Do uslug A5.doc

(1497 KB) Pobierz
Do usług szanownej pani




Gilles Legardinier

Do usług szanownej pani

 

 

Z języka francuskiego przełożyła: Marta Olszewska

Tytuł oryginalny: Complètement cramé!

Rok pierwszego wydania: 2012

Rok pierwszego wydania polskiego: 2015

 

Osiągnąwszy wiek, w którym niemal wszystkie bliskie mu osoby odeszły lub rozjechały się po świecie, Andrew Blake nie ma już nawet ochoty na żarty ze swoim kolegą z młodości, Richardem. Pod wpływem nagłego impulsu postanawia przekazać stery swojej małej angielskiej firmy w ręce zaufanej asystentki i zatrudnić się w charakterze majordoma we Francji, w rodzinnym kraju swojej zmarłej żony. Na miejscu nikt nie zna jego prawdziwej tożsamości i to mu się podoba.

Niestety, kiedy Andrew pojawia się w posiadłości rodziny Beauvillier, nic nie wygląda tak, jak to sobie wyobrażał... Wdowa Nathalie, jego szefowa, zaskakuje osobliwymi zwyczajami... Z kucharką Odile nie jest łatwo znaleźć wspólny język, biorąc pod uwagę jej wybuchowy charakter i skrywane tajemnice. Młoda gosposia, Manon, wydaje się zagubiona i zrozpaczona. Zarządca majątku, Philippe, mieszkający w głębi parku, z jakiegoś powodu trzyma się na dystans z resztą mieszkańców posiadłości. No i trzeba jeszcze wkraść się w łaski imponującego kocura o imieniu Mefisto. Andrew wie, że nie ma już wyboru. On, który był przekonany, że jego życie dobiega końca, będzie musiał zacząć je od nowa...


1.

Była noc, dość chłodna. W sercu Londynu, wewnątrz oszklonej werandy przed hotelem Savoy, mężczyzna w średnim wieku, ubrany w smoking, krążył tam i z powrotem, przeglądając gorączkowo informacje w swoim telefonie komórkowym. Organizator kolacji, którą podano w przestronnym salonie, opuścił hol i zbliżył się do mężczyzny, uwalniając zza drzwi dźwięk instrumentów dętych zespołu grającego muzykę Cole’a Portera.

- Nadal nie ma informacji od pana Blake’a? - zapytał.

- Próbuję się do niego dodzwonić, ale wciąż nie odbiera. Proszę dać mi jeszcze chwilę.

- Postawił nas w niezwykle kłopotliwej sytuacji. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało...

„Agonia byłaby jedyną akceptowalną wymówką!” - pomyślał mężczyzna z telefonem.

Kiedy tylko organizator kolacji odszedł, wybrał ponownie domowy numer swojego najstarszego przyjaciela. Po odsłuchaniu powitania nagranego na automatyczną sekretarkę oświadczył neutralnym tonem:

- Andrew, tu Richard. Jeśli mnie słyszysz, błagam, odbierz. Wszyscy czekają tutaj na ciebie. Nie mam pojęcia, co im powiedzieć...

Nagle ryba chwyciła przynętę.

- Wszyscy na mnie czekają? Gdzie?

- Bogu dzięki, jesteś tam! Nie mów mi, że zapomniałeś o gali wręczenia Nagrody Modelowego Przedsiębiorstwa. Uprzedzałem cię, że załatwię ci nominację.

- To miło z twojej strony, nie mam jednak do tego serca.

- Andrew! Nie tylko zostałeś nominowany, ale zwyciężyłeś. Niniejszym informuję cię, że przyznano ci nagrodę.

- Jestem wzruszony. Co dostałem? Sądząc po wieku uczestników, jest to na pewno coś, czego nie można schrupać. Lewatywa? Laparoskopia?

- To naprawdę nie czas na żarty. Ubieraj się i przyjeżdżaj!

- Donikąd się nie wybieram, Richardzie. Teraz sobie przypominam, że mówiłeś mi o tej nagrodzie. Pamiętam również, co ci odpowiedziałem... że mnie to nie interesuje.

- Zdajesz sobie sprawę, w jakim położeniu mnie stawiasz?

- To sytuacja, w jakiej sam się postawiłeś, żabciu. O nic cię nie prosiłem. Wyobraź sobie, że zamawiam dla ciebie dwie tony ostryg - tylko dlatego, że cię lubię - po czym zmuszam cię, żebyś je zjadł.

- Przyjeżdżaj natychmiast albo powiem twojej gosposi, że uprawiasz voodoo, wtedy zaś jej noga już więcej u ciebie nie postanie.

Blake wybuchnął śmiechem.

- Musiałeś wpakować się w niezłe tarapaty, skoro wymyślasz takie brednie! Przestraszyć biedną Margaret. Naprawdę? To tak, jakbym groził ci doniesieniem na twoją żonę Służbom Dobrego Smaku za to, co zrobiła ze swoimi włosami i z waszym pudlem.

- Zostaw Melissę w spokoju. Ja nie żartuję, Andrew! Przyjedź natychmiast. Wiesz, do czego jestem zdolny.

- Pamiętam, jak chciałeś mnie oskarżyć o kradzież małpki pani Robertson. Do śmierci była przekonana, że to ty zjadłeś jej zwierzątko. Margaret ci zresztą nie uwierzy. Powiem jej, że bierzesz narkotyki. Jeśli uda ci się ją skłonić do dymisji, opłacę ci tydzień na Bahamach z żoną i jej włosami.

- Skończ wreszcie z włosami mojej żony! - zdenerwował się Richard Ward. - Dość tego, Andrew! Walczyłem o to, żebyś dostał nagrodę, zrób mi więc tę przyjemność i przyjedź ją odebrać. I to szybko.

- Uwielbiam, kiedy podnosisz głos. W czasach, gdy byliśmy młodzi, to właśnie twoja porywczość mnie urzekła. Jestem ci wdzięczny, że tyle się nachodziłeś wokół tej sprawy, ale nie licz na mnie, że będę grał w twoją grę. Nie wystrychnąłem cię na dudka. Od początku byłem szczery. Takie wieczory są nudne, z kolei trofea wręczane przez zadufanych w sobie ludzi nie mają większej wartości. Nie przyjadę. Jeśli jednak masz ochotę wpaść na jednego, to zapraszam - nie mam planów na wieczór.

Ward aż zachłysnął się z wściekłości:

- Posłuchaj mnie dobrze, Blake! Jeśli mnie wystawisz, nasza przyjaźń na tym ucierpi.

- Mieliśmy już setki okazji, żeby się pokłócić. Te wszystkie obelgi i trudne chwile...

W ciągu ponad pięciu dekad Andrew Blake rzeczywiście często wystawiał nerwy wspólnika na ciężką próbę. Tego wieczoru jednak najwyraźniej miarka się przebrała.

- Andrew, proszę cię...

- W moim obecnym stanie tylko ty możesz mi jeszcze sprawić odrobinę radości. Powiedz im, że uderzyłem się w głowę i zapomniałem, jak się nazywam. Żeby ich rozweselić, wytłumacz, że uważam się za Boba Kanciastoportego, ale w przebłysku świadomości błagałem cię o odebranie nagrody w moim imieniu. Możesz ją sobie oczywiście zachować.

Organizator kolacji po raz drugi wyszedł z hotelu. Richard zdążył jeszcze szepnąć przyjacielowi:

- Obiecuję, że mi za to zapłacisz.

- Życie już się na mnie mści, przyjacielu. Ja także serdecznie cię całuję.

Richard Ward rozłączył się i przybrał współczującą minę, żeby oznajmić:

- Andrew Blake został hospitalizowany.

- Dobry Boże!

- Jego życie nie jest zagrożone. Jeśli pan sobie życzy, mogę odebrać nagrodę w jego imieniu. Wiem, jak bardzo będzie mu przykro, że zepsuł pański wieczór.


2.

Siedząc przy biurku, Andrew Blake opuścił w dół ekran laptopa i zamknął oczy. Powoli, skupiając się na zmyśle dotyku niczym ślepiec, przesunął dłońmi obok urządzenia, gładząc wypolerowaną drewnianą powierzchnię. Przy tym biurku pracował niegdyś jego ojciec, wówczas jednak nikt jeszcze nie słyszał o informatyce ani o bilansie miesięcznym. Inna epoka.

Wciąż z przymkniętymi powiekami, Andrew przesunął palcami po zaokrąglonej krawędzi wysłużonego dębowego blatu, pogładził boki i mosiężne gałki szuflad. Ciepło drewna, chłód metalu. Tyle odczuć, tyle wspomnień. Oddawał się temu rytuałowi wyłącznie w chwilach najgłębszego smutku, najbardziej dojmującego zmęczenia. Tak jak dzisiejszego wieczoru. Z niewielkiej firmy, którą odziedziczył, nienaruszony pozostał jedynie ten element. W miarę upływu czasu cała reszta się zmieniła: adres, obrót handlowy, sprzęt, wystrój, ludzie, on sam. Ewolucja okazała się tak daleko idąca, że Andrew nie poznawał już tego, czemu poświęcił znaczną część życia.

Nie otwierając oczu, wysunął prawą dolną szufladę i zanurzył palce w jej wnętrzu. Wymacał ciężki zszywacz, który z trudem podnosił, kiedy jeszcze był dzieckiem, trzy postrzępione notatniki, zapalniczkę i przycisk do papieru z brązu - prezent od pracowników. Relikwie te pozwalały mu nie tylko pamiętać o przeszłości, ale naprawdę przenosić się w czasy, gdy życie było prostsze - kiedy nie wszystko zależało od niego, kiedy jeszcze nie był tym najstarszym. Muskając palcami przedmioty codziennego użytku, potrafił odtworzyć otaczający go niegdyś świat, od dźwięku telefonu po zapach smaru i rozgrzanej blachy, jaki dochodził z sąsiedniego warsztatu. Powracał głos ojca - szybki, poważny, tak bliski. Co by pomyślał o sytuacji, w jakiej znalazł się dziś jego syn? Jakiej rady by mu udzielił? Z biegiem lat to Andrew stał się panem Blakiem. Otworzył oczy i zamknął szufladę.

Od dawna wzruszało go wszystko, co robił po raz ostatni, często nawet bezwiednie. Uświadomiło mu to pewne wydarzenie - ostatnia kolacja zjedzona w towarzystwie ojca, zwykły posiłek, podczas którego matka popędzała ich ze śmiechem, chciała bowiem obejrzeć film w telewizji. O czym rozmawiali? O wszystkim i o niczym. Gawędzili z beztroską charakterystyczną dla tych, którzy wierzą, że następnego dnia będą mieli okazję kontynuować rozmowę. Pęknięcie tętniaka w nocy sprawiło, że stało się inaczej. Chwila ta, tak banalna, okazała się najważniejsza, wyjątkowa. Wydarzenia tamtego wieczoru nastąpiły blisko czterdzieści lat temu, mimo to jednak, kiedy Blake go wspominał, odczuwał ten sam ból w piersi, ten sam zawrót głowy, jak gdyby ziemia usuwała mu się spod stóp. Od tamtej pory podejrzewał życie o to, że chce mu odebrać wszystko, na czym mu zależy. Co gorsza utrzymywał się w nim lęk przed utratą kochanych osób. Ukuł zatem sobie własną filozofię: cieszyć się każdą sekundą, ponieważ świat może się w każdej chwili zawalić.

Strach nie stanowi ochrony przed niebezpieczeństwem, nieszczęście po raz kolejny zapukało więc do jego drzwi. Przeżył jeszcze wiele ostatnich razów: żona Diane, śmiejąca się z głową wspartą na jego ramieniu, jeszcze żywa - w czwartkowe przedpołudnie. Córka Sara, która prosi go o bajkę na dobranoc, po czym zasypia - wtorkowy wieczór. Ostatni mecz tenisa. Ostatni raz, kiedy we troje oglądali film. Ostatnie badanie krwi, którego wyniki odczytał z lekceważeniem. Lista nie miała końca i z każdym dniem się wydłużała. Wszystkie te chwile - ważne lub pozbawione znaczenia, mijające, zanim ich znaczenie zostało docenione - trafiały w końcu na szalę wagi, która niespodziewanie przechylała się w złą stronę.

Andrew, gdy był zmęczony, ogarniało nieprzyjemne uczucie, że życie ma już za sobą, że żyje tylko po to, aby wypełniać obowiązki względem świata, którego wartości przestał już pochwalać. Jego marzenia przewracały się w grobie, on zaś wkrótce do nich dołączy.

Sięgnął ręką po dużą kopertę, której zawartość kompletował od wielu tygodni. Dokumenty, mnóstwo dokumentów. Nie otworzył jej. Pomyślał o podjętych decyzjach i o ich konsekwencjach. Każdą z nich ocenił raz jeszcze, choć żadnej nie pożałował.

Ktoś zapukał do drzwi. Andrew pospiesznie ukrył plik papierów w górnej szufladzie biurka.

- Proszę!

Pojawił się młody mężczyzna w garniturze.

- Przepraszam, panie Blake. Chciałbym zamienić z panem słowo.

- Nasze czterogodzinne spotkanie nie wystarczyło, panie Addinson?

- Przykro mi, że tak źle reaguje pan na nasze propozycje. Powinien pan to przemyśleć.

Gdyby był młodym gepardem, Blake rzuciłby się na Addinsona i go rozszarpał, ale był tylko starym lwem. Zaśmiał się krótko.

- Przemyśleć? Chyba wciąż nie najgorzej sobie z tym radzę, zapewne dlatego właśnie wasze „propozycje” mnie irytują.

- Chodzi o dobro firmy.

- Jest pan tego pewien? Niech mnie pan nie prowokuje, Addinson. Pan i pańscy figuranci już mnie wystarczająco dziś zdenerwowaliście.

- Robimy to, co w naszej mocy, w interesie nas wszystkich.

- W interesie wszystkich? Dla kogo pan pracuje, panie Addinson? Czego uczono pana w szkołach, które ukończył pan z poczuciem wszechwiedzy? Pan kpi z klientów. Pańskie credo brzmi: „Sprzedawać, nawet jeśli ludzie niczego nie potrzebują, produkować jak najtaniej, nawet jeśli ma się to odbyć kosztem pracowników fabryk, po czym odejść, nie patrząc za siebie”.

- Jest pan bardzo surowy w ocenie.

- Nie dbam o pańskie osądy. Był pan zaledwie niesprecyzowanym projektem w głowach rodziców, kiedy ja już kierowałem tą firmą. Zaczynałem od zamiatania fabryki. Znałem każdego pracownika, imiona ich żon i dzieci, patrzyłem, jak ich pociechy dorastają. Ma pan mnie za zgrzybiałego idiotę? Uważa pan, że moja przemowa jest paternalistyczna i że jestem zapatrzony w przeszłość? Nieważne. To ja jestem szefem, pan zaś jest moim pracownikiem.

- Świat się zmienia, panie Blake. Trzeba umieć się dostosować.

- Dostosować się do perwersyjnych systemów wymyślonych przez ludzi pańskiego pokroju. Pan i pańscy ludzie służycie wyłącznie sobie samym. Jestem jednak przekonany, że pewnego dnia padnie pan ofiarą swoich wybryków. Nie jest pan idiotą, Addinson, ale to nie inteligencja stanowi o wartości człowieka, tylko sposób, w jaki ją wykorzystuje.

- Szlachetne zasady nie uratują pańskiego przedsiębiorstwa, panie Blake.

- A niskie pobudki je utopią. Proszę nie zapominać, że to moja firma. Od ponad sześćdziesięciu lat produkujemy metalowe pudełka. Klienci cenią sobie nasze produkty, ponieważ są solidne i funkcjonalne. Są może mniej szykowne niż te plastikowe, jaskrawozielone świństwa, na które moda trwa kilka tygodni, ale za to praktyczne. Jesteśmy potrzebni, panie Addinson. Ludzie na nas liczą! Nie mam pewności, czy rozumie pan, o co mi chodzi... Tak więc, mimo pańskich mętnych teorii, nie zmniejszymy grubości metalu, żeby zwiększyć poziom odzysku. Nie przeniesiemy produkcji, żeby wyzyskiwać tanią siłę roboczą. Róbmy to, co do nas należy! Skłania mnie to do zadania sobie pytania o to, jaka właściwie jest pańska rola. Optymalizacja? Osiąganie wyników? Zdobywanie rynków? Wyszukiwanie okazji? To tylko słowa, pretensjonalny żargon, który ma nadać panu powagi.

- Bez nas niczego by pan nie sprzedał!

- Tak pan sądzi? Tymczasem jakoś dawaliśmy sobie radę przez pół wieku. W mojej naiwności wierzę, że przydatne przedmioty sprzedają się bez problemu, za to bezwartościowe gadżety, jakie generuje nasza epoka, muszą być wciskane klientom na wszelkie możliwe sposoby. Wracając jednak do tematu, nie pozwolę panu ostrzyć sobie kłów na mojej firmie.

- Nie zawsze będzie miał pan wybór, panie Blake. Nie jestem sam. Banki zgadzają się ze mną.

- Czyżby mi pan groził?

- Przychodzę w celu załagodzenia stosunków, pan zaś mnie obraża.

- Właśnie rzucił mi pan wyzwanie, a ja panu odpowiedziałem. A teraz proszę wyjść. Dość się na pana dziś napatrzyłem. Chciałbym mimo wszystko panu podziękować, Addinson... rozwiał pan moje wątpliwości.

- Co pan ma na myśli?

- Zobaczy pan, że ja również jestem zdolny do innowacji. Niech pan już idzie.


3.

- Heather, jest pani jeszcze?

Zatopiona w lekturze młoda kobieta nie usłyszała nadchodzącego szefa. Drgnęła na dźwięk jego głosu.

- Dobry wieczór panu. Muszę skończyć raport z dzisiejszego spotkania. Marketing prosił o przygotowanie tych dokumentów na jutro.

- Proszę o tym zapomnieć i wrócić do domu.

- Ale...

- Heather, jest pani moją asystentką, nie ich. Jeśli mówię, że może pani zająć się tą sprawą później, to nikt nie będzie tego kwestionował.

- Dobrze, proszę pana.

Kobieta bez cienia sprzeciwu odłożyła notatki do teczki. Uświadomiła sobie nagle, że Andrew Blake niezwykle rzadko podchodził do jej biurka. Przyjrzała mu się uważnie. Wydawał się zmęczony. Był raczej wysoki, miał niemal zupełnie białe włosy, pociągłą twarz i szczere spojrzenie dostrzegalne zza okrągłych okularów. W prawym kąciku ust widniała niewielka fałdka, która nadawała jego twarzy lekko zgorzkniały wyraz. Od pewnego czasu widywała ją coraz częściej. Tego dnia pan Blake nosił aksamitną marynarkę w odcieniu ciemnej zieleni, a pod szyją zawiązał czerwoną muszkę. Heather zawsze bawił jego osobliwy gust - a może brak gustu - w kwestii garderoby, ale mimo to go lubiła.

Stał teraz przed nią w milczeniu, trzymając dużą kopertę.

- Coś do wysłania?

- Nie. Skoro jednak już tutaj pani jest, chciałbym z panią porozmawiać.

Potarł oko zwiniętą w pięść dłonią. Często wykonywał ten gest, niczym zaspany dzieciak, unosząc wysoko łokieć i mrużąc z całej siły powieki. Zauważyła to wkrótce po tym, jak pojawiła się w firmie. Uważała, że był wzruszający. Dziecięcy gest u starego człowieka. Od tamtej pory naliczyła ich więcej, choćby machanie nogami pod stołem czy zabawę w katapultę długopisami podczas nudnych - czyli wszystkich - zebrań. Dobrze go znała. Mimo braku zażyłości byli sobie bliscy. Wiedziała o wszystkich jego maniach, o linijce, która zawsze leżała po prawej stronie aparatu telefonicznego, o zamiłowaniu do precyzji, o uczciwości. Nie rozmawiali ze sobą o życiu prywatnym, była jednak w stanie rozpoznać, w jakim jest nastroju - dobrym czy złym. On zawsze pytał, co u niej słychać, i wysłuchiwał odpowiedzi. Nigdy niczego przed nim nie ukrywała, on zaś nie zamykał drzwi gabinetu, kiedy dzwonił do swojego starego przyjaciela i wspólnika, Richarda Warda. Wtedy czasami słyszała, jak się śmieje. W innych sytuacjach prawie mu się to nie zdarzało.

Andrew Blake zrobił krok naprzód.

- Heather, nie będzie mnie przez pewien czas.

- Kłopoty ze zdrowiem? - zaniepokoiła się natychmiast.

- Ludzie mogą mieć również inne powody do wyjazdu, nawet ci starzy.

Usiadł na krześle przystawionym do biurka asystentki.

- Nie mogę na razie nic więcej powiedzieć, ale proszę, żeby mi pani zaufała.

Położył przed nią kopertę.

- Heather, pracuje pani dla mnie od trzech lat. Zdążyłem się pani przyjrzeć. Jest pani młodą, poważną i wyrozumiałą kobietą. Ufam pani. Długo się zastanawiałem przed podjęciem tej decyzji. Firma bardzo dużo dla mnie znaczy.

- Dlaczego mi pan o tym mówi? Zaczynam się bać. Czy na pewno wszystko w porządku?

- Heather, jest pani w wieku mojej córki i wiem, czego oczekuje pani od życia. Zastanawia się pani, jak je sobie ułożyć. Chce się pani rozwijać. To normalne... osiągnęła pani wiek wyborów. Wiem, że często otwiera pani gazetę na stronie z ogłoszeniami o pracy. Ja z kolei zacząłem się zastanawiać, co po sobie zostawię. Dlatego przed wyjazdem skontaktowałem się z adwokatem, który przygotował te dokumenty: przekazują one całą moją władzę w pani ręce.

Młoda kobieta pobladła.

- Nie, proszę tego nie robić! - spanikowała. - Jestem pewna, że da pan sobie radę. Jest pan duszą tej firmy, chłopcy z warsztatu pana uwielbiają. Lekarzom na pewno uda się pana wyleczyć! Proszę nie tracić nadziei.

Heather mówiła szybko, głosem przepełnionym emocjami. Na twarzy wzruszonego Blake’a pojawił się uśmiech, który zbił z tropu dziewczynę. Przerwał jej, kładąc dłoń na jej ręce.

- Wszystko w porządku, Heather. Mówiłem, że nie jestem chory. Lekarze nie znają lekarstwa na to, co mi dolega. Cierpię po prostu na bolesną sześćdziesiątkę. Proszę się uspokoić i wysłuchać, co mam do powiedzenia. Oto jak sprawy wyglądają: chcę trochę wypocząć, aby następnie zdecydować, jak wykorzystam resztę danych mi dni. Tymczasem pani zajmie moje stanowisko.

- Nie potrafię!

- Za każdym razem, kiedy trzeba było podjąć decyzję, przedstawiała mi pani swój punkt widzenia. Często nasze opinie były zgodne. Proszę nic nie zmieniać! Nie słuchać żadnych rad, nie dać się omotać kretynom, którym i tak już płacimy krocie. Proszę nikogo nie zatrudniać, chyba że fabryka będzie potrzebować siły roboczej. W nagłych wypadkach albo jeśli będzie pani potrzebowała rady, proszę dzwonić do Richarda Warda albo do Farrella z warsztatu.

- Nie będziemy pana widywać?

- Dopiero gdy wrócę.

- Będzie można się z panem skontaktować telefonicznie albo przynajmniej mailem?

- Nie wiem. Będę dzwonił od czasu do czasu.

- To niemożliwe, nie może pan tak po prostu wyjechać! Firma upadnie i będzie to moja wina!

- Proszę dać sobie szansę. Ma pani okazję odnieść większy sukces niż ja. Proszę pamiętać, że nie powierzyłbym przedsiębiorstwa komuś, w kogo nie wierzę.

Wskazał kopertę.

- Proszę spokojnie wszystko przeczytać. Mecenas Benderford wpadnie jutro przed południem po podpisane przez panią dokumenty. Będzie pani również musiała znaleźć sobie asystentkę. Mam nadzieję, że trafi pani równie dobrze jak ja. A teraz proszę już iść do domu. Jutro zaczyna pani pracę w całkiem nowym zawodzie.

- Pana już nie będzie?

- Nie, Heather. Gdy tylko dokumenty zostaną podpisane, z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin