Jean-Marie Gustave Le Clézio
Pustynia
Przełożyła: Krystyna Osińska-Boska
Tytuł oryginalny: Désert
Rok pierwszego wydania: 1980
Rok pierwszego wydania polskiego: 1985
Kim jest Lalla Hawa, bohaterka Pustyni? Młodą mauretańską dziewczyną żyjącą w dzielnicy biedoty w marokańskim mieście, piękną modelką z kolorowych czasopism, spadkobierczynią „błękitnych ludzi”, wojowników pustyni, których tragiczna wędrówka z południa na północ kończy się bitwą z francuskim najeźdźcą i bezlitosną masakrą. Powieść rozgrywa się w dwóch planach. Pierwszy, będący tłem dla głównego wątku, tworzy barwna epopeja „błękitnych ludzi”, wiernych ideałom narodu, religii i wolności. Ich tragiczny los nadaje rytm i sens życiu Lalli - toczącemu się w drugim, współczesnym planie - i określa jej przeznaczenie.
Spis treści:
Sagiet el Hamra, zima 1909-1910. 4
Szczęście. 47
Życie u niewolników. 187
Ued Tadla, 18 czerwca 1910 278
Tiznit, 23 października 1910 295
Agadir, 30 marca 1912 314
Ukazali się niczym we śnie, na szczycie wydmy, na pół skryci w tumanach kurzu, jaki wzbijały ich stopy. Prawie niewidoczną drogą wolno zeszli w dolinę. Na czele karawany byli mężczyźni, owinięci w wełniane płaszcze, z twarzami zakrytymi niebieską zasłoną. Razem z nimi szły dwa, trzy dromadery, następnie kozy i owce poganiane przez chłopców. Kobiety zamykały pochód. Sylwetki ich były ociężałe, przytłoczone ciężkimi płaszczami, a skóra rąk i czół wydawała się jeszcze ciemniejsza w zasłonach koloru indygo.
Szli po piasku bezszelestnie, powoli, nie patrząc, dokąd zdążają. Wiatr wiał bez przerwy, wiatr pustynny, gorący za dnia, zimny nocą. Piasek wznosił się wokół nich, między łapami wielbłądów, smagał twarze kobiet, które opuszczały na oczy niebieskie płótno. Małe dzieci biegły, niemowlęta płakały, zawinięte w błękitne szmatki na plecach matek. Wielbłądy fukały, parskały. Nikt nie wiedział, dokąd podąża.
Słońce stało jeszcze wysoko na bezchmurnym niebie, wiatr unosił zapachy i dźwięki. Pot ściekał wolno po twarzach podróżnych, a ich ciemna skóra na policzkach, rękach i nogach przybrała odcień indygo. Niebieskie tatuaże na czołach kobiet lśniły niczym skarabeusze. Czarne oczy podobne do kropli metalu ledwie widziały piaszczystą przestrzeń, szukały śladu drogi między falami wydm.
Niczego innego nie było na ziemi, niczego ani nikogo. Oni zrodzili się z pustyni. Żadna inna droga nie mogła ich prowadzić. Nic nie mówili. Niczego nie chcieli. Wiatr owiewał ich, przenikał na wskroś, jakby nikogo nie było na wydmach. Szli od pierwszych blasków świtu, nie zatrzymując się, zmęczenie i pragnienie szczelnie ich otulały. Od suszy stwardniały im wargi i języki. Drążył ich głód. Nie mogli rozmawiać. Stali się od dawna niemi jak pustynia, pełni światła, kiedy słońce pali pośrodku pustego nieba, zziębnięci od nocy o zastygłych gwiazdach.
Schodzili dalej zboczem w głąb doliny, zataczając się, kiedy piasek usuwał się spod stóp. Mężczyźni wybierali na oślep miejsce, w którym miały stanąć ich stopy, jak gdyby podążali niewidocznymi śladami, które prowadziły na drugi kraniec samotności, ku nocy... Tylko jeden spośród nich niósł karabin skałkowy o długiej lufie z poczerniałego brązu. Niósł go na piersi, ściskając ramionami, z lufą skierowaną ku górze niczym drzewce sztandaru. Jego bracia szli obok owinięci płaszczami, uginając się pod ciężarem ładunków. Ich niebieskie odzienie było w strzępach, porwane przez kolce, zniszczone przez piasek. Za wyczerpanym stadem, przed matką i siostrami szedł Nur, syn mężczyzny z karabinem. Twarz miał poczerniałą od słońca, ale oczy błyszczały, a światło spojrzenia było prawie nadnaturalne.
Byli mężczyznami i kobietami piasku, wiatru, światła, nocy. Ukazywali się niczym we śnie, na szczycie wydmy, jakby zrodzeni z bezchmurnego nieba, jakby mieli w swym ciele surowość przestrzeni. Nieśli ze sobą głód, pragnienie, od którego krwawią wargi, surową ciszę, w której lśni słońce, zimne noce, jasność Mlecznej Drogi, księżyc; mieli ze sobą swój cień, ogromny o zachodzie słońca, fale dziewiczego piasku, którego dotykały stopy o szeroko ustawionych palcach, niedostępny horyzont. Mieli przede wszystkim światło spojrzenia, które błyszczało tak jasno w białkach oczu.
Stado kóz i owiec podążało przed dziećmi. Również zwierzęta szły, nie wiedząc dokąd, stawiały kopyta na dawnych śladach. Piasek wirował między ich łapami, czepiał się brudnej sierści. Jeden z mężczyzn prowadził dromadery, posługując się wyłącznie głosem, chrząkając i plując jak one. Chrapliwy dźwięk oddechów mieszał się z wiatrem i znikał natychmiast w zagłębieniach wydm w południowej stronie. Ale wiatr, susza, głód nie miały już znaczenia. Ludzie i stado uciekali, powoli schodząc w głąb doliny bez wody, bez ognia.
Wyruszyli przed tygodniami, miesiącami, zdążali od studni do studni, przechodzili przez wyschnięte strumienie, które ginęły w piaskach, przez kamienne wzgórza, równiny. Stado jadło skąpe trawy, osty, liście euforbii, które dzieliło z ludźmi. Wieczorem, kiedy słońce było blisko horyzontu i kiedy cień zarośli nadmiernie się wydłużał, ludzie i zwierzęta przerywali marsz. Mężczyźni zdejmowali ciężary z wielbłądów i rozstawiali wielki namiot z brązowej wełny, wzniesiony na jednym słupie z cedrowego drewna. Kobiety rozpalały ogień, przygotowywały kleik z prosa, zsiadłe mleko, masło, daktyle. Noc zapadała szybko, a ogromne i zimne niebo otwierało się nad wygasłą ziemią. Wówczas rodziły się gwiazdy, tysiące gwiazd zatrzymanych w przestrzeni. Mężczyzna z karabinem, który prowadził grupę, wołał Nura i pokazywał mu najpierw kraniec Małej Niedźwiedzicy, samotną gwiazdę nazywaną Kabri, później na przeciwnym krańcu konstelacji, Koszab, niebieską. W stronie wschodniej pokazywał Nurowi most, w którym błyszczało pięć gwiazd: Alkaid, Mizar, Alioth, Megrez, Fekda. Zupełnie na wschodzie, tuż ponad horyzontem w kolorze popiołu, dopiero co narodził się Orion z Alnilamem pochylonym trochę na bok niczym maszt statku. Znał wszystkie gwiazdy, nadawał im często dziwne imiona będące jakby początkiem opowieści. Pokazywał Nurowi szlak, którym podąża za dnia, jakby zapalające się na niebie światła wyznaczały drogi, które na ziemi powinni przemierzyć ludzie. Tyle gwiazd! Noc pustyni pełna była tych ogni, które drżały łagodnie, podczas gdy wiatr nasilał się i przycichał niczym oddech. Oto kraina poza czasem, daleka od ludzkiej historii, a może raczej ziemia, na której nic nie mogło się pojawić ani umrzeć, jak gdyby oddzielona była od innych krain, na szczycie ziemskiej egzystencji. Ludzie patrzyli często na gwiazdy, na wielką Mleczną Drogę, która tworzy jakby piaskowy most ponad ziemią. Rozmawiali trochę, paląc zwinięte liście konopi, snuli opowieści z podróży, wspominali wojny przeciw chrześcijańskim żołnierzom, akty zemsty. Później słuchali nocy.
Płomienie ognia z gałązek tańczyły pod miedzianym czajnikiem, sycząc od cieknącej wody. Z drugiej strony brasero[1] rozmawiały kobiety, jedna z nich nuciła niemowlęciu, które usypiało przy piersi. Skamlały dzikie psy, a w zagłębieniach wydm odpowiadało im echo. Woń zwierząt unosiła się, mieszała z wilgocią szarego piasku, z ostrym zapachem dymu.
Później kobiety i dzieci zasypiały pod namiotem, a mężczyźni kładli się w okryciach wokół wygasłego ognia. Znikali w kamienistej przestrzeni pełnej piasku niewidoczni, podczas gdy czarne niebo lśniło coraz mocniej.
Szli tak przez miesiące, może lata. Szli drogami nieba pośród wydmowych fal, wiodącymi z Dra, Tamgrut, Erg Igudi lub bardziej na północy - drogą z Ait Atta, Szeris, Tafilel, szlakami, które sięgały warownych miasteczek na zboczach Atlasu, albo też drogą bez końca prowadzącą w głąb serca pustyni, ponad Hank, w kierunku wielkiego miasta Tombuktu. Niektórzy zmarli w drodze, inni porodzili się, pobrali. Padały zwierzęta z poderżniętymi gardłami dla użyźnienia głębin ziemi albo ugodzone dżumą i gnijące na twardym gruncie.
Jakby nie było tu nazw, jakby nie było słów. Pustynia obmywała wszystko wiatrem, wszystko zacierała. Ludzie mieli w oczach wolność przestrzeni, ich skóra przypominała metal. Światło słońca lśniło wszędzie. Piasek koloru ochry, żółty, szary, lekki piasek osuwał się, wskazywał wiatr. Przykrywał wszystkie ślady, wszystkie kości. Odpychał słońce, wypierał wodę, życie, daleko od jakiegoś środka, którego nikt nie mógł rozpoznać. Ludzie dobrze wiedzieli, że pustynia ich nie chciała: a więc szli, nie zatrzymując się, drogami, którymi przeszły już inne stopy, szukali czegoś innego. Woda była w aiun, jeziorkach koloru nieba albo w wilgotnych korytach starych, błotnistych strumieni. Ale ta woda nie sprawiała przyjemności i nie zachęcała do odpoczynku. Był to jedynie ślad potu na powierzchni pustyni, skąpy dar boga suszy, ostatni znak życia. Ciężka woda wyrwana piaskowi, martwa woda szczelin, woda alkaliczna wywołująca bóle brzucha i wymioty. Trzeba było iść jeszcze dalej, pochylając się nieco, w kierunku, jaki wyznaczały gwiazdy.
Ale był to jedyny, ostatni może wolny kraj, kraj, w którym ludzkie prawa nie miały już znaczenia. Kraj dla wiatrów i kamieni, dla skorpionów i skoczków, umiejących się kryć i uciekać, kiedy słońce pali, a noc mrozi.
Teraz ukazali się ponad doliną Sagiet el Hamra, powoli schodzili piaszczystymi zboczami. W głębi doliny zaczynały się ślady ludzkiego życia: poletka ziemi, otoczone murkami z suchego kamienia[2], zagrody dla wielbłądów, chaty z liści karłowatych palm, wielkie namioty z wełny, podobne do przewróconych statków. Mężczyźni schodzili powoli, zagłębiając pięty w usuwającym się piasku. Kobiety zwolniły kroku i pozostały daleko w tyle, za stadem zwierząt nagle zaniepokojonych zapachem studni. A więc wielka dolina ukazała się, otwierała poza kamiennym płaskowyżem. Nur szukał wysokich, ciemnozielonych drzew palmowych, strzelających z ziemi, w ciasnych rzędach wokół jeziora z jasną wodą, szukał białych pałaców, minaretów, wszystkiego, o czym opowiadano mu od dzieciństwa, mówiąc o mieście Smara. Od tak dawna nie widział drzew. Z lekko rozłożonymi ramionami szedł w dół doliny, na wpół przymknąwszy oczy z powodu światła i piasku.
W miarę jak ludzie schodzili w głąb doliny, miasto, które widzieli przez moment, znikało i znajdowali tylko ziemię suchą i nagą. Było gorąco, pot ściekał obficie po twarzy Nura, przyklejał niebieskie odzienie do lędźwi, do ramion.
Teraz ukazali się inni mężczyźni i inne kobiety, również jakby zrodzeni z doliny. Kobiety rozpaliły brasero, by przygotować wieczorny posiłek, dzieci i mężczyźni trwali w bezruchu przed zakurzonymi namiotami. Przybyli ze wszystkich zakątków pustyni, z drugiej strony kamiennej Hammada, z gór Szeheiba i Warkziz, z Sirwa, ze szczytów Um Szakurt, zza wielkich oaz południa, z okolic podziemnego jeziora Gurara. Przekroczyli góry przez wąwóz Maider, w okolicy Tarhamant lub niżej, tam gdzie Dra łączy się z Tengut przez Reghat. Przybyły wszystkie ludy południa, nomadzi, kupcy, pasterze, rabusie, żebracy. Być może niektórzy opuścili królestwo Biru lub wielką oazę Walata. Twarze ich nosiły ślady bezlitosnego słońca, śmiertelnego chłodu nocy na granicy pustyni. Niektórzy spośród nich mieli czarny, wpadający w czerwień kolor skóry, byli wysocy, o długich kończynach i krótkim tułowiu, mówili nieznanym językiem: to byli Tubbus, którzy nadeszli z drugiej strony pustyni, od Borku i Tibesti, zjadacze orzeszków kola, podążający aż do morza.
W miarę jak grupa ludzi i zwierząt zbliżała się, czarne, ludzkie sylwetki stawały się coraz liczniejsze. Za pokrzywionymi akacjami ukazywały się szałasy, z gałęzi i błota, niczym kopce termitów, domy z gliny, rudery z błota i desek, a przede wszystkim niskie ogrodzenia z suchego kamienia, niesięgające nawet do kolan, które dzieliły czerwoną ziemię na miniaturowe komórki. Na poletkach nie większych niż kobierzec pod siodłem, niewolnicy harratyńscy[3] próbowali uprawiać bób, pieprz, proso. Nieurodzajne bruzdy acequias[4] przecinały całą dolinę, by chwytać najmniejszą wilgoć.
To właśnie tu przybywali teraz, ku wielkiemu miastu Smara. Ludzie, zwierzęta, wszystko sunęło po wysuszonej ziemi,, w głąb wielkiej rany: doliny Sagiet.
Przez tyle dni, twardych i ostrych jak krzemień, przez tyle godzin czekali, by to ujrzeć. Tak wiele było cierpienia w ich umęczonych ciałach, w krwawiących wargach, w wypalonym spojrzeniu. Pośpieszali ku studniom, nie słysząc głosów zwierząt ani krzyku innych ludzi. Kiedy dotarli do studni, przed kamienny mur zatrzymujący rozmiękłą ziemię, stanęli. Dzieci odpędzały zwierzęta kamieniami, podczas gdy mężczyźni padli na kolana, by się modlić. Później każdy zanurzył twarz w wodzie i długo pił.
To było właśnie tak, oczy wody pośrodku pustyni. Ale ciepła woda zawierała jeszcze siłę wiatru, piasku i wielkiego, lodowatego nieba nocy. Pijąc, Nur czuł, jak wstępuje weń pustka, która gnała go od studni do studni. Mętna i niesmaczna woda wzbudzała w nim wstręt, nie mógł ugasić pragnienia. Czuł, jak ona wprowadza w głąb ciała ciszę i samotność wydm, i wielkich, kamiennych płaskowyżów. Woda w studniach była nieruchoma, gładka jak stal, niosła na powierzchni resztki liści i wełnę zwierząt. Przy innej studni kobiety myły się i przygładzały włosy.
Blisko nich kozy i dromadery stały nieruchomo, jakby paliki zatrzymywały je w błocie studni.
Inni mężczyźni chodzili w tę i z powrotem między namiotami. Byli to błękitni wojownicy pustyni, o zasłoniętych twarzach, uzbrojeni w sztylety i długie karabiny; szli wielkimi krokami, nie patrząc na nikogo. Niewolnicy sudańscy odziani w łachmany nosili ładunki prosa lub daktyli, bukłaki oliwy. Synowie wielkiego namiotu ubrani na biało i ciemnoniebiesko, Szlehowie[5], o prawie czarnej skórze, czerwonowłose dzieci wybrzeża, których ciało znaczyły plamy, ludzie bez rasy, bez imienia, żebracy, trędowaci, którzy nie zbliżali się do wody. Wszyscy oni stąpali po ziemi kamienistej i pełnej czerwonego pyłu, szli ku murom świętego miasta Smara. Uciekli z pustyni na kilka godzin, kilka dni. Rozstawili ciężkie płótno swych namiotów, owinęli się w wełniane płaszcze, oczekiwali nocy. Jedli teraz papkę z prosa polaną zsiadłym mlekiem, chleb, suszone daktyle o smaku miodu i pieprzu. Muchy i komary tańczyły wokół dziecięcych czupryn w wieczornym powietrzu, osy siadały im na rękach, na policzkach brudnych od kurzu.
Rozmawiali teraz bardzo głośno, a kobiety w dusznym cieniu namiotów śmiały się i rzucały kamykami w bawiące się dzieci. Mowa tryskała z ust mężczyzn jakby w upojeniu, słowa śpiewały, krzyczały, dźwięczały gardłowo. Z tyłu namiotów, blisko murów Smary, wiatr gwizdał w gałęziach akacji, w liściach karłowatych drzew palmowych. A przecież oni ciągle trwali w ciszy, mężczyźni i kobiety o ciałach niebieskich od indygo i naznaczonych potem, oni przecież nie opuścili pustyni.
Nie zapominali. W głębi ich ciał, w trzewiach trwała nieustannie ta wielka cisza panująca nad wydmami. Była to prawdziwa tajemnica. Chwilami mężczyzna z karabinem przerywał rozmowę z Nurem i patrzył do tyłu ku początkowi doliny, w stronę, z której nadlatywał wiatr.
Czasami jakiś mężczyzna z innego plemienia podchodził do namiotu i witał się, wyciągając otwarte dłonie. Wymieniali zaledwie kilka słów, kilka nazw. Ale były to słowa i nazwy, które zacierały się natychmiast, zwykłe, lekkie ślady, zagrzebywane od razu przez wiejący piaskiem wiatr.
Kiedy tu, nad wodę studni, przychodziła noc, znów zaczynało się panowanie rozgwieżdżonego nieba pustyni. Nad doliną Sagiet el Hamra noce były cieplejsze, a księżyc w nowiu wschodził na ciemnym firmamencie. Nietoperze rozpoczynały taniec wokół namiotów, latały tuż nad wodą studni. Światła brasero migotały, rozchodził się zapach gorącej oliwy i dymu. Kilkoro dzieci biegało między namiotami, wydając gardłowe, psie piski. Zwierzęta spały: dromadery ze spętanymi nogami, kozy i owce w zagrodach z suchego kamienia.
Mężczyźni już nie czuwali. Przewodnik ustawił karabin przy wejściu do namiotu i palił, patrząc prosto przed siebie. Ledwie słuchał łagodnego dźwięku głosów, śmiechu kobiet siedzących przy brasero. Może myślał o innych wieczorach, innych drogach, jak gdyby gorące ślady słońca na jego skórze i ból pragnienia w gardle były tylko początkiem innego pożądania.
Sen spływał wolno na miasto Smara. Gdzie indziej, na południu, nad wielką kamienną Hammadą w nocy nie było snu, tylko drętwienie z zimna, kiedy wiatr dmuchał na piasek i odsłaniał podnóże gór. Na drogach pustyni nie można spać, żyje się i umiera z nieruchomym spojrzeniem, wypalonym przez zmęczenie i światło. Czasami błękitni ludzie napotykali któregoś ze swoich - siedział wyprostowany na piasku z nogami wyciągniętymi przed siebie, z nieruchomym ciałem w powiewających łachmanach. W szarej twarzy poczerniałe oczy były utkwione w ruchomy horyzont wydm, ponieważ tak właśnie zaskoczyła go śmierć.
Sen jest jak woda, nikt nie mógł dobrze spać daleko od źródeł. Wiał wiatr, podobny do wiatru stratosfery, zabierając ziemi całe ciepło.
Ale tu w czerwonej dolinie podróżni spali.
Przewodnik budził się przed innymi, stawał nieruchomo przed namiotem. Patrzył na mgłę, która podnosiła się powoli wzdłuż doliny, odpływając w kierunku Hammady. Noc mijała po zniknięciu mgły. Skrzyżowawszy ramiona na piersi, przewodnik ledwie oddychał, znieruchomiałe powieki nie drgnęły nawet. Tak oczekiwał pierwszego blasku świtu, fidżar, białej plamy, która rodzi się na wschodzie ponad wzgórzami. Kiedy zaczęło świtać, pochylił się nad Nurem i zbudził go łagodnie, kładąc ręce na jego ramieniu. Razem odchodzili, milcząc, szli piaszczystą drogą prowadzącą ku studniom. W dali szczekały psy. W szarym świetle świtu mężczyzna i Nur myli się według ustalonego zwyczaju, kolejno każdą część ciała trzykrotnie. Woda ze studni była zimna i czysta, woda zrodzona z piasku i nocy. Mężczyzna i dziecko zanurzali jeszcze twarze i myli dłonie, później zwrócili się na wschód, aby odmówić pierwszą modlitwę. Słońce zaczynało oświetlać horyzont.
W obozowiskach brasero czerwieniły się w niknącym mroku. Kobiety szły zaczerpnąć wody, dziewczynki biegały po kałużach, pokrzykując, później zataczając się, wracały, niosły gliniane dzbany na chudych ramionach.
Odgłosy ludzkiego życia zaczynały unosić się nad obozowiskiem i chatami z błota; dźwięki wydawane przez metal, kamienie, wodę. Żółte psy zebrane na placu kręciły się w kółko, poszczekując. Wielbłądy i zwierzęta dreptały, wzbijając czerwony kurz.
Właśnie w tym momencie światło nad Sagiet el Hamra było piękne. Padało jednocześnie z nieba i ziemi, światło złote i miedziane, które wibrowało na nagim niebie, nie paląc, nie męcząc. Dziewczyny, odsunąwszy ścianę namiotu, czesały ciężkie włosy, iskały się, upinały koki, do których przypinały niebieskie zasłony. Piękne światło lśniło na miedzianej barwie ich twarzy i ramion.
Nur skulony na piasku, nieruchomy, patrzył również na dzień, który wypełniał niebo ponad obozowiskami. Lecące kuropatwy przecinały powoli przestrzeń, wznosiły się nad czerwoną doliną. Dokąd zmierzały ptaki? Może dotrą aż do początku Sagiet, do wąskich dolin czerwonej ziemi między szczytami Agmaru. Później, kiedy słońce zajdzie, powrócą do otwartej doliny nad polami, gdzie chaty przypominają kopce termitów.
Może znały Ajun, miasto z błota i desek, gdzie dachy są czasami z czerwonego metalu, może nawet znały morze koloru szmaragdów i brązu, otwarte morze?
Podróżni zaczynali przybywać do Sagiet el Hamra; karawany ludzi i zwierząt, które schodziły w dół wydm, wzbijały chmury czerwonego pyłu. Mijali obozowiska, nawet nie odwracając głowy, jeszcze odlegli i samotni, jakby wciąż byli w sercu pustyni.
Szli powoli do studziennej wody, aby zwilżyć krwawiące usta. Wiatr zaczął dmuchać tam wysoko nad Hammadą. W dolinie słabł nad karłowatymi palmami w kolczastych zaroślach, w labiryntach suchych kamieni. Daleko od Sagiet świat iskrzył się w oczach podróżnych: równiny ostrych skał, kaleczące góry, szczeliny, warstwy piasku, które odbijały słońce. Niebo nie miało granic, a jego intensywny błękit aż palił twarz. Jeszcze dalej ludzie szli labiryntem wydm w obcym świecie.
Ale był to ich prawdziwy świat. Ten piasek, te kamienie, to niebo, słońce, cisza, ten ból, a nie miasta ze stali i cementu, gdzie słychać szmer fontann i ludzkie glosy. To tutaj panował niezapełniony ład pustyni, tu, gdzie wszystko było możliwe, gdzie szło się bez cienia na krawędzi własnej śmierci. Błękitni ludzie sunęli niewidzialnym szlakiem w kierunku Smary, wolni tak, jak nie mogła być wolna żadna istota na świecie. Wokół nich jak okiem sięgnąć ruchome szczyty wydm, fale przestrzeni, której nie można poznać. Bose stopy kobiet i dzieci zostawiały na piasku niewielki ślad, zacierany natychmiast przez wiatr. W dali miraże unosiły się między niebem i ziemią: białe miasta, jarmarki, karawany wielbłądów i osłów obciążonych żywnością, rozbiegane marzenia. I nawet sami ludzie podobni byli mirażom, które głód, pragnienie i zmęczenie zrodziły na tej ziemi.
Drogi zataczały koła, prowadziły zawsze do punktu wyjścia, kreśląc coraz ciaśniejsze kręgi wokół Sagiet el Hamra. Ale ta droga nie miała końca, była dłuższa od życia ludzkiego.
Jedni nadchodzili ze wschodu, zza gór Adm Rieh, zza Jetti, z Tabelbala. Inni z południa, z oazy Harisza, od studni Abd el Małek. Wędrowali przedtem na zachód, na północ aż do brzegów morza albo przez wielkie kopalnie soli Teghaza. Wrócili teraz, niosąc żywność i zapasy, aż do ziemi świętej, do wielkiej doliny Sagiet el Hamra; nie wiedzieli, dokąd ponownie wyruszą. Podróżowali, patrząc na gwiezdne drogi, uciekali od piaskowych wiatrów, kiedy niebo czerwieniało, a wydmy zaczynały się poruszać.
Mężczyźni i kobiety żyli tak, wędrując bez odpoczynku. Umierali któregoś dnia, zaskoczeni słonecznym światłem, ugodzeni wrogą kulą lub wyniszczeni przez gorączkę. Kobiety rodziły, przykucnąwszy w cieniu namiotu z brzuchem ściśniętym wielkim płóciennym pasem, podtrzymywane przez dwie inne kobiety. Od pierwszej minuty życia ludzie walczyli i należeli do przestrzeni bez granic, do piasku, ostów, węży, szczurów, do wiatru szczególnie, i to właśnie była ich prawdziwa rodzina. Dziewczynki o włosach koloru miedzi rosły, poznawały niekończące się gesty życia. Nie miały innego zwierciadła niż fascynującą przestrzeń gipsowych równin pod jednobarwnym niebem. Chłopcy uczyli się chodzić, mówić, polować i walczyć tylko po to, by umieć zginąć na piasku.
Stojąc w bezruchu po stronie mężczyzn przed namiotem, przewodnik długo patrzył, jak karawany przesuwają się w kierunku wydm ku studniom. Słońce oświetlało jego brązową twarz, nos o kształcie orlego dzioba, długie kręcone włosy koloru miedzi. Nur mówił do niego, lecz on nie słuchał. Później, kiedy obozowisko przycichło, dał Nurowi znak i razem poszli wzdłuż szlaku, który prowadził na północ ku środkowi Sagiet el Hamra. Czasem mijali kogoś, kto zdążał do Smary, i wymieniali kilka słów:
- Kim jesteś?
- Bu Sba. A ty?
- Juemaia.
- Skąd przychodzisz?
- Z Aain Rag.
- Ja z południa, z Igetti.
Później rozstawali się, nie mówiąc sobie: żegnaj. Dalej prawie niewidoczna droga przecinała skały, kępy wątłych akacji. Ostre kamyki wystające z czerwonej ziemi utrudniały marsz i Nur ledwie nadążał za ojcem. Światło stawało się coraz jaskrawsze, pustynny wiatr unosił kurz spod ich stóp. W tym miejscu dolina nie była już otwarta: stanowiła rodzaj szczeliny szarej i różowej, która iskrzyła się miejscami niczym metal. Kamyki wypełniały koryto suchego strumienia: białe, czerwone, czarne krzemienie, na których słońce rozpalało iskry.
Przewodnik szedł pod słońce pochylony do przodu, z głową przykrytą wełnianym płaszczem. Kolce krzewów rozdzierały ubranie Nura, znaczyły pręgami nogi i bose stopy, ale on nie zważał na ból. Wzrok wbił przed siebie w sylwetkę ojca, który się spieszył. Nagle obaj stanęli: pośród kamiennych wzgórz ukazał się biały grobowiec, lśniący w świetle nieba. Mężczyzna stanął nieruchomo nieco pochylony, jakby witał grób. Później znów ruszyli po osuwających się kamieniach.
Powoli, patrząc prosto przed siebie, przewodnik wspinał się w stronę grobu. W miarę jak podchodzili, zaokrąglony dach zdawał się wynurzać z czerwonych kamieni, rosnąć ku niebu. Bardzo piękne i czyste światło oświetlało grobowiec, wyolbrzymiało go w przegrzanym powietrzu. W tym miejscu nie było cienia, jedynie zaostrzone kamienie wzgórza i poniżej wyschnięte koryto rzeki.
Dotarli przed grobowiec. Były to cztery ściany pobielone wapnem, wzniesione na cokole z czerwonych kamieni; jedno wejście, podobne do drzwiczek pieca, zatarasowano wielkim, czerwonym głazem. Biała kopuła kończyła się ostrym grotem. Nur widział już teraz wejście do grobowca i drzwi rosły w jego oczach, stawały się wrotami ogromnej budowli o murach podobnych do wysokich, kredowych, skalnych brzegów morskich, z kopułą wielką niczym góra. Tu zatrzymywały się wiatry i upał pustyni, samotność dnia: tu kończyły się niewidoczne drogi, nawet te, którymi postępowali zbłąkani szaleńcy, zwyciężeni. To był środek pustyni, a może miejsce, w którym kiedyś wszystko się zaczęło, kiedy ludzie pojawili się po raz pierwszy. Grobowiec lśnił na zboczu czerwonego wzgórza. Światło słońca odbite od udeptanej ziemi paliło białą kopułę, wyzwalając od czasu do czasu maleńkie strumyki czerwonego pyłu, które spływały po szczelinach skał. Nur i jego ojciec byli sami przy grobie. Nad doliną Sagiet el Hamra panowała niezmącona cisza.
Po odepchnięciu wielkiego kamienia przewodnik zobaczył przez okrągłe drzwi głęboki i zimny cień i zdawało mu się, że poczuł na twarzy czyjś oddech. Wokół grobu było klepisko z czerwonej ziemi, udeptane przez stopy odwiedzających. Tam też obaj uklękli, aby się modlić. Wysuszona ziemia doliny Sagiet el Hamra rozpościerała się jak okiem sięgnąć, a w dali na horyzoncie widać było inne wzgórza, inne skały na błękitnym niebie. Tutaj, na szczycie wzgórza, przy grobie świętego człowieka cisza stała się bardziej przejmująca, jak gdyby świat przestał poruszać się i mówić, jakby zamienił się w kamień. Od czasu do czasu jednak Nur słyszał trzaski glinianych ścian, brzęczenie owadów, pojękiwanie wiatru.
- Przyszedłem - mówił człowiek klęczący na udeptanej ziemi. - Pomóż mi, duchu mojego ojca, duchu mojego dziada. Przebyłem pustynię, przyszedłem prosić cię o błogosławieństwo, zanim umrę. Pomóż mi, pobłogosław mnie, ponieważ jestem twoim własnym ciałem. Przyszedłem.
Tak właśnie mówił i Nur słuchał słów ojca, nie rozumiejąc ich. Czasem mówił wyraźnie, czasem szeptał i podśpiewywał, kołysząc głową, powtarzał ciągle te proste słowa: „Przyszedłem, przyszedłem”. Pochylał się do przodu, nabierał w zagłębienie dłoni czerwonego pyłu, posypywał nim twarz, czoło, powieki, wargi. Później wstawał i szedł do drzwi. Przed wejściem klękał i jeszcze się modlił z czołem złożonym na kamiennym progu. Mrok rozpraszał się powoli we wnętrzu grobowca niczym nocna mgła. Ściany były nagie i białe tak jak na zewnątrz, a niski sufit ukazywał szkielet budowli z gałęzi pozlepianych wyschniętą gliną.
Teraz i Nur wszedł, również na czworakach. Czuł wewnętrzną częścią dłoni zimne i twarde grudki ziemi zmieszanej z krwią owiec. W głębi na klepisku przewodnik leżał na brzuchu. Ramiona wyciągnął przed siebie, rękami dotykał ziemi, jednocząc się z nią. Już nie modlił się, nie śpiewał. Oddychał powoli z ustami przy ziemi, słuchając pulsowania krwi w gardle i uszach. Czuł się tak, jakby coś obcego wchodziło weń ustami, czołem, wnętrzem dłoni i brzuchem, coś, co przenikało głęboko i zmieniało go niezauważenie. Była to może cisza przybyła z pustyni, od morza wydm, od kamiennych gór w jasności księżycowej albo z wielkich równin różowego piasku, gdzie światło słońca tańczy i drga niczym zasłona deszczu: cisza tafli zielonej wody, patrzących jak oczy w niebo, cisza nieba bez chmur i bez ptaków, w której wiatr jest wolny.
Mężczyzna wyciągnięty na ziemi czuł, jak drętwieją mu kończyny. Cień wypełniał jego oczy jak przed zaśnięciem. A jednak w tym samym czasie nowa energia przenikała weń przez brzuch i ręce, promieniowała w każdym mięśniu. Nie było już cierpienia, pragnień, zemsty. Zapomniał o tym, jakby woda modlitwy obmyła jego umysł. Nie było również słów, mroczny cień grobu uczynił je zbędnymi. Zamiast nich pojawił się ten dziwny prąd, który drżał w ziemi zmieszanej z krwią, ta fala, ten upał. Nie przypominało to w niczym tego, co jest na ziemi. Była to moc bezpośrednia, niezawierająca myśli, przychodząca z głębi ziemi i odchodząca w przestrzeń, jak gdyby niewidzialne więzy łączyły ciało leżącego człowieka z resztą świata. Nur z trudem oddychał, patrząc na ojca w mroku grobowca. Jego rozstawione szeroko palce dotykały zimnej ziemi, która pociągała go za sobą poprzez przestrzeń w zawrotny bieg. Pozostali tak długo: przewodnik rozciągnięty na ziemi, Nur skulony, nieruchomy, z otwartymi oczami. Później, kiedy wszystko już się skończyło, mężczyzna wolno się podniósł i kazał wyjść synowi. Usiadł przy ścianie grobowca blisko drzwi i znowu przesunął kamień, żeby zamknąć wejście. Sprawiał wrażenie wyczerpanego, jakby szedł przez długie godziny bez picia i jedzenia. Ale miał w sobie nową siłę, szczęście, które rozjaśniało jego spojrzenie. Teraz wyglądał, jak gdyby wiedział, co ma uczynić, jakby z góry znał drogi, którymi powinien podążyć.
Połą wełnianego płaszcza zasłonił twarz i podziękował świętemu bez słów, poruszając jedynie głową i nucąc gardłowo. Jego długie, błękitne ręce pieściły ubitą ziemię, chwytając drobny kurz.
Przed nimi słońce wędrowało swoim szlakiem po niebie, powoli schodząc z drugiej strony Sagiet el Hamra. Cienie pagórków i skał wydłużały się w głębi doliny. Ale przewodnik zdawał się nie zauważać niczego. Nieruchomy, z plecami opartymi o ścianę grobowca, nie czuł, jak mija dzień, nie czuł głodu ni pragnienia. Był przepełniony inną siłą, innym czasem, który uczynił go obojętnym na porządek ludzi. Może nie oczekiwał już niczego, może niczego już nie wiedział i stał się podobny do pustyni, ciszy, bezruchu, nieobecności.
Kiedy noc zaczęła zapadać, Nur przestraszył się i dotknął ramienia ojca. Mężczyzna popatrzył na niego w milczeniu, uśmiechając się lekko. Razem zaczęli schodzić ze wzgórza w stronę wyschniętego koryta strumienia. Mimo nadchodzącej nocy bolały ich oczy, a gorący wiatr palił twarze i ręce. Mężczyzna chwiał się nieco i musiał wesprzeć się na ramieniu syna.
Na dole, w głębi doliny, woda w studniach była czarna. Komary tańczyły w powietrzu, próbowały kąsać dziecięce powieki. Dalej, blisko czerwonych murów Smary, nietoperze latały tuż nad namiotami, kręciły się wokół brasem. Kiedy Nur z ojcem dotarli do pierwszej studni, przystanęli jeszcze, aby starannie się umyć. Później odmówili ostatnią modlitwę zwróceni w stronę, z której nadchodziła noc.
I tak ściągali coraz liczniej do doliny Sagiet el Hamra. Przybywali z południa, niektórzy z wielbłądami i końmi, ale większość pieszo, ponieważ zwierzęta umierały po drodze z pragnienia i chorób. Każdego dnia wokół glinianych murów Smary chłopiec widział coraz to nowe obozowiska. Namioty z brązowej wełny tworzyły wciąż nowe koła wokół murów miasta. Co wieczór po zapadnięciu nocy Nur patrzył na podróżnych, którzy przybywali w chmurach pyłu. Nigdy nie widział tylu ludzi. Niekończący się zgiełk głosów mężczyzn i kobiet, ostre krzyki dzieci i płacz mieszały się z pobekiwaniem kóz i owiec, z hałasem zaprzęgów, z pohukiwaniem wielbłądów. Dziwny zapach, którego Nur nie znał, unosił się znad piasku i napływał falami w wieczornym wietrze: zapach mocny, cierpki i słodki zarazem, zapach ludzkiej skóry, parującego potu. Ogniska z drzewnego węgla, gałązek i zwierzęcego łajna zapalały się w półmroku. Dym z brasero wznosił się nad namiotami. Nur słyszał łagodne pieśni kobiet usypiających dzieci.
Większość z tych, którzy przybywali teraz, to starcy, kobiety i dzieci, zmęczeni trudnym marszem przez pustynię, w podartych ubraniach, o bosych lub owiniętych w szmaty stopach. Twarze mieli czarne, spalone przez słońce, oczy podobne do kawałków węgla. Małe dzieci szły nagie, ich nogi znaczyły rany, brzuchy rozdymał głód i pragnienie.
Nur przebiegał obóz, wślizgiwał się pod namioty. Dziwił się, widząc tylu ludzi, i jednocześnie odczuwał przerażenie, ponieważ myślał, nie bardzo wiedząc dlaczego, że wielu tych mężczyzn, wiele kobiet i dzieci wkrótce umrze.
Bez przerwy napotykał nowych podróżnych, którzy szli wolno między namiotami. Niektórzy spośród nich przybywali z południa, czarni jak Sudańczycy, mówili językiem, którego Nur nie znał. Mężczyźni w większości zasłaniali twarze, zawinięci w wełniane płaszcze, nosili błękitne odzienie, a na stopach sandały z koziej skóry. Mieli długie, skałkowe karabiny z lufami z brązu, włócznie i sztylety. Nur odsunął się, robiąc im przejście, i patrzył, jak idą w kierunku bram Smary. Szli powitać wielkiego szejka Mulaja Ahmeda ben Mohammeda el Fadel, tego, którego nazywano Ma al Ainin, Woda Oczu.
Wszyscy mieli zasiąść na glinianych ławeczkach wokół dziedzińca domu szejka. A później, o zachodzie słońca klęknąwszy na piasku, zwróceni w stronę pustyni - odmówić modlitwę.
Kiedy zapadła noc, Nur powrócił do namiotu ojca i siadł obok starszego brata. Po prawej stronie matka i siostry rozmawiały wyciągnięte na dywanach pośród żywności i wielbłądzich juków. Pomału cisza wracała nad Smarę i dolinę, dźwięki ludzkich i zwierzęcych głosów cichły kolejno. Księżyc w pełni ukazał się na czarnym niebie, biały wspaniale powiększony krążek. Noc była zimna mimo gorąca dnia, które pozostało w piasku. Kilka nietoperzy krążyło przed księżycem, niespodzianie opadając ku ziemi. Nur, leżąc na boku z głową podpartą na ramieniu, prowadził je wzrokiem, czekał nadejścia snu. Zasnął nagle, nie wiedząc kiedy, z otwartymi oczyma.
Obudził się nagle z dziwnym wrażeniem, że czas stoi w miejscu. Poszuka! wzrokiem tarczy księżyca i widząc, że zaczęła przesuwać się ku zachodowi, zrozumiał, że spał długo.
Nad obozowiskami panowała przytłaczająca cisza. Słychać było tylko odległe głosy dz...
entlik