JC 01 Miasto A5.doc

(3122 KB) Pobierz
Miasto niepokoju




Dennis Lehane

Miasto niepokoju

Cykl: Joe Coughlin Tom 1

 

Przekład Maciejka Mazan

Tytuł oryginału The Given Day

Rok pierwszego wydania: 2008

Wydanie polskie 2009

 

Powieść Dennisa Lehane’a bezkompromisowo opisuje polityczne i społeczne niepokoje w kraju, stojącym na rozdrożu między przeszłością i przyszłością. Autor przedstawia losy dwóch bostońskich rodzin, białej i czarnej, w pełnych dramatyzmu latach pierwszej wojny światowej. Młody policjant Danny Coughlin, syn znanego i popularnego kapitana policji, przenika do środowiska emigrantów i anarchistów, by ścigać niebezpiecznych radykałów. Luther Laurence. uciekający przed gangsterem z Tulsy, pracuje u rodziny Coughlinów i rozpaczliwie stara się wrócić do ciężarnej żony.

W powieści pojawiają się najsławniejsi ludzie owych czasów - Babe Ruth, Eugene O'Neill, lewicujący działacz Jack Reed, W.H.B. DuBois, założyciel Narodowego Stowarzyszenia na Rzecz Kolorowych. Mitchell Palmer, bezlitosny prawnik Woodrowa Wilsona, ścigający czerwonych, przebiegły gubernator Massachusetts Calvin Coolidge, i ambitny młody prawnik z Departamentu Sprawiedliwości, John Hoover. Kulminacyjnym momentem akcji, osnutej na niektórych kluczowych wydarzeniach tamtych lat - w tym epidemii grypy hiszpanki - jest strajk bostońskiej policji w 1919 roku. Lehane analizuje zbrodniczą przemoc i niepohamowaną dynamikę życia w kraju wstrząsanym wewnętrznymi niepokojami. Danny, Luther i ich bliscy rozpaczliwie starają się odnaleźć własną tożsamość w coraz bardziej burzliwych czasach. Stopniowo stają się dla siebie rodziną i wspólnie stawiają opór nadciągającej fali biedy, kłopotów i nadziei, która odmieni ich życie.


Spis treści:

Spis postaci.              5

Babe Ruth w Ohio.              7

Gra w ciuciubabkę.              37

Babe Ruth i rewolucja robotnicza.              240

Klasa pracująca.              257

Babe Ruth i biała piłka.              446

Czerwone lato.              489

Babe Ruth i wybuchowe lato.              610

Strajk w bostońskiej policji.              623

Babe jedzie na południe.              757

Źródła i podziękowania.              780


 

 

 

 

 

Dla Angie,

Która jest moim domem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Gdy Jezus przybywa, by cię wezwać, powiedziała, przybywa pociągiem z gór...

Josh Ritter, „Wings”


Spis postaci.

Luther Laurence - służący, sportowiec

Lila Waters Laurence - jego żona

Aiden-Danny Coughlin - policjant z Bostonu

kapitan Thomas Coughlin - jego ojciec

Connor Coughlin - jego brat, zastępca prokuratora okręgu Suffolk

Joe Coughlin - najmłodszy brat Danny'ego

Ellen Coughlin - matka Danny'ego

porucznik Eddie McKenna - ojciec chrzestny Danny'ego

Nora O'Shea - służąca w domu Coughlinów

Avery Wallace - służący w domu Coughlinów

Babe Ruth - baseballista z Boston Red Sox

Stuffy McInnix - współlokator Rutha

Johnny Igoe - agent Rutha

Harry Frazee - właściciel Boston Red Sox

Steve Coyle - partner Danny'ego Coughlina

Claude Mesplede - szef szóstego okręgu

Patrick Donnegan - dowódca szóstego okręgu

Isaiah i Ivette Giddreaux - szefowie bostońskiej filii NAAC

Stary Byron Jackson - szef związku pracowników hotelowych z hotelu Tulsa

Diakon Skinner Broscious - gangster z Tulsy

Dandys i Dym - ludzie Diakona Brosciousa

Clarence Jessup, Jessie, Tell - kurier, przyjaciel Luthera z Tulsy

Clayton Tomes - służący, przyjaciel Luthera z Bostonu

pani DiMassi - gospodyni Danny'ego Coughlina

Tessa Abruzze - sąsiadka Danny'ego

Federico Abruzze - ojciec Tessy

Louis Frania - przywódca Stowarzyszenia Robotników Litewskich

Mark Denton - policjant z Bostonu, działacz związkowy

Rayme Finch - agent BI

John Hoover - prawnik z Departamentu Sprawiedliwości

Samuel Gompers - przewodniczący Amerykańskiej Federacji Pracy

burmistrz Andrew J. Peters - burmistrz Bostonu

gubernator Calvin Coolidge - gubernator Massachusetts

Stephen O'Meara - komisarz policji bostońskiej do grudnia 1918 roku

Erwin Upton Curtis - jego następca

Mitchell Palmer - prokurator generalny Stanów Zjednoczonych

James Jackson Storrow - bostoński lobbysta, były przewodniczący General Motors


Babe Ruth w Ohio.

Prolog.

Z powodu restrykcji nałożonych podczas pierwszej wojny światowej przez Departament Obrony na baseballistów z zawodowej ligi światowe rozgrywki World Series w 1918 roku zostały rozegrane we wrześniu. Podzielono je na dwa mecze domowe. Pierwsze trzy odbyły się na boisku Chicago Cubs, a cztery następne w Bostonie. Siódmego września, kiedy Cubsi odpadli z trzeciego meczu, dwie drużyny weszły na Michigan Central, by odbyć podróż trwającą dwadzieścia siedem godzin. Babe Ruth upił się i zaczął kraść kapelusze.

Musieli go zaciągnąć do pociągu. Po meczu poszedł do lokalu o parę przecznic na wschód od Wabash, gdzie można sobie zagrać w karty, napić się i poznać ładne panie. Gdyby Stuffy McInnis nie wiedział, gdzie go szukać, pewnie by tam został.

A tak rzygał w kiblu, a parę minut po ósmej wieczorem pociąg ruszył ze stacji Illinois Central w stronę portu. W powietrzu czuć było dym i smród zarżniętego bydła, a Ruth za nic nie mógł wypatrzyć na czarnym niebie ani jednej gwiazdy. Pociągnął łyk z flaszki i spłukał smak wymiocin haustem żytniówki, którą wypluł za metalową balustradę. Przed nim rozciągała się panorama Chicago. Jak zwykle kiedy wyjeżdżał z miasta i czuł się ociężały od alkoholu, pomyślał, że jest gruby i samotny.

Napił się jeszcze żytniówki. Jako dwudziestotrzylatek w końcu zdobył pozycję jednego z budzących większy strach pałkarzy w lidze. W ciągu roku, gdy amerykańska liga zaliczyła dziewięćdziesiąt osiem home runów, Ruth miał ich jedenaście. Cholernie blisko dwunastu procent. I choć przez trzy tygodnie w czerwcu narzekał na spadek formy, miotacze zaczęli go szanować. Pałkarze z innych drużyn także, ponieważ w tym sezonie Red Soksi odnieśli dzięki Ruthowi trzynaście zwycięstw. W tym sezonie zaczął pięćdziesiąt dziewięć meczów z lewej i trzynaście na pierwszej bazie.

Ale nie potrafił odbijać piłek rzucanych przez leworęcznych. To była jego słabość. Nawet gdy ze składów drużyn znikali gracze, którzy zaciągnęli się do wojska, trenerzy przeciwników umieli wykorzystać tę jego usterkę.

Chrzanić ich.

Powiedział to na głos i pociągnął kolejny łyk z piersiówki, prezentu od Harry'ego Frazee, właściciela drużyny. Ruth odszedł z niej w lipcu. Przeszedł do Chester Shipyards z Pensylwanii, ponieważ trener Barrow bardziej cenił sobie jego umiejętności miotacza niż pałkarza, a Ruth miał już dość miotania. Jak uda ci się strikeout, dostajesz brawko. Jak zaliczysz home run, widownia szaleje. Problem w tym, że w Chester Shipyards także woleli, żeby był miotaczem. Kiedy Frazee zagroził im procesem, drużyna oddała mu Rutha.

Frazee wyszedł na spotkanie Rutha i zaprosił go na tylne siedzenie swojego rauch lang electric opera coupe. Samochód był brązowy z czarnymi ozdobami i Ruth zawsze się zastanawiał, jak to możliwe, że bez względu na pogodę czy porę dnia zawsze można się w nim przejrzeć. Spytał Frazeego, ile też może kosztować taka gablota, a Frazee od niechcenia przesunął dłonią po szarej tapicerce siedzeń.

- Więcej niż pan, panie Ruth - odpowiedział i wręczył mu piersiówkę.

Był na niej wygrawerowany napis:

Ruth G. H

Chester, Pa

7/1/18 - 7/7/18

Teraz Ruth przesunął po nim palcem i pociągnął kolejny haust. Tłusty smród krowiej krwi zmieszał się z metalicznym odorem przemysłowego miasta i szyn kolejowych. Chciało mu się krzyknąć przez okno: jestem Babe Ruth! A kiedy nie jestem pijany i samotny, trzeba się ze mną liczyć. Jestem małym trybikiem w machinie, tak, i dobrze o tym wiem, ale trybikiem z brylantów. Trybikiem nad trybikami.

I pewnego dnia...

Ruth uniósł flaszkę i wypił zdrowie Harry'ego Frazeego i wszystkich Harrych tego świata, z niewyparzoną gębą i promiennym uśmiechem. Od alkoholu powieki mu opadły.

- Teraz zasnę, ty stara kurwo - szepnął Ruth do nocy, horyzontu, smrodu surowego mięsa. Do mrocznych pól środkowego zachodu. Do każdego szarego robotniczego miasteczka stąd aż po Governor's Square. Do zasnutego dymem bezgwiezdnego nieba.

Wtoczył się do przedziału, który dzielił z Jonem, Scottem i McInnisem, a kiedy obudził się o szóstej rano, nadal w ubraniu, byli już w Ohio. Zjadł śniadanie w wagonie restauracyjnym, wypił dwa dzbanki kawy i przyjrzał się dymowi, buchającemu z kuźni i stalowni, które przycupnęły na czarnych wzgórzach. Głowa go bolała, dodał więc do kawy parę kropel z flaszki i ból przeszedł. Przez jakiś czas grał w kanastę z Everestem Scottem, potem pociąg zrobił długi postój w Summerford, kolejnym fabrycznym miasteczku, więc wyszli na pole za stacją, aby rozprostować nogi, i wtedy po raz pierwszy usłyszał o strajku.

To Harry Hooper, kapitan drużyny Soksów i prawozapolowy, oraz drugobazowy Dave Shean gadali z lewozapolowym Lesliem Mannem i łapaczem Billem Killeferem z Cubsów. McInnis powiedział, że przez całą podróż nie mieli o niczym pojęcia.

- A o czym? - spytał Ruth, właściwie bez zainteresowania.

- Nie wiem - powiedział Stuffy. - Sprzedawanie meczów? Chlanie?

Hooper zbliżył się do nich.

- Będziemy strajkować, chłopaki.

- Upiłeś się? - spytał Stuffy McInnis.

Hooper pokręcił głową.

- Robią z nas jeleni.

- Kto?

- Komisja, a kto? Heydler, Hermann, Johnson. Oni.

Stuffy McInnis nasypał tytoniu na gilzę i delikatnie zwilżył ją językiem, zanim ją zwinął.

- Jak to?

Stuffy zapalił skręta, a Ruth pociągnął łyk z piersiówki i zapatrzył się na małą kępę drzew pod błękitnym niebem.

- Zmienili dystrybucję bramek w World Series. Procent z zysków. Zrobili to zeszłej zimy, ale dowiadujemy się dopiero teraz.

- Zaraz - powiedział McInnis. - Dostajemy sześćdziesiąt procent od biletów z czterech pierwszych bramek.

Harry Hooper pokręcił głową. Ruth powoli tracił zainteresowanie. Powiódł wzrokiem po linii telegraficznej na skraju pola i zaciekawił się, czy gdyby podszedł bliżej, usłyszałby brzęk przewodów. Dochody, dystrybucja... Interesowała go tylko dokładka jajecznicy z bekonem.

- Kiedyś dostawaliśmy sześćdziesiąt procent - oznajmił Harry. - Teraz pięćdziesiąt pięć. Mniej widzów. Wojna, rozumiecie. A naszym patriotycznym obowiązkiem jest zgadzać się na te pięć procent mniej.

McInnis wzruszył ramionami.

- Więc naszym...

- A potem w Cleveland, Waszyngtonie i Chicago obetną nam dochody do czterdziestu procent.

- Za co? - spytał Stuffy. - Za to, żeśmy im skopali tyłki?

- A potem jeszcze dziesięć procent na pomoc dla ofiar wojny. Już rozumiecie?

Stuffy stracił humor. Wyglądał, jakby naprawdę miał ochotę kogoś skopać, kogoś małego, kogo by zabolało.

Babe rzucił kapelusz w powietrze i złapał go za plecami. Podniósł kamień i cisnął w niebo. Znowu rzucił kapelusz.

- Ułoży się - powiedział. Hooper obejrzał się na niego.

- Co?

- To coś. Odbijemy sobie.

- Jak? Możesz mi to wytłumaczyć? - spytał Stuffy.

- Jakoś. - Ból głowy znowu powrócił. To od tego gadania o pieniądzach. I od świata: bolszewicy obalili cara, kajzer terroryzuje Europę, anarchiści rzucają bomby na ulicach tego kraju, wysadzają w powietrze parady i skrzynki pocztowe. Ludzie są źli, krzyczą, umierają w okopach i maszerują przed fabrykami. A wszystko to ma związek z pieniędzmi. Tyle Babe wiedział na pewno. Ale nie znosił o tym myśleć. Lubił pieniądze, no pewnie. Lubił swój nowy motocykl, lubił kupować dobre cygara i mieszkać w szałowych hotelach, gdzie w oknach wiszą mięsiste zasłony, a w barze można stawiać drinki kolegom. Ale nienawidził rozmyślania ani gadania o pieniądzach. W Governor's Square było pełno burdeli i knajp. Nadchodziła zima; chciał się cieszyć życiem, dopóki mógł, dopóki nie spadnie śnieg, nie zacznie się mróz. Dopóki nie utknie w Sudbury z Helen, w końskim smrodzie.

Klepnął Harry'ego w ramię i powtórzył:

- Jakoś to będzie. Zobaczycie.

Harry Hooper spojrzał na swoje ramię. Odwrócił wzrok i znowu obejrzał się na Rutha. Ten się uśmiechnął.

- Ty już lepiej sobie idź, Babe - powiedział Harry - a rozmowy zostaw dorosłym.

Odwrócił się do niego plecami. Słomkowy kapelusz nosił lekko zsunięty z czoła. Ruth nienawidził takich kapeluszy; miał zbyt pyzatą, zbyt okrągłą twarz, żeby dobrze w nich wyglądać. Sprawiał wrażenie dzieciaka udającego dorosłego. Wyobraził sobie, że zrywa Harry'emu ten głupi kapelusz i rzuca na dach pociągu.

Harry ruszył w głąb pola, ciągnąc za łokieć Stuffy'ego McInnisa. Szedł pochylony ku niemu.

Babe wziął kamień i przyjrzał się plecom serżowej marynarki Harry'ego Hoopera. Wyobraził sobie rękawicę łapacza i ten dźwięk, trzaśniecie kamienia o ostrych krawędziach w wystający kręgosłup. Usłyszał jeszcze jeden trzask, stłumiony trzask, podobny do tego, który wydaje pękające w piecu polano. Spojrzał na wschód, tam gdzie na końcu pola znajdowała się mała kępa drzew. Pociąg cicho syczał za jego plecami, a z pola dobiegały głosy kolegów i szelest roślin. Dwóch inżynierów szło za nim, rozmawiając o awarii flanszy i że naprawa potrwa dwie, może trzy godziny. Ruth pomyślał: dwie godziny na tym zadupiu? A potem znowu to usłyszał - suchy daleki trzask - i już wiedział, że za drzewami ktoś gra w baseball.

Poszedł w tę stronę samotny, niezauważony przez nikogo. Odgłosy gry stawały się coraz głośniejsze: szuranie stóp w trawie, mokre pacnięcia piłki o rękawicę. Przeszedł przez zagajnik, zdjął płaszcz, a kiedy wyłonił się spomiędzy drzew, gracze zmieniali strony, biegli w stronę płatu ziemi wzdłuż linii pierwszej bazy, podczas gdy druga grupa opuszczała miejsce przy trzeciej bazie.

Kolorowi.

Stanął i skinął głową środkowozapolowemu, który biegł, by zająć miejsce o parę metrów od niego. Ten odpowiedział krótkim ruchem głowy, a potem obrzucił zagajnik bacznym spojrzeniem, jakby sprawdzał, czy nie wyłonią się z niego jeszcze inni biali. Potem odwrócił się plecami, pochylił i oparł ręce na kolanach. To był kawał chłopa, równie barczysty jak Babe, choć bez tak wydatnego brzucha i (Babe musiał to przyznać) tyłka.

Miotacz nie marnował czasu. Zamachnął się tylko strasznie długimi łapskami i rzucił piłkę z taką siłą, że wyprysnęła jak z katapulty. Pałkarz zrobił zgrabny ruch, ale ominął ją o jakieś piętnaście centymetrów.

Za to następną trafił, i to jak, z trzaskiem tak głośnym, że chyba pękł mu kij. Piłka poszybowała prosto w błękitne niebo jak kaczka, która postanowiła popłynąć do tyłu. Środkowozapolowy przeniósł ciężar na jedną nogę, otworzył rękę w rękawicy i piłka spadła, jakby z ulgą, w skórzane gniazdko.

Ruth nigdy nie poddał się badaniu oczu. Nie pozwoliłby na to. Ale wiedział, że ma wzrok lepszy niż większość ludzi. Od dzieciństwa odczytywał napisy ulic, nawet te na bokach budynków, z większej odległości niż inni. Widział ułożenie piór jastrzębia frunącego sto metrów nad nim i pikującego na ofiarę. Piłki wydawały mu się wielkie i powolne. Kiedy rzucał, rękawica łapacza była wielka jak hotelowa poduszka.

Więc nawet z tej odległości widział, że pałkarz ma pokancerowaną twarz. Był mały, chudy jak patyk, a na twarzy miał wyraźne czerwone pręgi, a może blizny na beżowej jak toffi skórze. Był jak skoncentrowana energia, cały przyczajony jak chart wyścigowy, który o mało nie wyskoczy ze skóry. A kiedy po dwóch błędach trafił w piłkę, Ruth zrozumiał, że ten czarnuch będzie pędził jak rakieta, choć nie spodziewał się, że aż tak szybko.

Piłka nie zdążyła dolecieć do stóp prawozapolowego (Ruth jeszcze przed faktem wiedział, że tamten jej nie złapie), a chart już dotarł do pierwszej bazy. Kiedy piłka upadła na trawę, prawozapolowy złapał ją i zaraz puścił, a piłka uciekła z jego ręki tak szybko, jakby przyłapał ją w łóżku córki. W ułamku sekundy wpadła w rękawicę drugobazowego. Ale chart już był na drugiej bazie. Tkwił tam dumny jak paw. Jakby tylko wyszedł po poranną gazetę.

Stał zwrócony w stronę środkowego pola i Ruth dopiero po chwili zrozumiał, że na niego patrzy. Więc uniósł czapkę, a chłopak rzucił mu dumny, zawadiacki uśmiech.

Ruth postanowił przyjrzeć się temu młodemu. Cokolwiek zaraz zrobi, będzie to coś wyjątkowego.

Chłopak na drugiej bazie grał kiedyś w Wrightville Mudhawks. Nazywał się Luther Laurence i został wyrzucony z Mudhawks w czerwcu po bójce z Jeffersonem Reese'em, kierownikiem drużyny i pierwszobazowym, przymilnym, szczerzącym się w uśmiechach wujem Tomem, który w towarzystwie białych zachowywał się jak perfumowany pudel, a bluzgał na swoich. Luther dowiedział się o tym od dziewczyny, z którą chodził, młodej piękności imieniem Lila, pracującej w tym samym domu, co Jefferson Reese. Powiedziała, że pewnego wieczoru Reese nalewał zupę z wazy, a biali gadali o zarozumiałych czarnuchach z Chicago, że tak butnie chodzą po ulicach i nawet nie spuszczają oczu, kiedy mija ich biała kobieta. Stary Reese od razu zaczął: „Ooo, panie, to straszne. Tak, kolorowi z Chicago są gorsi od szympansów, co się huśtają na lianach. Nie chodzi taki do kościoła. W piątek chleje, w sobotę przegrywa ostatnią koszulę, a w niedzielę sypia z cudzymi kobietami”.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin