JC 02 Nocne A5.doc

(1965 KB) Pobierz
Nocne życie




Dennis Lehane

Nocne życie

Cykl: Joe Coughlin Tom 2

 

Przełożyła Maciejka Mazan

Tytuł oryginału Live by Night

Wydanie oryginalne 1998

Wydanie polskie 2013

 

Boston, rok 1926. Szalone lata dwudzieste w pełnym rozkwicie. Alkohol leje się strumieniami, kule świszczą w powietrzu, a pewien człowiek zamierza odcisnąć swój ślad na tym świecie. Prohibicja spowodowała pojawienie się splątanej sieci podziemnych gorzelni, nielegalnych lokali, gangsterów i sprzedajnych policjantów. Joe Coughlin, najmłodszy syn znanego w Bostonie kapitana policji, już dawno odrzucił surowe zasady, w których go wychowano. Teraz, gdy drobne kradzieże z dzieciństwa odeszły w przeszłość, zajął się pracą dla najgroźniejszych gangsterów w mieście. Robi to dla zysku, dreszczu emocji i smaku życia na marginesie społeczeństwa.

Niestety, życie po stronie mroku ma wysoką cenę. W czasie gdy bezwzględni ludzie, mający do dyspozycji pieniądze, nielegalny alkohol i broń, walczą o władzę, nie można ufać nikomu. Buntownikom takim jak Joe pisany jest jeden los: przedwczesna śmierć. Ale ludzie jemu podobni, nie bacząc na nic, zamierzają żyć pełnią życia aż po ostatni dzień.

Joe rozpoczyna oszałamiającą wspinaczkę po szczeblach organizacji gangsterskiej, która rzuca go z Bostonu czasów jazzu do tętniącej życiem dzielnicy łacińskiej w Tampie i na słoneczną Kubę.


Spis treści:

CZĘŚĆ I. BOSTON 1926-1929.              5

Rozdział 1. NOCNY MAREK W MIEŚCIE RANNYCH PTASZKÓW.              5

Rozdział 2. CZEGO JEJ BRAK.              25

Rozdział 3. TERMIT HICKEYA.              42

Rozdział 4. DZIURA W ŚRODKU.              58

Rozdział 5. BRUDNA ROBOTA.              70

Rozdział 6. MĘCZENNIK.              88

Rozdział 7. W PASZCZY.              107

Rozdział 8. W CIEMNOŚCI.              123

Rozdział 9. CO POWIE STARY.              147

Rozdział 10. ODWIEDZINY.              160

CZĘŚĆ II. YBOR 1929-1933.              176

Rozdział 11. NAJLEPSZY W MIEŚCIE.              176

Rozdział 12. MUZYKA I PISTOLETY.              199

Rozdział 13. DZIURA PO SERCU.              216

Rozdział 14. BUM.              225

Rozdział 15. OCZY JEGO CÓRKI.              248

Rozdział 16. GANGSTER.              269

Rozdział 17. SPRAWY TEGO DNIA.              279

Rozdział 18. NICZYJ SYN.              302

Rozdział 19. NIE MA LEPSZYCH DNI.              328

Rozdział 20. MI GRAN AMOR.              341

Rozdział 21. PORTAL.              346

Rozdział 22. DUCHA NIE GAŚCIE.              368

CZĘŚĆ III. WSZYSTKIE OKRUTNE DZIECI 1933-1935.              385

Rozdział 23. POSTRZYŻYNY.              385

Rozdział 24. JAK SPOTYKASZ SWÓJ KONIEC.              404

Rozdział 25. PRZEWAGA.              410

Rozdział 26. POWRÓT W NOC.              424

Rozdział 27. PAN GOSPODARZ Z PINAR DEL RIO.              441

Rozdział 28. ZA PÓŹNO.              454

Rozdział 29. CZŁOWIEK JEGO PROFESJI.              468

PODZIĘKOWANIA              469


 

 

 

Dla Angie

jechałbym całą noc...

 

 

 

 

Ludzi służących Bogu i wojnie łączy dziwne powinowactwo.

Cormac McCarthy,

„Krwawy południk”

 

 

 

Za późno, żeby być dobrym.

Lucky Luciano

 

 


CZĘŚĆ I. BOSTON 1926-1929.

Rozdział 1. NOCNY MAREK W MIEŚCIE RANNYCH PTASZKÓW.

Parę lat później na holowniku w Zatoce Meksykańskiej stopy Joego Coughlina zostały zanurzone w kuble pełnym betonu. Dwunastu rewolwerowców stało, czekając, aż wypłyną dalej w morze, żeby wyrzucić go za burtę, a Joe słuchał warkotu silnika i patrzył na białą kipiel za burtą. I przyszło mu do głowy, że niemal wszystko, co godne zainteresowania w jego życiu - dobre czy złe - spotkało go, ponieważ poznał Emmę Gould.

Poznali się tuż po świcie w 1926 roku, kiedy Joe wraz z braćmi Bartolo okradli kasyno na tyłach spelunki w południowej części Bostonu. Nie mieli pojęcia, że lokal należy do Alberta White’a. Gdyby wiedzieli, pewnie rozbiegliby się w trzech różnych kierunkach, żeby jeszcze bardziej utrudnić pościg.

Weszli po tylnych schodach bez przeszkód; żadnych incydentów, przedostali się przez pusty bar. Wraz z kasynem zajmował zaplecze magazynu meblowego w dokach; szef Joego, Tim Hickey, przysięgał, że właścicielami budynku są jacyś nieszkodliwi Grecy, niedawno przybyli z Maryland. Ale kiedy Joe i bracia Bartolo weszli do kasyna, ujrzeli - szła pełną parą - partię pokera, pięciu graczy pijących bursztynowy kanadyjski trunek w ciężkich kryształowych szklankach i siną chmurę dymu nad nimi. Oraz stertę pieniędzy na środku stolika.

Żaden z mężczyzn nie wyglądał na Greka. Zwłaszcza nieszkodliwego. Ich marynarki wisiały na oparciach krzeseł, a zatem kabury na biodrach były doskonale widoczne. Kiedy Joe, Dion i Paolo weszli z wyciągniętymi pistoletami, żaden z graczy nie sięgnął po broń, ale widać było, że paru o tym myśli.

Jakaś kobieta przyniosła drinki. Odstawiła tacę, wzięła papierosa z popielniczki i zaciągnęła się z taką miną, jakby chciało jej się ziewać na widok wycelowanych w nią trzech pistoletów i zamierzała poprosić o coś bardziej emocjonującego.

Joe i bracia Bartolo mieli kapelusze naciągnięte na oczy, a twarze zasłonięte czarnymi chustkami. Dobrze, bo gdyby ktoś z obecnych ich rozpoznał, mieliby szczęście, gdyby pożyli jeszcze z pół dnia.

Tim Hickey powiedział, że to będzie bułka z masłem. Trzeba ich zaatakować o świcie, kiedy w kasynie zostanie tylko paru głąbów z utargiem.

Nie wspominał o pięciu grających w pokera bandytach.

- Wiesz, kto jest tutaj właścicielem? - spytał jeden z nich.

Joe go nie znał, ale znał faceta, który siedział obok - Brenny’ego Loomisa, byłego boksera; należał do gangu Alberta White’a, największego rywala Tima Hickeya w przemycie alkoholu. Ostatnio krążyła plotka, że Albert zbiera karabiny maszynowe Thompsona na zbliżającą się wojnę. Wybierz swoich sprzymierzeńców albo trumnę, powiadano.

- Niech nikt nic nie kombinuje, a wszystko dobrze się skończy - rzucił Joe.

- Spytałem, ty głupi wale, czy wiesz, kto tutaj rządzi - odezwał się znowu sąsiad Loomisa.

Dion Bartolo uderzył go w usta pistoletem - tak mocno, że mężczyzna spadł z krzesła, zakrwawiony. Zrobił to, dając pozostałym do zrozumienia, że też mogliby tak skończyć.

- Wszyscy z wyjątkiem dziewczyny na kolana - rozkazał Joe. - Ręce na głowę, spleść palce.

Brenny Loomis spojrzał mu prosto w oczy.

- Po wszystkim zadzwonię do twojej mamy, chłopcze. Proponuję, żeby cię ubrała do trumny w ciemny garnitur.

Loomis, kiedyś klubowy bokser i sparring partner Wrednego Mo Mullinsa, miał podobno łapę twardą jak worek kul bilardowych. Był cynglem Alberta White’a. Nie zabijał ludzi wyłącznie dla zarobku. Plotka głosiła, iż chciał zasugerować Albertowi, że gdyby ta funkcja miała się stać zajęciem na pełen etat, to on ma pierwszeństwo.

Joe nigdy nie doświadczył takiego strachu jak wtedy, gdy spojrzał w małe piwne oczka Loomisa, ale wskazał mu bronią podłogę, bardzo zdziwiony, że ręka mu się nie trzęsie. Brendan Loomis zaplótł ręce za głową i ukląkł; inni poszli w jego ślady.

- Panienka tu podejdzie - powiedział Joe do dziewczyny. - Nie zrobimy panience krzywdy.

Zdusiła papierosa w popielniczce i spojrzała na niego, jakby zastanawiała się, czy nie zapalić następnego, albo może zrobić sobie drinka. Podeszła - dwudziestoletnia, prawie jego rówieśnica, o oczach jak lód i cerze tak przejrzystej, że niemal widać było przez nią krew i tkanki.

Joe patrzył na idącą do niego dziewczynę. Bracia Bartolo uwalniali graczy od broni. Pistolety spadały z łoskotem na pobliski stolik do blackjacka, ale dziewczyna nawet nie drgnęła. W szarości jej oczu płonął ogień.

Podeszła wprost pod lufę i spytała:

- Co życzy sobie ukraść szanowny pan?

Joe podał jej jeden z dwóch płóciennych worków, który przynieśli.

- Poproszę pieniądze na stole.

- W tej chwili.

Ruszyła w stronę stołu, a tymczasem Joe wyjął z drugiego worka kajdanki i rzucił worek do Paolo. Ten pochylił się przy pierwszym graczu, skuł mu ręce na plecach i zajął się następnymi.

Dziewczyna zgarnęła pulę ze stolika - Joe zauważył, że wśród pieniędzy znajdują się także zegarki i biżuteria - po czym zebrała stawki. Paolo skuł wszystkich mężczyzn i zaczął zakładać im kneble.

Joe rozejrzał się po pokoju - ruletka, przy ścianie pod schodami stół do gry w kości. Naliczył trzy stoliki do blackjacka i jeden do bakarata. Sześć jednorękich bandytów w głębi pomieszczenia. Niski stół z tuzinem telefonów, a za nim tablica z wynikami z wczorajszej dwunastej gonitwy na wyścigach w Readville. Jedynymi drzwiami oprócz wejściowych były te z napisaną kredą literą T jak „toaleta”. To akurat nic dziwnego, kiedy ludzie piją, muszą sikać.

Ale kiedy Joe szedł przez bar, widział dwie łazienki, które z pewnością by wystarczyły. A na tych drzwiach znajdowała się kłódka.

Spojrzał na Brenny’ego Loomisa - leżał na podłodze zakneblowany, lecz przyglądał się mu uważnie. I w chwili, gdy zobaczył kłódkę, Joe zrozumiał - ta łazienka nie jest łazienką.

To pokój, w którym trzymane są pieniądze.

Pieniądze Alberta White’a.

Sądząc po tłumach, jakie pojawiły się w kasynach Hickeya przez ostatnie dwa dni - pierwszy zimny weekend października - Joe podejrzewał, że za tymi drzwiami znajdzie małą fortunę.

Małą fortunę Alberta White’a.

Dziewczyna podeszła do niego z workiem pieniędzy.

- Pański deser - powiedziała, podając mu go. Jej spojrzenie wytrącało go z równowagi - ona nie patrzyła na niego, tylko przez niego. Był pewien, że widzi jego ukrytą pod chustką twarz. Kiedyś podejdzie do niej, żeby kupić papierosy, a ona wrzaśnie: „To on!” Nie zdąży nawet zamknąć oczu, zanim przeszyją go kule.

Wziął worek i pokazał jej kajdanki, kołyszące się na jego palcu.

- Panienka się odwróci.

- Tak jest, proszę pana. W tej chwili. - Odwróciła się i skrzyżowała ręce na plecach. Kostki jej palców wparły się w krzyż, opuszki zawisły nad tyłkiem. Joe uświadomił sobie, że w tej chwili nie powinien myśleć o niczyim tyłku. Koniec, kropka.

Zatrzasnął kajdanki na jej nadgarstku.

- Będę delikatny.

- Niechże się pan nie powstrzymuje ze względu na mnie. - Zerknęła na niego przez ramię. - Tylko proszę nie zostawić śladów.

Jezus.

- Jak się nazywasz?

- Emma Gould. A ty?

- Poszukiwany.

- Przez wszystkie dziewczyny, czy tylko wymiar sprawiedliwości?

Nie mógł zajmować się nią i jednocześnie mieć pokoju na oku, więc odwrócił ją twarzą do siebie i wyjął z kieszeni knebel. Tak naprawdę była to męska skarpetka - jedna z tych, które Paolo Bartolo ukradł z Woolwortha, gdzie pracował.

- Chcesz mi włożyć skarpetkę do ust.

- Tak.

- Skarpetkę. Do ust.

- Nieużywaną. Słowo.

Uniosła brew - w tym samym odcieniu mosiądzu, co jej włosy, miękką i lśniącą jak gronostaje.

- Nie okłamałbym cię. - Joe poczuł, że mówi prawdę.

- Tak zwykle mawiają kłamcy. - Otworzyła usta jak dziecko, które czeka na łyżeczkę lekarstwa, a Joe chciał jej powiedzieć coś jeszcze, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Miał ochotę poprosić o coś dziewczynę tylko po to, żeby znowu usłyszeć jej głos.

Zatrzepotała lekko powiekami, kiedy wtłoczył jej skarpetkę do ust. Spróbowała wypluć - jak wszyscy - i potrząsnęła głową, widząc sznurek w jego ręce, ale Joe był czujny. Obwiązał knebel dwa razy. Kiedy zawiązał sznurek z tyłu jej głowy, podchwycił spojrzenie. Patrzyła na niego, jakby aż do tej chwili cała sytuacja była całkiem przyzwoita - nawet atrakcyjna - a on wszystko zepsuł.

- Pięćdziesiąt procent jedwabiu - powiedział.

Znowu uniosła brew.

- W skarpetce. Idź do swoich przyjaciół.

Dziewczyna uklękła przy Brendanie Loomisie, który ani na chwilę nie odwracał spojrzenia od Joego.

Joe przypatrywał się drzwiom kantorka, szczególnie kłódce. Zaczekał, aż Loomis pójdzie za jego wzrokiem i popatrzył mu w oczy. Ten wciąż gapił się na niego, czekając na jego następny ruch.

Joe wytrzymał uparte spojrzenie.

- Zbieramy się, chłopcy. Nic tu po nas - rzucił.

Loomis zamknął powoli oczy i otworzył je, a Joe postanowił to uznać za znak pokoju - albo jego obietnicę - i wyniósł się w cholerę z kasyna.

Potem pojechali drogą wzdłuż doków. Niebo było zimnoniebieskie, z pasmami zimnożółtego światła. Mewy z krzykiem unosiły się i opadały na powietrznych prądach. Ramię żurawia w dokach przesunęło się gwałtownie nad szosą, a potem cofnęło z piskiem, kiedy Paolo przejechał przez jego cień. Dokerzy, tragarze, woźnice stali przy swoich stanowiskach, paląc w tym jasnym chłodzie. Grupka mężczyzn rzucała kamieniami w mewy.

Joe opuścił szybę, wystawił twarz na podmuch zimnego powietrza, ochłodził oczy. Pachniało solą, rybią krwią i benzyną.

Siedzący z przodu Dion Bartolo obejrzał się przez ramię.

- Spytałeś tę laleczkę, jak się nazywa?

- Z uprzejmości.

- Skułeś jej ręce, jakbyś przypinał kotylion i prosił o taniec.

Joe na chwilę wystawił głowę przez okno, nabrał jak najwięcej cuchnącego powietrza w płuca. Paolo minął doki i pojechał w stronę Broadway. Jego samochód bez trudu wyciągał pięćdziesiąt na godzinę.

- Już ją widziałem - powiedział Paolo.

Joe cofnął głowę.

- Gdzie?

- Nie wiem. Ale widziałem, na pewno. - Skręcił gwałtownie w Broadway; wszyscy podskoczyli razem z samochodem. - Powinieneś dla niej napisać wiersz.

- Wiersz, i co jeszcze? - rzucił Joe. - Może byś zwolnił i przestał pruć, jakbyśmy uciekali?

Dion odwrócił się do niego, kładąc rękę na oparciu siedzenia.

- Wiesz co, mój brat naprawdę napisał kiedyś wiersz dla dziewczyny.

- Zalewasz.

Paolo spojrzał w lusterko wsteczne i skinął poważnie głową.

- I co?

- Nic. Nie umiała czytać.

Jechali na południe w stronę Dorchester; utknęli w korku z powodu konia, który padł martwy tuż przed Andrew Square. Trzeba było okrążyć leżące zwierzę i przewrócony wózek lodziarza. Okruchy lodu lśniły na bruku jak opiłki metalu. Lodziarz stał przy koniu, kopał go w żebra. Joe myślał o dziewczynie przez całą drogę. Dłonie miała suche i miękkie. Bardzo małe i różowe u nadgarstków. Zauważył fiołkowe żyłki na przegubie. Miała czarną plamkę na prawym uchu, ale na lewym już nie.

Bracia Bartolo mieszkali na Dorchester Avenue nad sklepem rzeźnika i szewca. Rzeźnik i szewc poślubili siostry i nienawidzili się nawzajem tylko nieco mniej niż swoje żony. Jednak to nie przeszkadzało im prowadzić nielegalny lokal w piwnicy. W nocy ludzie schodzili się tam z szesnastu parafii Dorchester, a także z okolic tak dalekich, jak North Shore, by pić najlepszy alkohol na południe od Montrealu i słuchać murzyńskiej wokalistki Delilah Deluth, śpiewającej smutne piosenki. Lokal nazywał się nieoficjalnie Sznurówka, co doprowadzało rzeźnika do pasji, aż z tego powodu wyłysiał. Bracia Bartolo bywali w Sznurówce niemal co wieczór, co samo w sobie nie było niczym nagannym, ale już zamieszkanie nad lokalem wydawało się Joemu idiotyzmem. Wystarczyłby jeden rutynowy nalot normalnej policji czy skarbówki - i nikt by nie przeszkodził funkcjonariuszom wykopać drzwi Diona i Paola i znaleźć w ich mieszkaniu pieniądze, broń, biżuterię, a z tych zasobów dwaj pracujący w sklepie spożywczym i odzieżowym makaroniarze w życiu by się nie wytłumaczyli.

Oczywiście biżuteria zwykle trafiała natychmiast do Hymie Draga, pasera, z którego usług korzystali, odkąd skończyli piętnaście lat, ale pieniądze zwykle nie docierały dalej niż na stolik karciany na zapleczu Sznurówki albo pod materac.

Joe oparł się o lodówkę i patrzył, jak Paolo chowa działkę swoją i brata, podnosi pożółkłe od potu prześcieradło i faszeruje plikami banknotów rozcięty w kilku miejscach materac, jak świątecznego indyka.

Dwudziestotrzyletni Paolo był najstarszy. Jednak Dion, młodszy od niego o dwa lata, wydawał się doroślejszy - może dlatego, że był inteligentniejszy. Albo dlatego, że był bardziej wredny. Joe, który w przyszłym roku kończył dwadzieścia lat, był najmłodszy, ale obaj bracia uważali go za mózg gangu od czasu, gdy jako trzynastolatek połączył z nimi siły, by przewracać kioski....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin