Czarnoksieznik z Volkyanu A5.doc

(1454 KB) Pobierz
Czarnoksiężnik z Volkyanu




Tanith Lee

Czarnoksiężnik z Volkyanu

 

 

Przełożyła: Danuta Górska

Tytuł oryginału: Volkhavaar

Wydanie oryginalne 1977

Wydanie polskie 1991

 

 

Kernik Volk, czarnoksiężnik sprzymierzony z bogiem zła, sięga po władzę nad światem, który rządzi się prawami magii. Do walki z czarnoksiężnikiem staje niewolnica Shaina uzbrojona w moc przenoszenia się duchem, daną jej przez czarownicę Barbayat. Następuje starcie w odwiecznej wojnie między siłami Dobra i Zła.

 

 

Spis treści:

Część 1. Niewolnica i jej serce.              4

Część 2. Czarnoksiężnik i jego moc.              50

Część 3. Dusza i jej lot.              115

Część 4. Miasto i jego bogowie.              176


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Miłość kołem się toczy,

a koło nie ma końca.

 

(przysłowie ludowe)

 


Część 1. Niewolnica i jej serce.

1.

Słońce w złotym rydwanie zbliżało się do ostatnich łąk nieba. Wkrótce sześć gniadych koni parsknie z nozdrzy różowym płomieniem i pogalopuje za horyzont. Później nadejdzie zmierzchu niczym wdowa w żałobie, i zarzuci czarny welon na niebo i ziemię, ale na długo przedtem niewolnica Shaina sprowadzi stado kóz w dolinę.

Wiosną Shaina zabierała kozy na górskie pastwisko tylko w niektóre dni. Zazwyczaj robił to Młody Ash, syn jej właściciela, ale Młody Ash upijał się co czwarty lub piąty wieczór; tak więc w te ranki, kiedy leżał okryty niedźwiedzią skórą jęcząc i wzywając wszystkie domowe demony, żeby się nad nim użaliły, żona Starego Asha wzywała niewolnicę i wyprawiała ją ze stadem.

Ale Shaina nigdy się nie skarżyła. Jej właściciele nie lubili, kiedy siedziała bezczynnie na pastwisku, i kazali jej zabierać ze sobą pranie i cerowanie, musiała więc dźwigać na plecach ciężki kosz tam i z powrotem. Nie mogła spuścić stada z oka na chwilę, jako że wszystkie kozy były na swój kozi sposób trochę szalone i zawsze gotowe to udowodnić. A jednak dobrze jej było na tej górskiej łące, usianej drobnymi, wiosennymi kwiatami, rozbrzmiewającej srebrzystym szmerem rozgadanych strumieni wezbranych odwilżą. Otaczające łąkę szczyty wydawały się bardzo bliskie. Każdy miał swój własny kształt i kolor, a przecież wciąż się zmieniały pod zmiennym niebem; raz były ostre i wyraźne w jasnym słońcu, kiedy indziej rozmyte przez mgłę, to znów przypominały zastygłe chmury. W wiosce każdy szczyt nosił własne miano - Wielki Elf, Zimna Turnia, Czarny Wierch.

Niektóre były przyjazne, inne przeklęte. W każdym razie o wiele przyjemniej pracowało się w ich otoczeniu, niż razem z żoną Starego Asha tkwiło w ciasnej, zakopconej izbie pomiędzy garnkami, gdzie jedynym urozmaiceniem był pies szczekający na podwórzu lub dzieci rzucające kamieniami. Zwykle po dniu spędzonym w górach Shaina wracała do wioski odświeżona i niemal zadowolona z życia.

Lecz tego wieczoru, kiedy schodziła stromą kamienistą ścieżką wdychając rzeźwy wiatr, z koszykiem na plecach, otoczona przez drepczące stado, czuła, że narasta w niej dziwny, nieuchwytny smutek.

Owa melancholia była jej dobrze znana. Przez ostatnie dziesięć miesięcy odchodziła i wracała, za każdym razem coraz bliższa, coraz słodsza i bardziej gorzka w jej sercu. Shaina nie umiała jej nazwać.

Nie był to posępny, gryzący żal za utraconą wolnością; do niego przywykła. Młoda, silna i dumna, wprędce znalazła w sobie dość odwagi i zdecydowania, żeby powiedzieć: Nie zawsze będę niewolnicą; a jeśli już mam żyć w niewoli, będę nosić głowę wyżej niż córka księcia w Arkev.

Okrutni ciemnoskórzy ludzie porwali ją z domu, kiedy miała zaledwie sześć lat. Niewiele zapamiętała z tej szaleńczej przeprawy, tylko ogień i dym, które zostały z tyłu, i przerażenie, które czyhało na przedzie. Wielkie, rozkołysane morze zaniosło okręty do skalistego brzegu. Bosa, w łańcuchach, zapłakana, z pokrwawionymi stopami przybyła Shaina do Korkeem, do kraju, gdzie miała dorastać. Tutaj zapomniała o swojej ojczyźnie, pamiętała tylko cień przeszłości, powracający niekiedy w głosach jej przodków, jej rasy, a niekiedy w snach. W jej ojczyźnie było ciepło, a w tym kraju zimno, ale ten zimny kraj stał się jej krajem i przestrzegała jego zwyczajów, ponieważ nie znała innych. Z przeszłości zachowała tylko swoją dumę, jedyne dziedzictwo, którego nie mogli jej odebrać. Choć teraz należała do Starego Asha, przecież nie zawsze była jego niewolnicą; widziała więcej w swojej przybranej ojczyźnie niż wieśniacy, którzy mogli podróżować bez ograniczeń. Została sprzedana w wieku siedmiu lat, ponownie jako dziesięciolatka i po raz trzeci Staremu Ashowi, kiedy miała lat szesnaście. Wędrując z jednego targu niewolników na drugi widziała trzy wsie i jedno miasteczko, a nawet oglądała z daleka Arkev, miasto słońca i księżyca, gdzie książę jadał pieczone łabędzie w białym pałacu o wieżach zwieńczonych kopułami z żółtego metalu. Stary Ash i jego żona w najlepszym razie chodzili do Kost w dni targowe. Jeśli chodzi o Młodego Asha, najdalszym miejscem, do którego kiedykolwiek dotarł, była karczma na wzgórzu.

Shaina miała więc swoją dumę, poczucie wyższości, które zawdzięczała podróżom, niezłomną wolę i świadomość dziedzictwa krwi - dlatego nie wiedziała, skąd się bierze ów smutek, który przychodzi o zmierzchu.

Zwierciadło mogłoby jej to powiedzieć, ale zwierciadło z brązu w domu Starego Asha było mętne i porysowane, a zresztą niewolnica i tak nie miała czasu się w nim przeglądać. Strumień mógłby jej to powiedzieć, gdyby jego wody były dość spokojne, by stać się zwierciadłem - ale wiosną strumienie Korkeem stawały się bystre i wzburzone, a zimą pokrywały się białym lodem. Włosy Shainy były czarne i lśniące jak niebo o północy, jej oczy miały kolor dębowych liści na jesieni. Była smukła i prosta, stąpała nie jak niewolnica, ale jak księżniczka. Zaprawdę, nawet sam książę w podniebnym Arkev byłby zadowolony, gdyby jego niezgrabna córka nosiła się tak jak Shaina, mimo koszyka na plecach, kóz i całej reszty.

U podnóża góry znajdowało się miejsce, gdzie ścieżka okrążała wielką skałę. Na boku tej skały ktoś przed wiekami wyrzeźbił podobiznę demona czy górskiego bóstwa, które wieśniacy zawsze pozdrawiali przechodząc. Shaina również nabrała zwyczaju kłaniania się bożkowi i życzenia mu dobrego dnia lub dobrej nocy, jako że w tej krainie diabłów, chochlików i demonów człowiek nigdy nie mógł być dość ostrożny. Również kozy zachowywały się dziwnie, przechodząc tamtędy - beczały głośniej i bodły się bardziej niż zwykle.

Tego wieczoru tuż przed zakrętem kozy nagle zbiły się w ciasną gromadkę i dziwnie zamilkły, przewracając oczami. Mimo to Shaina podniosła wzrok, aby wypowiedzieć zwyczajowe pozdrowienie, i wydało się jej, że rzeźba odmłodniała. Ale to musiało być złudzenie, wymówiła więc słowa powitania i zawołała na kozy. Zwierzęta ani drgnęły. Shaina przecisnęła się między nimi i znalazła się po drugiej stronie skały.

Niebo pociemniało, zrobiło się chłodniej; ostatnie szaroróżowe blaski kładły się na pustym stoku, a w wiosce poniżej zaczynały się zapalać światła. Coś się jednak zmieniło: niewielki głaz, który musiał stoczyć się ze zbocza, spoczywał na środku drogi.

- Widzicie - powiedziała Shaina do kóz - to tylko kamień. Boicie się kamienia, głuptasy?

Kozy potrząsnęły brodami i dalej milczały.

- Uważajcie - ostrzegła je Shaina - bo kiedy w górach zapadnie noc, spod ziemi wyskoczą karzełki i zabiorą was.

Ale kozy tylko wpatrywały się w nią uparcie, aż w końcu Shaina pomyślała, że musi odsunąć ten okropny głaz. Zbliżyła się więc doń raźnym krokiem, żeby pokazać kozom, iż nie ma się czego bać. Wówczas głaz jakby się przekręcił, podniósł głowę i popatrzył na nią parą czarnych oczu.

Na ten widok Shaina znieruchomiała nie mówiąc nic, jako że najmądrzej wydawało się zachować milczenie.

- Nie wszystko, co chodzi na dwóch nogach, jest człowiekiem - przemówił głaz gawędziarskim tonem - i nie wszystko, co leży bez ruchu, jest kamieniem, jak powiedział wilk, kiedy ugryzła go żmija.

- Widzę - odparła Shaina.

I rzeczywiście, zamiast głazu zobaczyła starą kobietę o dziwnie szarej skórze, zakutaną w wielki mszysty szal, o pomarszczonej szarej twarzy, z której wyzierało ostre jak nóż spojrzenie czarnych oczu.

- Jesteś niewolnicą z tej wioski - stwierdziła starucha. - Przemierzyłaś obce kraje i piłaś wodę z niejednej studni. Czekasz na coś. Czy wiesz, na co czekasz?

- Chcę wrócić do domu mojego pana, matko, bo inaczej czeka mnie bicie.

- Kij rani grzbiet, nie serce - powiedziała starucha bezlitośnie. - Twoje serce, moja piękna, silna i odważna niewolnico, czeka na kogoś, kto je zrani. Stoisz tu, jakbyś zamiast koszyka z praniem nosiła na ramionach aksamitny płaszcz, a na nogach srebrne bransolety. Ale powiadam ci, że nim skończy się dzień jutrzejszy, przyjdziesz do mnie jak żebraczka i ofiarujesz mi własną serdeczną krew w zamian za moją pomoc.

Shaina poczuła, że blednie. Przestraszyły ją nie tyle słowa starej kobiety, ile sposób, w jaki zostały wypowiedziane, i niesamowity wyraz jej twarzy. Ale w chwilach przestrachu Shaina odnajdywała w sobie żelazną nieugiętość. Zapytała więc twardo:

- Jeśli już mam przyjść do ciebie i błagać o pomoc, powiedz mi chociaż, kogo mam szukać?

- Zapytaj w wiosce, niewolnico. Zapytaj kogo bądź. Powiedz, że spotkałaś w górach kamień, który mówił, że kamień był szary i miał czarne oczy. A teraz możesz przejść, ty i twoje kozy. Patrz, oto droga. - Shaina mimo woli spojrzała tam, gdzie pokazywała stara kobieta. Dolina wypełniała się ciemnością jak puchar winem, w wąskich oknach domów jaśniały światła. Potem odniosła wrażenie, że domy się poruszają, a światła przelatywały z okna do okna jak rój złotych pszczół. Nie widziała już nic, serce w niej śpiewało, ziemia tańczyła pod stopami. - Zapytaj w wiosce, kto mieszka na zachód od Zimnej Turni. A potem poszukaj balsamu na swoje serce, ponieważ zanim noc się skończy, czyjeś spojrzenie przeszyje je na wskroś jak ostrze miecza.

Kozy zaczęły meczeć i napierać na Shainę, ich złote oczy lśniły szerokim kręgiem. Shaina przytrzymała się szorstkich grzbietów, żeby nie upaść, a kiedy spojrzała ponownie, na ścieżce nie było już ani głazu, ani starej kobiety.

- Widzicie, jak to głupio zatrzymywać się po drodze - powiedziała Shaina.

Kozy zaśmiały się smętnie. One też rozumiały, że Shaina rozmawiała z prawdziwą mieszkanką gór.

Kiedy klasnęła w ręce, stado pomknęło wełnistą falą ku wsi, a ona pobiegła za nim ile sił w nogach.


2.

- Spóźniłaś się, niewolnico - oznajmiła żona Starego Asha podnosząc wzrok znad parującego kotła z kluskami.

- Błagam o wybaczenie - odparła Shaina.

Kozy były w zagrodzie, ale Młody Ash zdążył już ją zwymyślać za przyprowadzenie stada o tak późnej porze. Miał pilne sprawy na wzgórzu, oświadczył, a niewolnica, która nic nie umie, jest nic nie warta, a potem dał jej szturchańca jako nauczkę na przyszłość. Pies na podwórzu uniósł łeb znad kości i zaszczekał głośno, jakby mówił: idzie Shaina, przygotujcie kij! Pies również był na swój sposób niewolnikiem i lubił patrzeć, kiedy ludzką istotę traktuje się równie brutalnie jak jego. Ale Stary Ash nie wrócił jeszcze z pola, więc jego żona wytargała Shainę za uszy, żeby nie marnować okazji.

Rzeczywiście było dość późno. Dawno minęła już owa czarodziejska pora, kiedy zapalają się pierwsze światła. Chleb i łyżki leżały na stole, a dla domowych demonów postawiono miseczki w wyznaczonych miejscach. Każdy demon dostawał trochę jedzenia i biada temu gospodarzowi, który by o tym zapomniał. Także bogacze musieli karmić swoje demony. Stary Ash opowiadał, że nawet w pałacu w Arkev stały małe srebrne talerzyki przeznaczone do tego celu. Żaden dom nie mógł się obyć bez demonów. Był demon, który troszczył się o drewno ścian, inny mieszkał pod dachem i odpędzał deszcz, jeszcze inny leżał pod progiem i ostrzegał domowników o nadchodzącym nieszczęściu krzykiem i jękami. Pewnej zimowej nocy Młody Ash poślizgnął się na śniegu wracając z karczmy i skręcił sobie kolano, doczołgał się więc do drzwi i leżał tam krzycząc i jęcząc z bólu. Stary Ash i jego żona myśleli, że to demon spod progu przed czymś ich ostrzega; byli zbyt przerażeni, żeby zejść na dół, wobec czego ich syn omal nie zamarzł na śmierć, zanim sąsiedzi przyszli mu na ratunek. A przecież demony istniały. Przestrzegały zasady, żeby nigdy nie pokazywać się ludziom na oczy, i zjadały swoje porcje, kiedy wszyscy spali. Czasem tylko w owej dziwnej, ponurej godzinie przedświtu Shaina, zwinięta w kłębek na wystrzępionym, spartańskim sienniku obok wygasłego paleniska, otwierając oczy dostrzegała nikły cień, który zwinnie jak wąż odpełzał od pustej miseczki i chował się w ścianie.

Stary Ash wkrótce nadszedł.

Popatrzył na Shainę z nieukrywaną przyjemnością, jako że niewielu wieśniaków mogło sobie pozwolić na niewolnika lub niewolnicę. Stary Ash troszczył się o swoją własność i dzięki temu Shaina dostawała dość jedzenia oraz miejsce do spania, a także pozwalano jej korzystać z rodzinnej balii, kiedy pozostali domownicy już się wykąpali. Stary Ash trzymał również z dala od niej swojego syna, co nie było łatwym zadaniem zważywszy, że młodzieniec najbardziej lubił przechwalać się, ile dziewcząt uwiódł od ostatniego święta księżyca. Na szczęście Młody Ash bał się wielkiego, silnego jak niedźwiedź ojca, a jeszcze bardziej obawiał się ostrego języka matki. Nie wolno było uszkodzić własności czy też, niech Matka Ziemia broni, zrobić jej dziecka, kiedy czekało tyle pracy dookoła.

Żona Starego Asha postawiła przed mężem miskę z gulaszem i nalała mu piwa.

- Niewolnica... - zaczęła, ale Stary Ash nie pozwolił jej dokończyć.

- Wilk tropił owce - oznajmił.

- Wilk! - wykrzyknęła jego żona.

- Trochę późno na wilki - stwierdził Młody Ash, pośpiesznie połykając kolację, żeby jak najszybciej wyruszyć na wzgórze.

- Są wilki i wilki - burknął kwaśno Stary Ash. - A Mikli powiedział mi, że Ktoś znowu się pokazał w okolicy, ta Szara Pani z Zimnej Turni.

- To już dwa lata, odkąd tu była - zauważyła żona Starego Asha. - Kobiety przychodziły do niej po czary i zaklęcia, ale kazała sobie za drogo płacić. Ostatniej zimy ludzie podobno widzieli, jak odlatywała w swoim fotelu... taki fotelik z brzozowego drewna, pamiętacie?... ale może teraz wróciła. Jest stara jak te skały i równie twarda.

- Lepiej niech nie wraca - mruknął Młody Ash złowróżbnym tonem, kończąc posiłek. - Dziewczęta by ją ukamienowały. Na wzgórzu mieszka dziewka, która ma dwugłowe dziecko, bo próbowała spędzić płód za pomocą czarów Barbayat.

- Szszsz! - zasyczała żona. - Wymawianie imion daje im moc! Lepiej byś o tym pamiętał!

- Co tam imię, gorzej, jak kogo kręci w brzuchu - odparł mężnie jej syn i wyszedł w pośpiechu.

Shaina upuściła półmisek z chlebem, który właśnie wyjmowała z pieca. Nie chciała tego, ale na wzmiankę o czarownicy z Zimnej Turni drgnęła niespodziewanie i palce odmówiły jej posłuszeństwa.

Żona doskoczyła do niej jak rozwścieczona kwoka, sięgając po kij. W tej samej chwili na zewnątrz rozległ się jakiś hałas, tak dziwny, tak nieoczekiwany, że wszyscy troje zamarli w bezruchu. Nawet Młody Ash zatrzymał się na podwórzu. Słyszeli stukot kopyt końskich i brzęk dzwoneczków przyczepionych do siodła i uprzęży: dźwięki kojarzące się nieodmiennie z bogactwem.

- Poborca podatków! - krzyknęła żona w panice.

- Kapłan z Kost - mruknął mąż.

Śmierć, pomyślała Shaina i sama nie wiedziała, dlaczego tak pomyślała, chociaż serce, dziewczęce serce, o którym wspomniała Szara Pani z Zimnej Turni, załomotało jej w piersi.

Stary Ash i jego żona wybiegli w ciemność. Nawet pies zaczął się szarpać na łańcuchu. Na szeroką wiejską drogę wychodzili zaciekawieni ludzie, ściskając w dłoniach latarnie i kawałki chleba z kolacji. Shaina podeszła tylko do drzwi, ale i tak wszystko widziała.

Czarne konie, nie umiała ich policzyć w niepewnym, migotliwym świetle latarni, siedem, dziewięć, trzynaście... I jeźdźcy - ilu? Odziani byli w płaszcze przypominające wielkie, czarne, zwinięte skrzydła. Światło latarń wydobywało z mroku szkarłatne czapraki na siodłach, wodze jak sznury gwiazd, z których zwisały pojedyncze gwiazdy - dzwoneczki, lśnienia żółtego i białego metalu, klejnoty jak krople krwi i klejnoty jak zielone oczy kotów.

A potem ktoś wysunął się do przodu, pierwszy jeździec na pierwszym koniu, i bez pośpiechu wjechał w smugę światła padającą z okien. Nie był to kapłan ani poborca podatków. Niektórzy pomyśleli sobie, że to musi być sam książę Korkeemu, ale oni też się mylili. Jakiż książę podróżowałby po górskich drogach z takim splendorem i tak nielicznym - siedmiu, dziewięciu, trzynastu ludzi - orszakiem.

- Witam wśród was - obcy wypowiedział te dziwaczne słowa spoglądając na wieśniaków z wysokości swojego czarnego konia. Odziany był w purpurę o odcieniu tak ciemnym, że wydawała się niemal czarna, a na tym tle wyhaftowano dwadzieścia złotych słońc o promieniach z rubinów. Szyję otaczał mu złoty łańcuch, na głowie nosił wysoki kapelusz barwy szafranu, obramowany srebrem. Twarz miał tak bladą, jakby pokrywała ją gruba warstwa białej emalii. Oczy obwiedzione były złotem, usta umalowane ciemną czerwienią. Spod warg błyskały zęby ostre i szpiczaste jak wilcze kły, spod umalowanych powiek spoglądały oczy płonące martwym, nieruchomym blaskiem jak rozżarzone węgle. Jedną długą, wąską ręką trzymał rozdzwonione wodze, w drugiej dzierżył kuglarską laskę z białego drewna z czarnym kamieniem na czubku. Paznokcie miał długie jak ogony szczurów, spiczaste i polakierowane na czarno. Cały błyszczał i migotał w świetle bijącym z okien. Z wolna obrócił swoją wymalowaną twarz z zachodu na wschód. - Nie znacie mnie, dobrzy ludzie z doliny? Jeszcze mnie poznacie.

Nikt się nie odezwał. Zdawało się, że na wszystkich padł cień strachu, jeśli strach może rzucać cień. Wieśniacy wstrzymali oddech, mróz przeszedł im po kościach. Obcy na czarnym koniu uśmiechnął się.

- Czyż nie dotarły do was wieści o Kerniku, Wielkim Kuglarzu? Kernik, Mistrz Magii, Książę Aktorów i Akrobatów, Najwyższy Kapłan Rozrywki. Kernik, Król Śmiechu, Twórca Iluzji i Złodziej Ról.

Kernik strzelił palcami. Zazgrzytały paznokcie. Uderzył laską w ziemię i z tego miejsca trysnęła fontanna iskier. Spomiędzy iskier wyleciał ptak i wzbił się prosto w gwiaździste niebo.

Przez tłum przeszedł lekki pomruk, jak szept wiosennego wiatru. Gdzieś niedaleko rozszczekały się psy i po chwili ucichły.

- Oto moi aktorzy - oznajmił Kernik, Wielki Kuglarz, Kernik, Twórca Magii, wskazując za siebie szponiastą dłonią. - Artyści z mojej trupy. Chodźcie, dzieci. Zsiądźcie z koni. Ci dobrzy ludzie nakarmią nas w zamian za cuda, które im pokażemy.

Wśród koni zapanowało nagłe poruszenie, jakby stado kruków jednocześnie rozwinęło i złożyło skrzydła. A potem gdzieś pomiędzy nimi zapaliło się światło, światło pozbawione ciepła i barwy, a jednak jaśniejsze od wszystkich świateł w wiosce, przyćmiewające blask bijący z okien. Latarnie zgasły jak zdmuchnięte. Taka jasność szła od klejnotów i metalowych ozdób, że zdawała się jakby łuną pożaru, a Kernik, Mistrz Magii, był jej płomiennym zarzewiem.

Kernik wykrzyknął głośno słowo lub imię, którego nie znał nikt. Konie cofnęły się, wspięły na tylne nogi i zamarły w tej pozycji nieruchomo jak rzeźby. Jeźdźcy oddzielili się od koni i kilku z nich wystąpiło naprzód. Nagle cała droga rozbrzmiała dźwiękiem bębnów, tamburynów i piszczałek, a pośrodku tańczył ociężale niedźwiedź bez łańcucha. Niedźwiedź futro miał żółte, oczy zaś niebieskie.

Wieśniacy przestali się niepokoić. Muzyka i taniec rozgrzały ich i ożywiły, strach pierzchnął. Stłoczyli się na poboczach szerokiej drogi, śmiejąc się, klaszcząc i wykrzykując w zadziwieniu. Nie co dzień, powtarzali sobie, można było zobaczyć takie widowisko.

Teraz z niedźwiedziem tańczyła dziewczyna w diademie z szafirów na jasnych włosach. Niedźwiedź traktował ją z pełną kurtuazją: jedną łapą obejmował lekko w talii, drugą trzymał za rękę i kłaniał się, gdy wymagała tego figura tańca. Dziewczyna była taka piękna, że chłopcy z wioski, zamiast jak zwykle trącać się łokciami i gwizdać, tylko wybałuszali na nią oczy z wypiekami na twarzach.

- Oto piękno i niewinność. Ona jest księżniczką i jej krew jest jaśniejsza od pereł. Nawet niedźwiedź nie ośmieli się jej skrzywdzić - recytował głos Kernika w rytm uderzeń bębna. - Jeśli chcecie, pokażę wam, co się jej przytrafiło.

To, co się potem stało, było trudne do wytłumaczenia, chociaż wtedy wydawało się całkiem naturalne. Miejsce, gdzie stał Kernik ze swymi aktorami, przestało być polną drogą, pełną kamieni i kozich bobków, i zamieniło się w marmurowy krajobraz z wyniosłymi drzewami o gałęziach obwieszonych złocistymi jabłkami. Pomiędzy gałęziami fruwały ptaki o ogonach z zielonych i niebieskich płomieni. Pod drzewami przechadzała się jasnowłosa dziewczyna, zbierając opadłe jabłka do fartuszka wyszywanego klejnotami, a za nią szedł niedźwiedź wygrywając na piszczałce piękną melodię.

- Obraz spokoju - zanucił głos Kernika - ale nie na długo. W tamtych stronach mieszkał smok.

Wysoko w górze zahuczał grom. Zdawał się wypełniać i rozsadzać całe niebo. Kobiety zaczęły krzyczeć.

- Boicie się zobaczyć smoka? - ryknął Kernik. -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin