Pierre Lemaitre
Alex
Cykl: Camille Verhoeven Tom 2
Przełożyła Joanna Polachowska
Tytuł oryginału: Alex
Projekt okładki: Katarzyna Koniorlbluernarigo.pl
Wydanie oryginalne 2011
Wydanie polskie 2015
Kim tak naprawdę jest piękna, intrygująca i ponętna Alex? Dlaczego została porwana, skatowana i doprowadzona na skraj człowieczeństwa przez nieznajomego, który w opuszczonym hangarze na przedmieściach Paryża przyszykował jej prawdziwe piekło i uwięził w podwieszonej u sufitu klatce?
Alex szybko zrozumiała, że czeka ją śmierć, i postanowiła walczyć. Kiedy policja znajduje miejsce, gdzie była więziona, Alex już tam nie ma. Okazuje się inteligentniejsza od swego kata. To osoba, która niczego nie wybacza i nikogo nie zapomina.
„Alex” jest mrożącym krew w żyłach thrillerem o diabolicznej konstrukcji i zupełnie nieprzewidywalnej akcji. Jego autor do perfekcji opanował sztukę suspensu i budowania atmosfery strachu.
Spis treści:
Część pierwsza. 4
Część druga. 147
Część trzecia. 272
Podziękowania. 363
Dla Poscaline
Gèraldowi
na pamiątką naszej przyjaźni
Alex już od godziny przymierza, waha się, wychodzi, wraca, znowu przymierza. Peruki i treski. Uwielbia to. Najchętniej spędzałaby tu całe popołudnia.
Ten sklep na bulwarze Strasbourg odkryła zupełnie przypadkiem jakieś trzy, cztery lata temu. Z ciekawości, długo nie namyślając się, weszła. I przeżyła szok, ujrzawszy się w rudych włosach - wyglądała w nich tak inaczej, że natychmiast tę perukę kupiła.
Alex prawie we wszystkim wygląda dobrze, jest śliczna. Nie zawsze tak było, wyładniała, dopiero stając się nastolatką. Wcześniej była małym, niezbyt urodziwym i przeraźliwie chudym stworzeniem. Ale kiedy zaczęła dorastać, to było jak fala tsunami, jak przyspieszona transmutacja: jej ciało przeobraziło się niemal z dnia na dzień, w kilka miesięcy stała się piękną dziewczyną. Ponieważ jednak nikt, włącznie z nią samą, nie spodziewał się tej nieoczekiwanej metamorfozy, nigdy tak do końca nie zdołała w nią uwierzyć. Do dziś nie wierzy.
Na przykład nie miała pojęcia, że tak dobrze będzie jej w rudej peruce. Nie przypuszczała, że aż do tego stopnia, aż tak gruntownie się zmieni. Peruka to taka sztuczność, a przecież Alex poczuła, że w niepojęty sposób wprowadza w jej życie coś naprawdę nowego.
Akurat tej rudej nigdy nie nosiła. Po powrocie do domu od razu zobaczyła, jakiej jest podłej jakości. Wyglądała nienaturalnie, brzydko, byle jak. Alex wyrzuciła ją. Ale nie do śmieci, tylko do szuflady w komodzie. Od czasu do czasu ją wyjmowała, zakładała i oglądała się w lustrze. To nic, że była okropna, że z daleka rzucało się w oczy syntetyczne badziewie; to, co Alex widziała w lustrze, otwierało przed nią nowe możliwości, w które miała wielką ochotę uwierzyć. Wróciła na bulwar Strasbourg, bez pośpiechu przyjrzała się innym perukom, lepszej jakości. Niektóre były trochę za drogie jak na kieszeń pielęgniarki bez stałego zatrudnienia, ale mogła je śmiało nosić. I tak się zaczęło.
Z początku nie jest to proste, wymaga odwagi. Osobie takiej jak Alex, z natury dość zakompleksionej, zdobycie się na podobny krok zajmuje dobre pół dnia. Stosowny makijaż, dobranie ciuchów, pantofli, torebki (a właściwie wygrzebanie nadających się na taką okoliczność z tego, co się już ma, w końcu nie sposób kupować nowych rzeczy za każdym razem, kiedy zmienia się aparycję...). Ale potem człowiek wychodzi na ulicę i momentalnie staje się kimś innym. Nie do końca, ale prawie. I nawet jeśli życia to nie odmieni, pomaga zabić czas, zwłaszcza komuś, kto nie ma już wielkich oczekiwań.
Alex lubi peruki charakterystyczne, takie, które wysyłają czytelne przekazy: „Wiem, co ci chodzi po głowie” albo „Ja też jestem dobra z matmy”. Ta, którą założyła dzisiaj, sygnalizuje mniej więcej: „Mnie na Facebooku nie znajdziesz”.
Sięga po model o nazwie „Urban Choc” i w tym momencie za oknem wystawowym dostrzega tego mężczyznę. Mężczyzna stoi na chodniku po drugiej stronie ulicy i sprawia wrażenie, jakby na kogoś lub na coś czekał. Alex widzi go po raz trzeci w ciągu dwóch godzin. Teraz jest już pewna: facet ją śledzi. Dlaczego mnie?, to pierwsze pytanie, jakie sobie zadaje. Tak jakby mężczyźni mogli śledzić wszystkie dziewczyny oprócz niej. Tak jakby nie czuła ich spojrzeń wciąż i wszędzie, w metrze, w autobusach, na ulicy. W sklepach. Alex podoba się mężczyznom w każdym wieku, to przywilej trzydziestolatki. I zawsze ją to dziwi. Jest tyle innych, o wiele lepszych ode mnie. Cała Alex, wciąż ten sam brak wiary w siebie, te same wątpliwości. Od najwcześniejszych lat. W dzieciństwie się jąkała, nawet dziś jej się to zdarza, kiedy traci głowę.
Nie zna tego mężczyzny, na pewno by go zapamiętała; nie, nigdy go nie widziała. Poza tym pięćdziesięcioletni facet, który łazi za trzydziestolatką... Nie to, żeby była taka znów zasadnicza, po prostu ją to dziwi, i tyle.
Przenosi wzrok na inne modele, udaje, że się zastanawia, przechodzi przez sklep i staje w rogu, w miejscu, skąd ma widok na chodnik. Facet wygląda na byłego sportowca, napakowany, że mało ubranie na nim nie pęknie, typ wagi ciężkiej. Gładząc jasną, prawie białą perukę, Alex próbuje przypomnieć sobie chwilę, kiedy zauważyła go po raz pierwszy. W metrze. Stał w głębi wagonu. Ich spojrzenia na moment się spotkały, ale zdążyła dostrzec adresowany do niej uśmiech, z założenia zachęcający, serdeczny. Nie spodobało jej się, że w jego spojrzeniu zdawał się kryć jakiś konkretny zamysł. Ale jeszcze bardziej nie spodobały jej się jego wąskie, niemal pozbawione warg usta. To wzbudziło w niej odruchową nieufność, jakby ludzie o tak wąskich ustach coś ukrywali, jakieś wstydliwe sekrety, niegodziwości. I jego wypukłe czoło. Szkoda, że nie zdążyła przyjrzeć się oczom. Zdaniem Alex oczy nigdy nie kłamią, po tym właśnie, po spojrzeniu, zawsze ocenia ludzi Ale oczywiście wtedy, w metrze, w faceta tego typu wolała zbyt długo się nie wpatrywać. Powoli, bez ostentacji odwróciła się tyłem, sięgnęła ręką do torebki, szukając odtwarzacza mp3. Nastawiła Nobody's Child i nagle ją tknęło: czy aby nie zauważyła go już wcześniej, wczoraj czy przedwczoraj pod swoim domem? Nie jest pewna. Musiałaby odwrócić się i jeszcze raz na niego spojrzeć, spróbować ożywić to niewyraźne wspomnienie, woli jednak nie ryzykować, bo a nuż mężczyzna uzna to za zachętę. Pewne natomiast jest jedno: po tym spotkaniu w metrze, pół godziny później na bulwarze Strasbourg znowu się na niego natknęła, kiedy zawróciła do sklepu, gdyż zmieniła zdanie i postanowiła przymierzyć jeszcze raz tę ciemną perukę, półdługą i z pasemkami. Obróciła się niespodziewanie i dostrzegła go nieco dalej na chodniku; szybko się zatrzymał, udając, że ogląda wystawę. Z damskimi ciuchami. I kogo taki chciał oszukać... Alex odkłada perukę. Choć nie ma żadnego powodu, trzęsą jej się ręce. To idiotyczne. Wpadła w oko facetowi, więc za nią idzie, próbuje szczęścia, przecież nie rzuci się na nią na ulicy. Alex potrząsa głową, starając się uporządkować myśli, a kiedy znów zerka na chodnik, mężczyzny już tam nie ma. Alex wychyla się w prawo, potem w lewo, ale nie, zniknął. Ulga, jaką w tym momencie odczuwa, jest tak ogromna, że aż przesadna. Powtarza: To idiotyczne, i swobodniej oddycha. Wychodząc ze sklepu, nie może się powstrzymać, żeby nie stanąć i ponownie nie sprawdzić, czy droga wolna. Jeszcze trochę, a jego nieobecność wydałaby jej się podejrzana.
Patrzy na zegarek, a potem w niebo. Jest ładna pogoda, do zmierzchu jeszcze prawie godzina. Nie chce jej się wracać do domu. Po drodze powinna wstąpić do spożywczego. Próbuje sobie przypomnieć, co jej zostało w lodówce. Kwestię zakupów traktuje naprawdę niedbale. Interesuje ją głównie praca, własna wygoda (pod tym względem jest dość pedantyczna) oraz, choć niechętnie się do tego przyznaje, ciuchy i buty. I torebki. I peruki. Wolałaby, żeby to była raczej miłość, ale miłość to osobny temat, przygnębiający rozdział życia. Liczyła na nią, pragnęła kochać i być kochana, a potem odpuściła. Dziś nie chce już roztrząsać tego tematu, woli jak najrzadziej o tym myśleć. Tyle że stara się, by jej żal nie zamienił się w siedzenie z czipsami przed telewizorem, w nadwagę, w zaniechanie dbałości o wygląd. Ale chociaż jest sama, rzadko czuje się samotna. Ma pewne projekty, które bardzo leżą jej na sercu, które organizują jej czas. Z miłością się nie udało, cóż, jest, jak jest Łatwiej to wytrzymać, odkąd pogodziła się z myślą, że skończy w pojedynkę. Mimo samotności stara się żyć normalnie, wynajdywać sobie różne przyjemności. I ta właśnie myśl: żeby nie odmawiać sobie drobnych przyjemności, że ona też, tak jak inni, ma do nich prawo, podtrzymuje ją na duchu. Teraz na przykład postanowiła, że dziś wieczorem znowu pójdzie na kolację do Mont-Tonnerre przy ulicy Vaugirard.
Zjawia się trochę przed czasem. Wybrała się tu po raz drugi. Poprzednio była tydzień temu, a ładną rudowłosą kobietę jedzącą samotnie kolację siłą rzeczy się pamięta. Dzisiaj witają ją jak stałą bywalczynię, kelnerzy spoglądają porozumiewawczo, taka ładna klientka, próbują nieśmiało flirtować, Alex uśmiecha się, uznają, że jest naprawdę czarująca. Alex prosi o ten sam stolik, tyłem do tarasu i twarzą do sali, zamawia tak samo jak poprzednio pół butelki dobrze schłodzonego wina alzackiego. Wzdycha, bardzo lubi jeść, powinna uważać, wciąż o tym pamiętać. Jej waga to prawdziwa huśtawka, choć na razie jeszcze dość skutecznie kontroluje ten problem. Potrafi przytyć dziesięć, piętnaście kilo, zmienić się do niepoznania, a dwa miesiące później wraca do wagi wyjściowej. Ale za kilka lat skończy się zabawa.
Wyjmuje książkę i prosi o dodatkowy widelec jako zakładkę, żeby mogła czytać przy jedzeniu. Naprzeciwko przy stoliku nieco z prawej siedzi ten sam jasny szatyn. Podobnie jak w zeszłym tygodniu, przyszedł na kolację z kumplami. Na razie jest ich dwóch, ale z ich słów wynika, że wkrótce dołączą inni. Zauważył ją od razu, kiedy weszła. Alex udaje, że nie dostrzega jego natarczywego spojrzenia. I tak przez cały wieczór. Nawet kiedy przyjdą inni, nawet kiedy zaczną swoje zwykłe rozmowy o pracy, o dziewczynach, o kobietach, kiedy kolejno opowiedzą wszystkie historie z sobą w roli głównej, facet nie przestanie się w nią wgapiać. Alex podoba się ta sytuacja, ale nie chce go otwarcie zachęcać. Choć gość wygląda nieźle, jakieś czterdzieści, czterdzieści pięć lat, kiedyś musiał być przystojny, na pewno za dużo pije, stąd ten patetyczny wyraz twarzy. Twarzy wzbudzającej w Alex dziwne poruszenie.
Dopija kawę. Jedyne umiejętnie skalkulowane ustępstwo: na odchodnym rzuca mężczyźnie spojrzenie. Zwykłe spojrzenie. Ma to dopracowane do perfekcji. Spojrzenie bardzo dyskretne. Jednak na widok pożądania w jego oczach ogarnia ją bolesne wzruszenie; świadomość pożądania chwyta ją za gardło niczym złowróżbny zwiastun. Alex nigdy nie nazywa rzeczy po imieniu, nie ubiera swoich odczuć w słowa, kiedy dotyczą, tak jak dzisiaj, jej własnego życia i jej przeszłości. Zdaje sobie sprawę, że jej umysł koncentruje się na poszczególnych stop-klatkach, tak jakby film z jej życia został uszkodzony, nie może cofnąć go do początku, odtworzyć na nowo całej historii, znaleźć właściwych słów. Możliwe, że następnym razem, jeśli zostanie dłużej, facet będzie na nią czekał na zewnątrz. Nie wiadomo. To znaczy, wiadomo. Alex doskonale wie, jak to przebiega. Zawsze mniej więcej tak samo. Z jej spotkań z mężczyznami nigdy nic dobrego nie wynika; to ta partia filmu, którą już nieraz widziała i którą pamięta. Cóż, tak już jest.
Na dworze zapadł zmierzch. Jest ciepło. Podjechał autobus. Alex przyspiesza kroku, kierowca widzi ją w lusterku wstecznym i czeka, Alex podbiega, ale w chwili gdy ma już wsiąść, nagle się rozmyśla, nie, trochę się przejdzie, złapie po drodze następny, macha do kierowcy, który w odpowiedzi rozkłada ręce, że szkoda, jakby chciał powiedzieć: Jak pech, to pech. Mimo to otwiera drzwi.
- Dzisiaj już nie ma autobusów, to ostatni kurs...
Alex uśmiecha się, gestem mu dziękuje. Trudno, wróci na piechotę. Pójdzie ulicą Falguière, a potem jej przedłużeniem, ulicą Labrouste.
W tej dzielnicy przy Porte de Vanves mieszka od trzech miesięcy. Często zmienia adresy. Wcześniej to było Porte de Clignancourt, a jeszcze wcześniej ulica Commerce. Są ludzie, którzy nie znoszą się przeprowadzać, dla niej przeprowadzki to konieczność. Uwielbia je. Możliwe, że to tak jak z perukami: człowiek ma wrażenie, że zmienia życie. Lejtmotyw. Pewnego dnia Alex zmieni swoje życie. Kilka metrów przed nią jakaś biała furgonetka parkując, wjeżdża dwoma kołami na chodnik. Chcąc przejść, Alex przywiera do ściany budynku, czuje za sobą czyjąś obecność, obecność mężczyzny, nie ma czasu się odwrócić, bo w tym samym momencie dostaje pięścią w plecy z taką siłą, że ją zatyka. Traci równowagę, z tępym hukiem gwałtownie uderza czołem o karoserię, wypuszcza wszystko z rąk, próbując się czegoś przytrzymać, ale nie ma czego, facet łapie ją za włosy - w rękach zostaje mu tylko peruka. Rzuca jakieś przekleństwo, którego Alex nie rozumie, i w furii jedną ręką chwyta ją za włosy, tym razem prawdziwe, a drugą, ciosem zdolnym powalić wołu, wali ją w brzuch. Alex nie ma czasu wrzasnąć, z bólu zwija się wpół i natychmiast puszcza pawia. A facet jest naprawdę silny, obraca ją przodem do siebie, jakby ważyła tyle co kartka papieru. Chwyta ją wpół, mocno przytrzymuje i wpycha jej głęboko do gardła zwiniętą w kulkę szmatę. To on. To ten mężczyzna z metra, z ulicy, mężczyzna spod sklepu, to on. Na ułamek sekundy ich spojrzenia się spotykają. Alex wierzga nogami, lecz on mocno, jak w imadle, przytrzymuje jej ramiona, nie może nic zrobić, by dać odpór jego sile, kolana się pod nią uginają i osuwa się na ziemię. Wtedy on daje jej potężnego kopa w krzyż, Alex jak z katapulty wpada do furgonetki, trąc policzkiem o podłogę. Mężczyzna wsiada za nią, bez ceregieli odwraca ją na plecy, przywala jej kolanem w brzuch i pięścią wymierza cios w twarz. Potężny cios... Naprawdę chce ją skrzywdzić, naprawdę chce ją zabić, przemyka jej przez głowę i w tym momencie znów dostaje pięścią w twarz, a jej głowa uderza w podłogę tak mocno, że aż odskakuje, potworny wstrząs, uderzyłam potylicą, myśli Alex, to potylica. Jedyne, co oprócz tego słowa jest w stanie wymyślić, to że nie chce umierać, nie w taki sposób, nie teraz. Dławiąc się wymiocinami, z głową pękającą z bólu, skulona w pozycji płodu, czuje, że mężczyzna brutalnie wygina jej ręce do tyłu, krępuje je, tak samo jak kostki nóg. Nie chcę umierać, nie teraz, powtarza w duchu Alex. Drzwi furgonetki z hukiem się zatrzaskują, włącza się silnik, samochód gwałtownym skokiem odrywa się od chodnika, nie chcę teraz umierać.
Jest ogłuszona, ale przytomna, wie, co się dzieje. Płacze, zalewa się łzami. Dlaczego ja? Dlaczego ja?
Nie chcę umierać. Nie teraz.
Komisarz Le Guen nie pozostawił mu wyboru.
- Wsadź sobie gdzieś te swoje rozterki, Camille! Nie mam nikogo, rozumiesz? Nikogo! Więc wysyłam po ciebie wóz i jedziesz! - Chwilę odczekawszy, dorzucił: - I przestań mnie już wkurzać!
Po tych słowach rozłączył się. Taki już ma styl Le Guen. Impulsywny. Zwykle Camille się tym nie przejmuje. Generalnie wie, jak z komisarzem negocjować.
Tyle że tym razem chodzi o porwanie.
A tego Camille nie chce, zawsze to powtarzał, są dwie czy trzy sprawy, których się nigdy więcej nie podejmie, a tym bardziej gdy w grę wchodzi porwanie. Od śmierci Irène. Swojej żony. Była w ósmym miesiącu ciąży. Upadła na ulicy. Trzeba ją było odwieźć do szpitala, a potem została porwana. I więcej nie widziano jej już żywej. Camille był zdruzgotany. Trudno opisać, jaki przeżył wstrząs. To go kompletnie powaliło. Przez długie dni żył jak sparaliżowany, jak naćpany. Kiedy zaczął majaczyć, trzeba go było umieścić w szpitalu. Krążył od jednej kliniki do drugiej, od sanatorium do sanatorium. Cud, że jeszcze żyje. Nikt już na to nie liczył. Przez długie miesiące jego nieobecności w Wydziale Kryminalnym wszyscy się zastanawiali, czy się kiedyś po tym podniesie. A kiedy wreszcie wrócił, dziwna rzecz, ale wyglądał dokładnie tak samo jak przed śmiercią Irène, tyle że się postarzał. Odtąd podejmuje się tylko spraw pomniejszej wagi. Zbrodni w afekcie, zatargów w półświatku, sąsiedzkich porachunków. Spraw, w których ofiary już są, a nie dopiero będą. Nie porwań. Camille woli martwych, naprawdę martwych, martwych bezdyskusyjnie.
Le Guen, który naprawdę robi dla Camille'a, co może, powiedział kiedyś:
- Mimo wszystko unikanie żywych to żadne rozwiązanie. To tak, jak robić za karawaniarza.
Na co Camille:
- A kimże innym jesteśmy?
Znają się od dwudziestu lat, poważają, nie boją się jeden drugiego. Le Guen to Camille, który zrezygnowałby z pracy w terenie, Camille to Le Guen, który zrezygnowałby z władzy. Zasadniczo dzielą ich tylko dwa stopnie służbowe i osiemdziesiąt kilo wagi. No i trzydzieści centymetrów wzrostu. W takim ujęciu różnica wydaje się ogromna i fakt, że razem wyglądają jak własna karykatura. Le Guen nie jest bardzo wysoki, ale Camille jest bardzo niski. Przy swoim metrze czterdzieści pięć ogląda świat z dołu, jak trzynastoletnie dziecko. Zawdzięcza to swojej matce, Maud Verhoeven. Malarce, której płótna figurują w katalogach tuzina międzynarodowych muzeów. Wielkiej artystce i namiętnej palaczce, nieustannie spowitej chmurą papierosowego dymu; trudno ją sobie wyobrazić bez tej błękitnej aureoli. To jej Camille zawdzięcza dwie swoje najbardziej charakterystyczne cechy. Po artystce odziedziczył niezwykły dar rysunku, nałogowa palaczka zafundowała mu niedożywienie płodowe, którego skutkiem okazał się niski wzrost.
Prawie nigdy nie spotykał ludzi, na których mógłby patrzeć z góry. Za to odwrotnie... Taki wzrost to nie tylko upośledzenie. Dla dwudziestolatka jest okrutnym upokorzeniem, dla trzydziestolatka przekleństwem, ale od samego początku wiadomo, że to wyznacznik losu. Przeznaczenie, wymuszające podniosłe słowa.
Dzięki Irène wzrost Camille'a stal się jego silą. Za jej sprawą urósł wewnętrznie. Nigdy wcześniej nie był tak... Camille zastanawia się, jak by to ująć. Bez Irène nawet słów mu brakuje.
W przeciwieństwie do Camille'a, Le Guen reprezentuje wagę ciężką. Nie wiadomo, ile tak naprawdę waży, on sam tego nie zdradza, zdaniem jednych sto dwadzieścia kilo, zdaniem innych sto trzydzieści, są nawet tacy, którzy twierdzą, że więcej; Le Guen jest po prostu ogromny, z obwisłymi policzkami przypomina mastodonta, lecz nie ma to najmniejszego znaczenia, bo jego jasne spojrzenie tchnie inteligencją. I choć trudno w to uwierzyć, wszystkie kobiety są mniej więcej zgodne co do tego, czego mężczyźni nie chcą przyznać: komisarz to człowiek niezwykle ujmujący. Jak to możliwe? Nie wiadomo.
Camille usłyszał ryk Le Guena. Ataki komisarza nie robią na nim wrażenia. Od dawna... Spokojnie podnosi słuchawkę, wybiera numer.
- Okay, Jean, jadę do tego porwania. Ale uprzedzam, jak tylko zjawi się Morel, przekażesz mu sprawę, bo... - bierze głęboki oddech i z cierpliwością dziwnie przypominającą pogróżkę cedzi każdą sylabę - ...bo ja jej nie wezmę!
Camille Verhoeven nigdy nie krzyczy. Rzadko. To człowiek z autorytetem. Jest niski, łysy i lekki jak piórko, ale wszyscy wiedzą, że jak już coś powie, to święte. Zresztą Le Guen nic nie mówi. Złośliwi powiadają, że w tej parze to Camille ma więcej do powiedzenia. Camille odkłada słuchawkę.
Szlag by to!
Prawdziwy pech. Tym większy, że porwania nie zdarzają się nagminnie, w końcu to nie Meksyk, mogło wypaść kiedy indziej, kiedy pracuje nad inną sprawą albo gdy ma wolne, jest gdzieś daleko! Camille wali pięścią w stół. W zwolnionym tempie, bo jest człowiekiem opanowanym. W innych też nie lubi porywczości.
Czas nagli. Policjant wstaje, łapie płaszcz, kapelusz, szybko schodzi po schodach. Nie jest wysoki, ale chód ma ociężały. Dopóki żyła Irène, krok miał raczej lekki, często mówiła: „Poruszasz się jak ptak. Zawsze mam wrażenie, że zaraz odlecisz”. Irène od czterech lat nie żyje.
Podjeżdża samochód, Camille wsiada.
- A ty jak się nazywasz?
- Alexandre, sze...
I od razu gryzie się w język. Tutaj wszyscy wiedzą, że Camille nie cierpi, jak się go nazywa szefem. Mówi, że to mu się kojarzy ze szpitalem, z serialem telewizyjnym - takie cięte komentarze to jego specjalność. Camille to człowiek spokojny, który czasem bywa zapalczywy, który czasem wybucha. Nigdy nie miał łatwego charakteru, ale z wiekiem, a zwłaszcza odkąd owdowiał, zrobił się trochę posępny i drażliwy. W gruncie rzeczy jest nerwusem. Już Irène go pytała: „Kochanie, czemu jesteś zawsze taki podminowany?”. Z wysokości, by tak rzec, swojego metra czterdziestu pięciu, z udanym zdziwieniem odpowiadał: „Tak, faktycznie... nie ma najmniejszego powodu się złościć...”. Popędliwy, a opanowany, szorstki człowiek i zręczny gracz; ludzie nie tak od razu potrafią się w nim rozeznać. Szanują go. Również dlatego, że nie jest zbyt wesoły. Camille nie bardzo lubi sam siebie.
Od kiedy trzy lata temu wrócił do pracy, zgadza się na wszystkich stażystów - gratka dla szefów wydziału, którzy nie lubią mieć z tym problemów. Jedno jest pewne: od kiedy jego zespół się rozpadł, nie chce mieć stałej ekipy. Zerka na Alexandre'a. Facet, do którego pasowałoby każde imię, ale na pewno nie Alexandre. Nie zmienia to faktu, że jest wystarczająco Alexandre'em, by przerastać go o cztery głowy, co akurat nie jest wielkim wyczynem, no i ruszył, zanim Camille wydał mu polecenie, co jest oznaką, oględnie mówiąc, dynamizmu.
Alexandre pędzi jak strzała, lubi prowadzić, i to widać. Zdawać by się mogło, że GPS ledwie za nim nadąża. Chce pokazać inspektorowi, jaki z niego dobry kierowca, syrena wyje, samochód pędem mija ulice, skrzyżowania i bulwary, stopy Camille'a majtają dwadzieścia centymetrów nad podłogą, prawą ręką trzyma się pasów. W niespełna piętnaście minut docierają na miejsce. Jest dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt. Jeszcze nie tak późno, ale na Paryż zdążyła już spłynąć senna, spokojna atmosfera; nie wygląda na miasto, w którym porywa się kobiety. „Kobietę”, zaznaczył świadek, który zadzwonił na policję. Wyraźnie wstrząśnięty: „Porwana, i to na moich oczach!”. Nie mógł w to uwierzyć. Ale też trzeba przyznać, że trafiło mu się dość niecodzienne przeżycie.
- Tu się zatrzymaj - mówi Camille na końcu ulicy.
Wysiada, poprawia kapelusz, stażysta odjeżdża. Odległość pięćdziesięciu metrów, które dzielą go od pierwszych policyjnych zabezpieczeń, Camille pokonuje na piechotę. To jego metoda; jeśli czas pozwała, stara się zawsze spojrzeć na sprawę z dystansu. Pierwsze spojrzenie jest bardzo ważne, tym ważniejsze, że panoramiczne, bo potem człowiek już bezpowrotnie zagłębia się w gąszcz detali i faktów. To oficjalny powód, wersja na własny użytek, usprawiedliwienie, by wysiąść sto metrów od miejsca, gdzie już na niego czekają. Drugi, prawdziwy, to ten, że wcale nie chce tu być.
Zbliżając się do wozów policyjnych, których światła pulsują na fasadach, próbuje rozeznać się we własnych emocjach.
Wali mu serce.
Czuje się fatalnie. Oddałby dziesięć lat życia, byle być teraz gdzie indziej.
Ale choć wcale się nie spieszy, w końcu dociera na miejsce.
Mniej więcej podobnie wyglądało to cztery lata temu. Ulica, przy której mieszkał, była trochę podobna do tej tutaj. Irène już nie zastał. Za kilka dni miała urodzić chłopczyka. Powinna być w szpitalu położniczym, Camille popędził tam, szukał, czego on nie robił tamtej nocy, żeby ją odnaleźć... Miotał się jak oszalały, ale wszystko na próżno... A potem już nie żyła. Koszmar w życiu Camille'a zaczął się w sekundzie podobnej jak ta. Więc serce mu wali, łomocze, huczy mu w uszach. Myślał, że poczucie winy w nim przygasło, tymczasem z powrotem ożyło. Chwytają go mdłości. Jeden głos w nim krzyczy, żeby uciekał, inny, żeby stawił czoło. W piersi czuje żelazny uścisk, ma wrażenie, że zaraz się przewróci. Przesuwa barierkę i wchodzi na zabezpieczony teren. Wartujący policjant wita go z daleka nieznacznym uniesieniem ręki. Nie wszyscy znają inspektora Verhoevena, ale wszyscy go rozpoznają. Trudno się dziwić, nawet gdyby nie był postacią w pewnym stopniu legendarną, to z takim wzrostem... I z taką historią...
- O, to pan?
- Rozczarowany?
Louis w popłochu macha rękami.
- Ależ skąd, nie, nie, ani trochę!.
Camille uśmiecha się. Zawsze umiał go zapędzić w kozi róg. Louis Mariani przez długi czas był jego zastępcą, zna go jak własną kieszeń.
Z początku, po zabójstwie Irène, Louis często go odwiedzał w klinice. Camille nie był zbyt skory do rozmowy. Rysowanie, kiedyś tylko sposób na miłe spędzenie czasu, teraz stało się jego głównym zajęciem. Jeśli nie jedynym. Całymi dniami robił tylko to, rysował; rysunkami, szkicami, studiami zawalony był cały pokój, który poza tym zachował bezosobowy charakter. Louis znajdował sobie wolne miejsce i jeden wpatrywał się w drzewa w parku, drugi we własne stopy. Mnóstwo rzeczy sobie w tym milczeniu powiedzieli, ale to nie to co słowa. Bo tych nie znajdowali. A później któregoś dnia Camille ni stąd, ni zowąd oświadczył, że woli być sam, że nie chce Louisa obarczać własnym smutkiem. „Towarzystwo smutnego gliny to żadna przyjemność”, powiedział. Obu im było przykro, że się tak rozstają. Upłynęło trochę czasu. A potem, kiedy sprawy zaczęły się układać nieco lepiej, było już za późno. Kiedy minie żałoba, pozostaje jałowa ziemia.
Od dawna się nie widzieli, spotykali się tylko czasami na różnych zebraniach, briefingach, przy tego typu okazjach. Louis prawie się nie zmienił. Do starości, do śmierci zachowa ten swój młodzieńczy wygląd; niektórzy już tak mają. I swoją zwykłą elegancję. Camille stwierdził kiedyś: „Przy tobie nawet w ślubnym stroju wyglądam jak kloszard”. Trzeba powiedzieć, że Louis jest bogaty, bardzo bogaty. Z jego majątkiem jest jak z wagą komisarza Le Guena, nikt nie wie ile, ale wszyscy wiedzą, że dużo i na pewno ciągle coraz więcej. Louis śmiało mógłby żyć z odsetek od kapitału i jeszcze zapewnić finansowe zabezpieczenie czterem lub pięciu następnym pokoleniom. Zamiast tego jest policjantem w Wydziale Kryminalnym. Choć nie musiał, zaliczył mnóstwo fakultetów; zawdzięcza im ogładę, której Camille nigdy nie miał nic do zarzucenia. Louis to prawdziwe kuriozum.
Uśmiecha się, czuje się dość dziwnie, tak ni stąd, ni zowąd spotykając Camille'a, który zjawia się bez uprzedzenia.
- To tam - mówi, wskazując barierki.
Camille przyspiesza kroku, by nadążyć za młodym mężczyzną. Nie takim znów młodym.
- Ile ty masz lat, Louis?
Louis odwraca się.
- Trzydzieści cztery, a co?
- Nie, nic.
W tym momencie Camille stwierdza, że znajdują się niedaleko muzeum Bourdelle'a. Przypomina mu się dość wyraźnie twarz Heraklesa łucznika. Zwycięstwo herosa nad potworami. Camille nigdy nie rzeźbił, nie miał po temu warunków fizycznych, i od dawna też nie maluje, ale nadal, nawet po długim okresie depresji, rysuje, to silniejsze od niego, to integralna część jego osobowości, nie może się powstrzymać, żeby nie rysować, zawsze z ołówkiem w ręku. To jego sposób odbioru świata.
- Znasz Heraklesa łucznika z muzeum Bourdelle'a?
- Tak - mówi Louis. I z zakłopotaną miną dodaje: - Ale nie wiem, czy nie mają go raczej w Muzeum d'Orsay.
- Ty jak zawsze wkurzający.
Louis uśmiecha się. Tego typu odzywka w ustach Camille'a oznacza: bardzo cię lubię. Oznacza: jak ten czas szybko leci, to ile my się już znamy? Koniec końców oznacza: tak naprawdę to nie widzieliśmy się od czasu, kiedy zabiłem Irène, co? I dlatego dziwnie jest spotkać się znowu na miejscu zbrodni. Nagle Camille czuje się w obowiązku wyjaśnić:
- Zastępuję Morela. Le Guen akurat nikogo innego nie miał.
Louis kiwa głową, że rozumie, ale wygląda na nie całkiem przekonanego. Inspektor Verhoeven tranzytem w takiej jak ta sprawie - to jednak dość dziwne.
- Zadzwoń do Le Guena. Potrzebuję ludzi. Teraz, zaraz. O tej porze niewiele zdziałamy, ale spróbować warto...
Louis kiwa głową i wyjmuje komórkę. Podziela zdanie Camille'a. Do tego typu sprawy można podejść dwojako. Zacząć albo od porywacza, albo od ofiary. Pierwszy jest już z pewnością daleko. Ofiara może mieszkać w tej dzielnicy, mogła zostać uprowadzona z własnego mieszkania, i nie tylko historia Irène każe im w ten sposób rozumować. Takie są statystyki.
Ulica Falguière. Dzisiejszy wieczór przebiega zdecydowanie pod znakiem rzeźbiarzy. Idą środkiem ulicy, z obu stron zamkniętej dla ruchu. Camille spogląda na fasady, we...
entlik