozszerzał. Rozszerzające się kule zaczęły zmierzać w stronę krawędzi prostokąta. W chwili gdy pierwsza z kul wypłynęła poza granice ekranu, pojawiło się na nim obracające się ciało niebieskie. Obracało się coraz wolniej aż do chwili, gdy było już wyraźnie widać, że jest to planeta z niebieskimi oceanami i dwoma ogromnymi, zielonymi kontynentami.

Okolice biegunów pokrywały białe czapy lodu. Obrót planety na ekranie ustał. Igo nacisnął kolejne klawisze na pulpicie. Kulę pokryła sieć schodzących się na biegunach południków. A więc to jest Eela.

W nieskończonej czerni wszechświata, niezliczenie wiele lat świetlnych od Eeli i zbliżającego się do niej statku, na dalekiej planecie stał kanciasty, ponury budynek o stromych ścianach, obcy wszelkim ludzkim proporcjom. Jego szczyt ginął w postrzępionych wiatrem chmurach.

W ścianie budowli nie było żadnych okien.

W pewnym sensie w tej samej chwili, kiedy Igo-Vandar oglądał na pokładzie statku mapę Eeli (w pewnym sensie, gdyż czas jest za bardzo złożony, by można go było określić tak prostymi wyrażeniami) z sąsiedniej planety układu błysnęła w stronę budowli zwarta wiązka promieni. Układ zawierał trzy planety - promienie biegły z planety drugiej. We wnętrzu ogromnej budowli, dokąd nie docierała najmniejsza odrobina światła, włączył się na ten sygnał jeden z obwodów bioelektrycznych. Na wydany przez niego rozkaz u podstawy jednej z sięgających nieba ścian odsłonił się prostokątny otwór. W martwej ciszy wysunęła się przezeń płaska płyta. Po krótkiej przerwie z niesłyszalnym dla ludzkiego ucha dźwiękiem wypadła na płytę maszyna.

Od tej chwili pamiętała, musiała pamiętać. W jej pamięci zapisywała się całkowita ciemność, metalowa płyta, na której spoczywała, jej gładkość, twardość, wymiary oraz skład chemiczny. W jej pamięci pozostawały wszystkie wymiary hali budowli. Rozpoznała typ, zakres fal oraz natężenie następnego promienia przesłanego z planety drugiej. Obserwowała, zapisywała, mierzyła, oceniała, niezależnie od jej maszynowej woli, gdyż takie było jej przeznaczenie.

Jej pancerz był niezniszczalny, niepokonywalny przez działania sił znanych i nieznanych, odporny nawet na eksplozję nuklearną.

Na rozkaz przesłany drugą wiązką promieni w kierunku maszyny ruszyły w ciemności masywne konstrukcje automatów. Błysnął inny promień świetlny, o kwadratowym przekroju.

Z budowli popłynął w stronę planety drugiej automatyczny raport - w kodzie obcym wszelkiej ludzkiej myśli - o mniej więcej następującej treści: „AFX 4 013 697 gotowy do testu.

Test dla maszyny numer 0716. W sektorze kosmicznym numer 82 wykonuje zadanie maszyna numer 2100 01. Z powodu wzrostu odległości utracono łączność z maszyną numer 0092”.

Planeta druga odpowiedziała pojedynczym błyskiem potwierdzenia.

W czarnym wnętrzu hali zgasł promień światła. Kanciaste roboty sunęły gładko w ciemności w kierunku maszyny. Ich ramiona podsunęły się pod nią, przyssawki przypadły do gładkich powierzchni. Uniosły ją i przez odsuniętą płytę ściany wyniosły pod liliowoczarne chmury.

Maszyna wszystko obserwowała, mierzyła, oceniała i zapisywała - wszystko, co zauważyła w swoim otoczeniu, gdyż była do tego przeznaczona. Do tego, ale nie tylko.

W dalekiej części kosmosu, do której statek zbliżył się już na odległość ułamka roku świetlnego, wokół słońca układu krążyła ze swoimi dwoma księżycami Eela.

Jeden z księżyców był mały, nie miał atmosfery, z pustynną, skalistą, poszarpaną powierzchnią był właściwie niewiele więcej niż asteroidą.

Na większym księżycu pozostało jeszcze trochę atmosfery, a wznoszące się w okolicach równika całe miasto metalowych budowli, ogromnych przezroczystych kopuł, hal i magazynów oraz leżący niedaleko kosmodrom - wszystko to wskazywało, że na tym księżycu stanęła już noga człowieka Eeli.

Budynki, kopuły, obserwatoria były ciemne. W kilometrach sieci przewodów miasta nie płynął prąd. Ogromne parasole anten sterczały bezmyślnie, nie śledząc przesuwającej się po nieboskłonie Eeli. Kosmodrom był wymarły. Na całym księżycu nie było żywego ducha.

Po drugiej stronie księżyca, na półkuli przeciwnej miastu, na wulkanicznym płaskowyżu widniał ogromny krater. Jego kształt wskazywał na to, iż pochodzi od wybuchu bomby jądrowej nad powierzchnią księżyca. Krawędzi poszarpanych wybuchem skał nie zdążył jeszcze całkiem wygładzić czas.

Na trzeciej planecie gwiazdy Sol, zwanej Terra, Imperium Rzymskie świętowało ostateczne pokonanie Kartaginy.

Igo-Vandar siedział długo bez ruchu przy pulpicie czytnika i myślał o Eeli. Ta niewielka, nie wyróżniająca się niczym planeta krążąca samotnie wokół jednego z karłów galaktyki będzie odtąd jego domem. Mimo to właśnie cywilizacja, powstała na tej drobinie, dała mu wiedzę o istnieniu galaktyki i trochę wiadomości o tym, co jest poza nią. Uśmiechnął się w duchu, bo zdał sobie sprawę, że kiedy myśli o Eeli, właściwie zawsze wyobraża sobie wygodnie urządzony, przestronny statek kosmiczny. Wiedział już, że on nie pozostanie tam w dole. Tylko jedno działanie jest godne człowieka: poruszać się, poszukiwać, widzieć nowe rzeczy. Całe życie przeżyłem w przestrzeni kosmicznej. Zostać tam znaczy dla mnie to samo, co dla nich spędzić całe życie w jednym pomieszczeniu.

Potem przemknęła jeszcze jedna myśl: wszystko, co wie o Eeli, jej miastach, technice, nauce - wszystko to stanie się historią, kiedy tylko dotkną ziemi.

Zerknął na zajmującą całą boczną ścianę tablicę chronometru. Na tablicy widniał czas pokładowy: pięćdziesiąt dziewięć lat, trzynaście miesięcy, jedna doba i dwanaście godzin.

Jeszcze godzina i obudzą się, pomyślał. Wtedy już nie będzie sam, możliwe, że już nigdy nie będzie sam. Za dwa miesiące wylądują na księżycu Eeli i on opuści statek. Z tym właśnie było mu się najtrudniej Pogodzić: z tym, że może nigdy już nie zobaczyć znajomych korytarzy, sal, laboratoriów, pomieszczeń, w których spędził całe życie, że nie będzie już ogromnego iluminatora na najwyższym poziomie, skąd tyle razy godzinami patrzył w swojską, gwieździstą ciemność wszechświata.

Otoczą go ludzie, pędzące dokądś setki tysięcy żywych, będących na jawie ludzi. Zobaczy starców i dzieci, takie same, jak on w dawnych latach.

Spojrzał na widniejącą na ekranie planetę. Znał zarysy jej kontynentów. Znał geografię Eeli lepiej, niż mógł ją znać jakikolwiek dwudziestolatek w czasach, kiedy wyruszała wyprawa. Znał widok wszystkich jej rzek, gór, nizin, miast - znał je z książek. A teraz jeszcze tylko dwa miesiące i znajdzie się tam.

Jeszcze godzina do ich przebudzenia.

Palcem prawej dłoni nacisnął czarny przycisk kasowania. Obraz zniknął, potem ekran wypełniła bladozielona kula, która następnie zmalała, aż skurczyła się do srebrnego punktu.

Punkt zatrzymał się na ekranie na chwilę i zniknął z lekkim trzaskiem, słychać było jeszcze przez chwilę słaby szum, z jakim układy czytników rozłączały połączenie z kryształami pamięci.

Wstał z krzesła. Wiedział, że w tym momencie na długo kończy się jego spokój i czas cichej zadumy. Czekają go tygodnie wytężonej pracy aż do chwili dotknięcia ziemi.

Wyszedł na zalany zielonkawym, opałowym światłem korytarz. W miękko wyściełanych ścianach po obu stronach otwierały się drzwi bezludnych jeszcze teraz pomieszczeń jadalnych, sypialnych i dziennych Korytarz rozszerzał się na końcu. W przeciwległej ścianie małego hallu znajdowały się drzwi sześciu szybkich wind. Nad drzwiami windy numer jeden palił się prostokątny fioletowy sygnał. Przeszedł wzdłuż pięciu pozostałych wind, włączając je wszystkie po kolei. Teraz znów będą wszystkie potrzebne. Potem wsiadł do pierwszej i skierował ją w dół, na przedostatni poziom.

Tam, naprzeciw rzędu wind, były tylko pojedyncze drzwi. Wyszedł na korytarzyk. Rzucił machinalne spojrzenie na tablicę kontrolną. Dziewięćset umieszczonych w trzydziestu rzędach lampek świeciło zielonym światłem, z wyjątkiem dwóch. Wszystko było w porządku. Pod dwoma białymi lampkami w pierwszym rzędzie widniały nazwiska jego ojca i matki. Numery trzy i siedemnaście.

Biel była na Eeli kolorem żałoby.

Usiadł przy ekranie czytnika i zagłębił się w studiowaniu raportu pracy. Pierwszy i tym razem obudzi się Uri-An, dowódca statku Sala pierwsza, komora pierwsza. Następny będzie Nordeng-O’, kierownik wyprawy. Sala pierwsza, komora druga. Numer trzy już się nigdy nie obudzi. Elk-O’ miał pogrzeb astronauty: hermetycznie zamknięty plastykowy pojemnik z jego prochami mknie teraz jako mała sztuczna asteroida gdzieś między dwoma obcymi układami słonecznymi.

Po nich w sześciominutowych odstępach będą się budzić kolejni członkowie wyprawy - najpierw lekarze i biolodzy, by w razie jakichś kłopotów pomóc innym. Szybko przeliczył: dziesięciu ludzi na godzinę, czyli łącznie dziewięćdziesiąt godzin. A więc upłyną niemal cztery doby, zanim cały proces się zakończy. Harmonogram był przygotowany z uwzględnieniem tych czterech dni. Pośród budzonych w pierwszej kolejności są ci, których czeka najwięcej pracy przy lądowaniu: atronawigatorzy, radiowcy, historycy, psycholodzy i antropolodzy oraz inżynierowie pokładowi.

Jeszcze raz sprawdził dane ostatniego okresu lotu. Czas: dziesięć lat i dziewięć miesięcy.

Przebyta droga: trochę ponad trzydzieści dwa lata świetlne. Tor lotu według planu, z jedną drobną poprawką, która miała na celu ominięcie strefy przyciągania gwiazdy-olbrzyma.

Odległość od Eeli w chwili zakończenia budzenia załogi: dwie dziesiąte roku świetlnego.

W dolnej części pulpitu kontrolnego zapaliła się pozioma lampa sygnalizacyjna i po chwili zgasła. Trzy minuty do rozpoczęcia operacji. Od tej chwili wydarzenia toczyły się z błyskawiczną prędkością i nie pozostało wiele czasu na rozmyślania.

Zajrzał do pierwszej sali. Po obu jej stronach w trzech rzędach stały zasobniki w kształcie trumien z przezroczystymi ścianami - po piętnaście w rzędzie.

W każdym zasobniku leżał na plecach człowiek. Z ust oraz z metalowych opasek na przegubach rąk i kostkach nóg biegły cienkie przewody do tablicy umieszczonej przy głowie.

Wszyscy śpiący - zarówno .kobiety jak i mężczyźni - ubrani byli w jednakowe kombinezony, wykonane z praktycznie niezniszczalnego tworzywa, noszone również w krótkich okresach przebudzenia, w czasie pracy.

Igo nigdy nie widział w mikrokryształach pochodzących z Eeli takich twarzy, jak ich - malowały się na nich niezwykły spokój i pogoda, jakby odzwierciedlała się świadomość płynięcia ponad minionymi stuleciami, powołanie, bezprzykładne poświęcenie i duma z wielkiej przygody ludzkości. Dla Iga to były prawdziwie ludzkie twarze. Zauważył, iż były one takie przez cały czas: podczas miesięcy pracy, w nierzadkich w ciągu tych lat chwilach niebezpieczeństw. Taką zapamiętał twarz ojca, jedyną twarz, na której w samotności minionych lat widział oznaki starzenia się i zmian.

Na znajdującym się w sali wtórniku tablicy kontrolnej dwukrotnie błysnęła lampka sygnalizacyjna. Upłynęły dwie minuty. Dało się słyszeć ciche brzęczenie. Widział, jak tuż przed nim rozpoczęło pracę wbudowane w ścianę skomplikowane urządzenie, którego zasady działania znał jak własne pięć palców, tak zresztą, jak wszystko na tym statku.

W tej samej chwili coś się zmieniło w delikatnych przebiegach prądów płynących w przewodach podłączonych do pierwszego z budzących się ciał. Nad „trumną” Uri-Ana włączył się mały zegar odmierzający czas od momentu przebudzenia. Pokazywał teraz minus dwie minuty. Chłopiec stanął przy pojemniku-leżance. Widział, jak przez twarz dowódcy przemknął niemal niezauważalny skurcz. Ruszyły procesy życiowe, a ściślej wróciły do normalnej prędkości. Igo czekał. Po dwóch minutach, kiedy wskazówka sekundowa dotarła do punktu zerowego, Uri otworzył oczy. Nie miał jeszcze siły, by mówić lub ruszać się. Jego spojrzenie zwróciło się z pytaniem w stronę chłopca.

Ten spóźnił się trochę z kiwnięciem głową, oznaczającym, że wszystko w porządku. Uri bardzo powoli i z widocznym ogromnym wysiłkiem zwrócił wzrok na wielką tablicę kontrolną sali. Jego głowa była w dalszym ciągu nieruchoma. Tablica była umieszczona tak, by każdy z budzących się mógł ją od razu obserwować. Igo podążył wzrokiem za spojrzeniem dowódcy, które zatrzymało się na świecącej białym światełkiem lampce numer trzy. Uri znów spojrzał na chłopca, którego ostatnio widział jako dziewięcioletnie dziecko - on sam bowiem nie starzał się przez lata spędzone w „trumnie” - a potem zmęczony przymknął oczy. Ile lat mógł tak sam żyć na statku? Kiedy umarł jego ojciec? Dowódca żegnał się z nim jeszcze na początku ostatniego okresu. Elk-O’ miał wtedy sześćdziesiąt lat, więc wcale nie było takie oczywiste, że dziesięć lat później nie znajdzie go już między żywymi. Miał nadzieję, że ojciec chłopca zmarł śmiercią naturalną.

Zegar nad pojemnikiem pokazywał już plus trzy minuty, kiedy dowódca poczuł, jak najpierw w lewej, potem w prawej ręce, w obu nogach, a wreszcie w całym ciele wraca mu obieg krwi.

Chłopiec stał nad nim nieruchomo. Pierwszą rzeczą i może najważniejszą, jakiej się nauczył, było to, że każda ingerencja w pierwszych chwilach powrotu do życia grozi śmiercią budzącego się. Czekał. Urządzenia były tak skonstruowane, że nie mogły się same wyłączyć. Dopiero kiedy budzony człowiek miał już dość siły, by wyjąć z ust i poodpinać sobie z rąk i nóg przewody, dopiero wtedy urządzenie pozostawiało go działaniu jego własnych prądów czynnościowych.

Nadeszła wreszcie i ta chwila. Uri powolnym, niemal sennym ruchem podniósł prawą rękę i wyciągnął z ust metalową końcówkę przewodu. Upłynęło jeszcze pół minuty, zanim się odezwał.

- Ojciec? - spytał, patrząc na Igo.

Chłopak tylko wskazał gestem białą lampkę.

- Kiedy? - spytał Uri, podnosząc się przy tym bardzo powoli z pozycji leżącej.

- Już ponad rok temu.

- W jaki sposób?

- Umarł. Umarł cicho. Powiedział, że to ze starości. Nie chorował. Zostawił dla ciebie, Uri-An, wiadomości na dwóch mikrokryształach. Są w twojej kabinie. Powiedział, że i mnie zostawia tobie.

Uri odłączył przewody z przegubów rąk, stanął na nogach przy otwartym z jednej strony pojemniku i pogładził czarne jak smoła włosy chłopca. Tym na razie załatwił problem. Nie ma teraz czasu zajmować się niczym prócz statku. Wyzwalając się szybszymi z minuty na minutę ruchami z ostatnich taśm i przewodów patrzył już cały czas na tablicę kontrolną.

Na mapie gwiezdnej krzyż, określający zakładaną na koniec tego okresu pozycję statku, pokrywał się dokładnie z wędrującym świetlistym punktem oznaczającym aktualną rzeczywistą ich pozycję. To było najważniejsze. Wszyscy ludzie - prócz dwojga - żyją i grozi im jeszcze tylko praktycznie równe zeru niebezpieczeństwo niepowodzenia tego ostatniego budzenia. Był niemal pewny, że z tym nie będzie żadnych kłopotów, tak jak nie było ich przy poprzednich sześciu budzeniach - jeśli nie liczyć kilku przypadków przejściowych niedyspozycji, wyleczonych w ciągu paru dni.

Myśli Uriego zajmowały już praktyczne problemy lądowania. Kiedy wstał, mały zegar nad jego pojemnikiem wskazywał plus siedem minut. Zegar sam się wyłączy po upływie następnych siedmiu. Nad „trumną” numer dwa wskazówka doszła do zera i kierownik naukowy wyprawy, Nordeng-O’, otworzył oczy. Proces powrotu do życia zaczynał się prawidłowo.

2.

Dwie zewnętrzne windy dotarły z góry i z dołu na dziewiąty poziom niemal równocześnie. Z otwierających się drzwi wind wysypały się na korytarz małe grupki ludzi. Spośród zjeżdżających z góry pierwszy wyszedł Uri. Nagle zatrzymał się i krzyknął:

- Yunnar-Den!

W drugiej grupce błyskawicznie odwróciła się młoda szatynka. Chwilę stali nieruchomo, a potem skoczyli ku sobie z otwartymi ramionami. Wysiadający z nadjeżdżających wind z uśmiechem odwracali się dyskretnie na widok dowódcy statku, obejmującego kierowniczką grupy psychologów. Wszyscy pamiętali, że ta dwójka trzeciego dnia wyprawy ogłosiła, że zawiera bezterminową umowę małżeńską i wszyscy z radością obserwowali teraz, że umowa ta okazała się trwała.

Całe zdarzenie nie było czymś wyjątkowym na ożywających na nowo korytarzach statku. Z góry ustalony porządek budzeń nie mógł się dostosowywać do zawieranych w trakcie wyprawy dłuższych i krótszych umów, wiele par mogło się więc spotkać dopiero teraz, kiedy po raz pierwszy wszyscy zgromadzili się w sali na poziomie dziewiątym.

Kiedy Uri oddalił się pospiesznie, wysoka blondynka zawołała Yunnar. Dotknęły się na powitanie nosami.

- Wytłumacz mi - zaczęła kobieta - dlaczego czuję się tak, jakbyśmy się nie widziały przez całe lata? Jakbyśmy były teraz mądrzejsze i starsze?... Kontynuowały rozmowę tam, gdzie ją przerwały dziesięć lat (a może godzin?) temu.

Tymczasem z delikatnym brzęknięciem nadjechały z obu kierunków ostatnie dwie windy.

Obok rozmawiających kobiet przeszedł w stronę drzwi sali młody chłopak. Pozdrowił wyższą z nich szerokim uśmiechem. Yunnar spojrzała za nim:

- Kto to? - spytała.

- Igo-Vandar - odpowiedziała blondynka. - Ten mały chłopczyk, pamiętasz?

- Rzeczywiście, głupia jestem - odparła Yunnar zamyślając się na chwilę. - Wygląda na to, że masz jednak powód, by odczuwać mijające lata. Zrobił się z niego dorosły mężczyzna.

- Został sierotą. Wiesz o tym?

- Elk-O’ umarł?

- Rok temu.

- O ile dobrze wiem, to Igo jest jedynym człowiekiem, który urodził się poza układem planetarnym - stwierdziła Yunnar.

- Na pewno pierwszym, przynajmniej z punktu widzenia przyjętej przez nas rachuby czasu.

Dołączył do nich któryś z przed chwilą przybyłych mężczyzn. Kiedy we trójkę ruszyli do sali, z ust jednego z nich musiało za chwilę paść pytanie, jeszcze nie wymówione, ale krążące w powietrzu we wszystkich korytarzach i salach statku. - powiedziała zamyślona Eli-Vend, wysoka blondynka - Jeszcze tylko dwa miesiące i jesteśmy w domu.

To Yunnar spytała pierwsza:

- A co nas czeka na Eeli?

Naradą prowadzili Nordeng i Uri. Miejsca na sali zajmowało pięćdziesięciu ludzi należących do budzonych według planu w pierwszej kolejności. Brakowało jeszcze kilku inżynierów, radiowców oraz lekarzy, którzy pracowali na dole, na przedostatnim pokładzie: do budzenia było jeszcze dwadzieścia osiem sal. Lekarzy reprezentował Nagur-Den, kierownik grupy. Igo siedział na miejscu oznaczonym numerem siedemnastym, na miejscu swojej matki.

Przed rozpoczęciem narady Nordeng przycisnął klawisz wywoławczy na pulpicie i spytał zwracając się w stronę ekranu:

- Czy Eela jeszcze się nie zgłosiła?

Na małym ekranie pojawiła się twarz człowieka w hełmie:

- Nie - brzmiała odpowiedź.

- Wzywajcie dalej - rzucił Nordeng. Wyłączył ekran i zwrócił się do sali. Odczekał chwilę, aż wszyscy ucichną, i zaczął:

- Z układów, obok których przelatywał nasz statek w ciągu ostatnich lat, nie dotarł żaden sygnał radiowy wskazujący na obecność człowieka. Wracaliśmy inną drogą. - Siedzący przy nim Uri przebiegł palcami po klawiszach pulpitu demonstracyjnego i na centralnym wielkim ekranie sali pojawiła się trójwymiarowa mapa gwiezdna z zaznaczoną drogą statku. - Linia przerywana pokazuje naszą drogę w tamtą stronę. Linia ciągła to zarejestrowana dokładnie przez automaty trajektoria naszego powrotu. Dane z tej części drogi będziemy mogli opracować i ocenić dopiero po pewnym czasie. - Uczony przerwał na chwilę i spojrzał po zgromadzonych na sali. - Nasze obecne zadanie - ciągnął - to przygotowanie się do lądowania. Nie będzie to takie proste. Nie mam tu na myśli problemów nawigacyjnych czy technicznych, chodzi o coś innego. Znamy paradoks wielkich prędkości, oparty na ogólnej teorii względności Nepama-Ha’.

Nawet ci, którzy tego dobrze nie rozumieją, przyjmują za oczywiste, iż podczas gdy tu, na statku, upłynęło ledwie sześćdziesiąt lat, to tam, na dole, na Eeli minęło lat siedemset. Od pierwszej minuty naszego lotu zdawaliśmy sobie sprawę 2 tego, że po powrocie spotkamy się z ludzkością wyprzedzającą nas o te siedemset lat. W chwili startu pożegnaliśmy się na zawsze z naszymi rodzicami i przyjaciółmi. Na całej planecie nie znajdziemy ani jednej znajomej twarzy, bardzo mało będzie znajomych przedmiotów i form. Fizjologicznie postarzeliśmy się od chwili startu o pięć lat - lata spędzone w „trumnach” nie przysporzyły nam siwych włosów. Nie jest wykluczone, że wyniki prac badawczych, jakie wieziemy, są wszystkie od początku do końca nieaktualne. Mimo to jednak naszym głównym zadaniem jest uczynić całą naszą zdobytą wiedzę wspólnym skarbem ludzkości. Uzyskaliśmy doświadczenia, które nie mogły być niczyim udziałem. Nasze osobiste problemy mogą się rozpocząć dopiero po idealnym wykonaniu naszej pracy tam, na dole. Proszę bardzo. Po parosekundowej pauzie głos zabrał Uri:

- Od strony technicznej lądowanie to zabawa. Tym razem dobrze znamy warunki naturalne planety. Wiemy, że temperatura powierzchni nie wynosi dwieście stopni, że istnieje atmosfera i że planeta ma naturalną dla nas siłę ciążenia. Nie czekają na nas półinteligentne nieprzyjazne stwory, czy też miotające jad węże lub rośliny dżungli. Jesteśmy już w odległości kontaktu radiowego, dokonaliśmy zgłoszenia i kiedy nawiążemy łączność, poprosimy o współrzędne, na wszelki wypadek podamy im rodzaj naszego napędu i sposób lądowania, jaki stosujemy.

Skierujemy statek na orbitę eliptyczną wokół księżyca Eeli, Prokrona, lub też wokół niej samej, potem zaś wylądujemy - na stałym lądzie lub na morzu. W tym momencie kończy się nasza rola, rola pilotów statku.

Nagur-Den, lekarz, kiwnął tylko głową na znak, że nie ma nic do powiedzenia.

- Myślę, że teraz kolej na mnie - zgłosił się szef grupy historyków, Nurri-An. - Wydaje nam się, że formacja społeczna nie zmieniła się bardzo w stosunku do tej, jaką pozostawiliśmy.

Eela już w roku sześć tysięcy setnym miała za sobą okres, który historycy nazywają pierwszą epoką barbarzyństwa: czas wojen ludzi przeciw ludziom oraz niezliczonych państewek o charakterze rodowym i koczowniczym. Gdyby tak nie było, nie doszłoby do naszej wyprawy. Po trzystu latach w praktyce sprawdziła się organizacja Rządu Światowego. Myślę, iż niewiele się pomylimy, przygotowując się na to, że z okazji lądowania przyjmie nas sam prezydent. Jeśli zaś chodzi o drugą stronę zagadnienia - tu zaczerpnął głęboko tchu - to oczywiście możemy tylko snuć przypuszczenia na temat tego, jaki poziom cywilizacji technicznej czeka na nas tam, w dole.

Tyle już wiemy, że nie napotkamy większych niespodzianek, jeśli chodzi o loty kosmiczne.

Podbój gwiazd z jakichś powodów nie przebiega proporcjonalnie do upływu czasu. Znajdujemy się w pobliżu układu i jeszcze ciągle nie ma śladów człowieka. Niezależnie od tego, co się mogło zdarzyć od czasu naszego startu, na Eeli wiedzą o naszym locie. Nie trzeba jednak zapominać o tym, że oczekiwano nas czterdzieści lat temu i wszyscy mogą być przekonani, że wyprawa zaginęła w nieskończoności Drogi Mlecznej. Poza tym nie można wykluczyć, że najcenniejsi będziemy właśnie dla historii, jako wykopalisko o nieznanej dotąd doskonałości zachowania.

Wydaje mi się, że tu właśnie głos powinien zabrać dział psychologiczny.

Igo popatrzył na otaczających go ludzi. Dotychczasowe ogólnikowe podsumowania nie mówiły mu niczego nowego - jemu, którego przez całe lata ojciec przygotowywał na chwilę lądowania, wykorzystując w tym celu najwspanialszą bibliotekę mikrofilmów Eeli. Niezliczoną ilość razy podkreślał przy tym: „Jednej rzeczy nie mogę cię nauczyć: znajomości ludzi. Kiedy przyjdzie na to kolej, musisz temu poświęcić wiele uwagi, bardzo wiele”. Igo patrzył teraz na ludzi. Kiedy widział ich ostatnio, był jeszcze dzieckiem.

Wiedział, że na statku zgromadzono wyjątkowy materiał ludzki. Przed startem poddano wszystkich setkom najwymyślniejszych testów fizycznych i psychicznych. A przy tym tych dziewięciuset ludzi co do jednego zdecydowało się na zerwanie na zawsze ze wszystkimi, których kochali, na ruszenie w pewnym sensie na śmierć, nawet jeśli wyprawa powróci bez najmniejszych kłopotów. Igo wiele razy myślał o przygotowaniach do wyprawy. Wiedział, że gdyby był już wtedy na świecie, największym marzeniem jego życia byłoby wzięcie w niej udziału. Był dumny ze swoich rodziców, iż znaleźli się między pierwszymi. Swojego czasu określono na podstawie rachunku prawdopodobieństwa, „że statek ma dziesięć procent szansy na to, iż w ogóle powróci. Była to pierwsza rzecz, jaką zakomunikowano zgłaszającym się. Teraz już wiadomo, że sama wyprawa nie kosztowała żadnego ludzkiego istnienia. To moje urodzenie kosztowało życie: życie dwojga ludzi, pomyślał Igo.

Kierownikiem sekcji psychologicznej była Yunnar-Den, kobieta, jak większość naukowców.

(Trzeba tu wyjaśnić, że wymowa nazwisk z literą Y w stosowanym na Eeli języku mago-lyn jest zupełnie swobodna. Właściwie są tu dwie głoski: jedna odpowiada naszemu i lub j, druga angielskiemu w przed spółgłoską).

- Od strony psychologicznej - zaczęła Yunnar - mamy dwa podstawowe czynniki występujące po lądowaniu: oni i my. Spróbujmy postawić się na ich miejscu: wraca wyprawa od wielu już lat uważana za zaginioną, z dziewięciuset średniowiecznymi osobnikami na pokładzie.

Stanowimy nowy, niespotykany problem: my, najbardziej kiedyś obiecujący młodzi uczeni dawnego świata, będziemy się musieli uczyć w pierwszych naszych chwilach na Eeli ogromnie wiele rzeczy, które dobrze zna każde, dziesięcioletnie dziecko. Będziemy musieli bardzo uważać, by nie zachowywać się tak, jak szympans wpuszczony do laboratorium fizyki jądrowej. Czekają nas ciężkie miesiące. Mim...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin