Baczyński Lech - Powrót do czarności. Opowiadanie.pdf

(1370 KB) Pobierz
1
Lech Baczyński
Powrót do czarności
Opowiadanie
wyróżnione w 7. edycji konkursu literackiego
„Esperanto
łączy ludzi”
(listopad 2017 r., temat wiodący edycji: „Esperanto – mój
kolorowy świat”)
i opublikowane w antologii „Bjalistokaj kajeroj no 7”
w dwóch wersjach językowych: po polsku i w esperancie.
Więcej opowiadań znajdziesz na stronie
baczynski.com
Wersja 1.1
© Lech Baczyński
Wszystkie prawa zastrzeżone
2
Pociąg Warszawa-Białystok mknął do tunelu. Gdy czarna przestrzeń zamknęła się nad nim, poczu-
łem, że powietrze przeszyły dziwne wibracje. Zerwałem się z miejsca, wypuszczając smartfon
z ręki. Ogarnęła mnie nagła senność. Straciłem przytomność.
Obudziłem się na twardej, pomalowanej na żółto ławce w małym parku, pełnym soczystej zieleni.
Byłem zziębnięty, wilgotne ubranie nieprzyjemnie chłodziło ciało. Obejrzałem ręce i nogi,
wypatrując plam krwi, obmacałem tułów i głowę – nie byłem ranny, nic mnie nie bolało. W brzuchu
burczało. Czułem, że żołądek kurczy się jakby coś go ścisnęło. Poszedłem szukać sklepu z jedze-
niem. Ulica była wybrukowana kocimi łbami. Otaczały mnie niskie domy i staroświeckie
seledynowe latarnie. Pomyślałem, że to musi być zabytkowa część jakiegoś miasteczka, stylizo-
wana na dawne lata. Usłyszałem turkot za sobą. Minął mnie wóz z desek w kolorze brudnej umbry.
Woźnica był ubrany w staromodny płaszcz i granatowy kapelusz.
Dotarłem do budynku, który wydawał się być sklepem spożywczym. Z trudem dało się odczytać
wyblakłe litery na żółtym tle nad wejściem, ale widziałem, że na pewno nie był to polski alfabet.
Wszedłem.
Za ladą młody chłopak pisał ołówkiem w zeszycie. Mógł mieć kilkanaście lat, nie byłem w stanie
określić ile dokładnie. Miał na sobie białą koszulę, wsadzoną w granatowe spodnie, i niemodną
kamizelkę. Co za dziwne miasto.
Rozejrzałem się. Na hakach wisiały pęta kiełbas, w zbitych z nieheblowanych desek skrzyniach
leżały warzywa a bochny chleba na półce były większe niż te, które kupowałem zazwyczaj w hiper-
markecie - elegancko pokrojone i zapakowane w foliowy worek.
– Dzień dobry – powiedziałem. Chłopak nie zareagował. Powtórzyłem głośniej, nadal nic. – Hi,
hello? – spróbowałem. – Guten Morgen! Bonjour! – Cisza. – Bonan tagon! – palnąłem z głupia
frant, przywołując swój mierny zasób esperanta. Chłopak za ladą drgnął.
– Dzień dobry – odpowiedział po polsku z lekkim obcym akcentem. – Przepraszam musiałem coś
zanotować. Co pan powiedział przed chwilą?
– „Dzień dobry”.
3
– Ale później?
– Hello? Bonjour? Bonan tagon?
– O właśnie, to ostatnie, co to znaczy? Nie znam tego języka.
– „Dzień dobry” w języku esperanto. Mogę prosić chleb i pęto kiełbasy?
Nie wiem czy nie usłyszał mojej prośby czy tylko udawał.
– Esperanto? A co to za język? – odpowiedział.
– Taki międzynarodowy, żeby się ludzie porozumieli, Esperanto znaczy „mający nadzieję”. To
sprzedasz mi tą kiełbasę i chleb w końcu?
– No, to ciekawe, ciekawe… – Wydawał się znowu zamyślony.
– Hej, głodny jestem!
– Przepraszam, zaraz podam. Wie pan, nie mam jeszcze wprawy w byciu subiektem, dopiero od
wczoraj… Taka wakacyjna praca żeby do kieszonkowego dorobić. Przepraszam, mam pytanie…
– Chłopaku, burczy mi w brzuchu.
– Już podaję. Mam na imię Ludwik, Ludwik Łazarz, nie musi pan do mnie mówić „chłopaku”–
powiedział urażony, kładąc na ladzie pęto pachnącej wędliny i wielki bochen chleba.
Nadgryzłem kiełbasę i zacząłem szukać portfela. Przetrząsałem kieszenie. Gdzieś przecież musi
być. Ludwik zapisywał coś w zeszycie.
– Mówi pan, że jak się ten język nazywa?
– Esperanto – wymamrotałem niewyraźnie, jednocześnie odgryzając kawałek chleba.
– Dziwna nazwa, jakbym stworzył uniwersalny język, to bym go po prostu nazwał… Hmm… może
Lingwe Uniwersala albo Internacia.
Wzruszyłem ramionami.
– Może pan coś jeszcze powiedzieć w tym języku?
Zastanowiłem się przez chwilę. Mój zasób słów był niewielki. Coś mi się jednak przypomniało
– Litvo! Patrujo mia! simila al sano…
Zobaczyłem, że rozpoznaje ten fragment, w końcu to klasyka.
– Patro nia, kiu estas en la ĉielo… – dukałem z pełnymi ustami.
Chłopak zapisywał wszystko w zeszycie .
– No ciekawe – mruknął do siebie – ja to bym jednak zrobił trochę inaczej.
Znalazłem w końcu w kieszeni pomięty pięćdziesięciozłotowy banknot z Kazimierzem Wielkim
i położyłem na ladzie.
– Co to ma być?
– No… pieniądze? Za jedzenie.
– Zagraniczne jakieś? Na pewno nie tutejsze, ani pruskie, ani austro-węgierskie.
4
Wziął banknot do ręki, przeczytał napis „Narodowy Bank Polski” i szeroko otworzył oczy, wpatru-
jąc się we mnie.
Ja byłem nie mniej zdziwiony.
– Austro-węgierskie? Chłopcze, co ty mówisz?
Nagle moją głowę przeniknęła przerażająca myśl. Wszystko zaczęło układać się w całość.
– Gdzie jestem? – wyjąkałem, blednąc. – I jaki mamy rok?
– No jak gdzie, w Białymstoku, jest rok 1872.
Pociemniało mi przed oczami. Poczułem, że lecę w dół.
Obudziłem się, ale widziałem tylko smolistą czerń. Czułem kołysanie na boki, jak w pociągu.
– Ach, więc to był tylko straszny sen, albo majak jakiś chory… Może się w głowę walnąłem.
Dobrze, że to się skończyło – mruczałem pod nosem pocierając obolałą potylicę
.
Nagle pojazd stanął. Usłyszałem parskanie koni. Po chwili zasłona z grubego sukna odsunęła się
ukazując zakratowane okno i wąsatą twarz. Mężczyzna miał na głowie czarne kepi i przypominał
carskiego
żołnierza
z ilustracji,
które
widziałem
kilka
lat
temu
w jakiejś
książce.
Odezwał się po rosyjsku. Niestety prawie nie znałem tego języka. Żołnierz mówił do mnie, ale nie
potrafiłem mu odpowiedzieć. Wyłowiłem tylko kilka zrozumiałych słów – falszywyj, diengi, polskij
anarkist, tiurma, Sibir.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin