Katrin Lankers
Spojrzenie elfa
Tłumaczenie z języka niemieckiego Mirosława Sobolewska
Tytuł oryginalny: Elfenblick
Rok pierwszego wydania: 2012
Rok pierwszego wydania polskiego: 2013
Kiedy Mageli poznaje tajemniczego Erina, wyczuwa, że chłopak jest inny. Nieznajomy pociąga ją jednak coraz bardziej. Dziewczyna balansuje na granicy jawy i sennych marzeń, coraz bardziej tracąc poczucie rzeczywistości. Gdy chłopakowi grozi niebezpieczeństwo, Mageli musi podjąć decyzję: czy może go uratować wierząc w moc swoich snów?
„Erin nie spuszczał z niej oczu - pod wpływem tego hipnotycznego spojrzenia rozum odmawiał Mageli posłuszeństwa.
- Jesteśmy do siebie tak niezwykle podobni - powiedział. - A jednocześnie tak bardzo różni. Jakbyśmy żyli w dwóch całkiem odmiennych światach. Ja w mojej krainie elfów a ty w świecie?
- Ludzi - dokończyła Mageli.
- Ludzi - potwierdził Erin, jakby dla niego ten świat był równie dziwny, co dla niej kraina elfów.
- Utracona ojczyzna - wymruczał tak cicho, że dziewczyna nie była pewna czy w ogóle to usłyszała”.
- Urodziło się.
Damorian pokłonił się nisko postaci ukrytej w głębokim cieniu. Pochylony czekał na odpowiedź. Ale pogardliwe sapnięcie było jedynym dźwiękiem, jaki usłyszał. Sługa wyprostował się niepewnie i sięgnął do rękojeści miecza, który wisiał u jego boku w pochwie z czarnej skóry. Damorian uznawał wyłącznie czerń; w kwestii ubioru, jak i w wielu innych sprawach naśladował swojego Mistrza.
- Wszystko odbyło się tak, jak przepowiedziała starucha - zdecydował się wreszcie mówić dalej, podczas gdy Mistrz wciąż tkwił nieruchomo. - Dzień, godzina, wszystko dokładnie tak, jak to widziała.
Znowu sapnięcie.
- Królowa jest bardzo słaba. Król wezwał uzdrowicieli. W pałacu panuje wielkie zamieszanie. Łatwo byłoby teraz zabić dziecko i pozbyć się raz na zawsze tego... - Damorian szukał właściwego słowa - ...tego dylematu.
- Nie - Mistrz ściszył głos do ledwie słyszalnego szeptu. Ale mimo to słowa cięły jak miecz. Sługa skulił się, niczym ugodzony ostrzem. - Nie - powtórzył skrywający się w cieniu mężczyzna.
- Znasz przepowiednię. Nie twierdzę, że przykładam do niej wielką wagę. Ale nierozsądnie byłoby jednym nieprzemyślanym ruchem ryzykować utratę wszystkiego, co do tej pory osiągnąłem. - Pochylił się w swoim drewnianym krześle tak, że snop mętnego światła padł na jego wyglądającą jak maska twarz. Damorian miał wrażenie, że na ustach Mistrza czai się zimny uśmieszek.
- Wszystko mamy na ten moment przygotowane. To dobry i pewny plan. A ja chcę, żeby dokładnie wypełniano moje polecenia, w najdrobniejszym szczególe. - Mistrz przemawiał do Damoriana jak do nieposłusznego ucznia. - Teraz znikaj i zrób z tym przeklętym dzieckiem to, co ci kazałem.
- Margarethe-Elisabeth, czy byłabyś łaskawa podnieść się z łóżka i zaszczycić nas swoją obecnością przy śniadaniu? I to M-I-G-I-E-M!
Przeraźliwie dzwoniący w uszach głos matki przedarł się przez drzwi i tylko lekko przytłumiony dostał się do pokoju. Mageli przewróciła się z lewego na prawy bok i naciągnęła na głowę kołdrę, pod którą było cudownie ciepło i pachniało nieco zastałym snem. Wzięła głęboki oddech, na chwilę wstrzymała powietrze i zrobiła wydech. Dźwięk, jaki przy tym wydała, podejrzanie przypominał westchnienie. Mocno zacisnęła powieki i na próżno próbowała uchwycić resztkę snu, z którego wyrwał ją głos matki.
To musiał być piękny sen, ponieważ obudziła się z miłym uczuciem. Niestety, wrażenie zniknęło tak szybko, jak wspomnienie snu.
- Wyłaź z łóżka! - Zażądała stojąca na parterze Linda. Zabrzmiało to tak głośno, jakby była tuż obok. Zagadką dla Mageli pozostawał fakt, skąd matka wczesnym rankiem brała energię, żeby tak głośno krzyczeć.
Ostrożnie wyjrzała spod kołdry, szukając wzrokiem zegarka. Już po siódmej. Jasna cholera! Znowu nie usłyszała budzika. Teraz było zdecydowanie za późno, żeby się jeszcze trochę zdrzemnąć, bo będzie miała nie tylko zapewnioną złość matki, ale także wpis do dziennika za kolejne spóźnienie.
Zdecydowanym ruchem zrzuciła z siebie kołdrę i usiadła na brzegu łóżka. Sięgnęła do szafki nocnej i wcisnęła przycisk małej lampki. Mimo że był środek lata, przez wąskie okienka, umieszczone tuż pod sufitem, o tej porze dnia dochodziło tu bardzo mało światła. To był jeden z minusów mieszkania w piwnicy.
Stopami starała się wydobyć spod łóżka swoje skarpetki, które Szekspir poprzedniego wieczoru tam schował. Ubrania, które nosiła wczoraj, leżały na stercie na podłodze. Wyłowiła swoje ulubione ciemnoniebieskie dżinsy i powąchała je. Dobra, mogą być. Ale bluzki już niestety nie mogła włożyć, miała plamy. Nie przyglądając się dokładnie, Mageli sięgnęła do szafy po nowy T-shirt i zerknąwszy w lustro stwierdziła, że tym razem była to jaskrawoczerwona koszulka. Wyglądała w niej na znacznie bledszą, niż była w rzeczywistości. Ach, nieważne! Palcami przeczesała sięgające jej aż do talii włosy i dwa grube pasma zgarnęła z pleców do przodu tak, by zakrywały uszy i część twarzy.
Chwyciła plecak z krzesła stojącego przy biurku, wrzuciła do niego kilka zeszytów, podręczników i piórnik. Jeszcze tylko szybkim ruchem zerwała kartkę z kalendarza wiszącego nad biurkiem. To nie jest twój dzień, zapowiadał na niej ludzik z szerokim uśmiechem. Mageli zmusiła się do lekkiego grymasu. Każdego dnia witał ją identyczny ludzik i identyczny napis. Kiedy Rosanna podarowała jej ten kalendarz na ostatnie Boże Narodzenie, dziewczyna uważała, że jest niesamowicie zabawny. Ale z biegiem czasu doszła do wniosku, że jednak za bardzo odzwierciedla prawdę.
Zmięła kartkę z kalendarza i jednym ruchem wrzuciła ją do kosza na papiery. Do celu zabrakło prawie dwudziestu centymetrów i kartka wylądowała na dywanie. To naprawdę był zły dzień, jeśli nawet tak proste ćwiczenie jej nie wyszło. Wzruszyła ramionami, skrzywiła usta i zwróciła się w stronę drzwi.
Właściwie chciała tylko wziąć z kuchni banana i zniknąć, ale matka zniweczyła jej plany.
- Usiądź porządnie przy stole i zjedz śniadanie, tak jak twoi bracia - powiedziała Linda. Mageli wzniosła oczy ku niebu, ale posłusznie zajęła miejsce przy dużym okrągłym stole, przysunęła do siebie miskę i napełniła ją płatkami kukurydzianymi. Z niebieskiego dzbanka w białe kwiatki nalała mleka i wsunęła pierwszą łyżkę do ust. Kłócenie się z matką od samego rana nie miało po prostu sensu. Przed nią jeszcze długi dzień!
- Mogłabyś przynajmniej powiedzieć „dzień dobry”.
- Dzień dobry, Lindo - powiedziała, mocno akcentując każde słowo. Jej matka skuliła się w sobie. Od mniej więcej roku zamiast mówić „mamusiu”, zwracała się do niej po imieniu. Uważała, że „mamusiu” brzmiało sztywno i dziecinnie. Linda miała na ten temat inne zdanie - taka sytuacja zdarzała się w ich domu bardzo często: kto to widział, żeby dzieci zwracały się do rodziców po imieniu? To po prostu nie uchodzi. Swojego ojca przecież nadal nazywała „tatuśkiem”!
Przy stole jej trzej młodsi bracia jak zwykle siali zamęt. Junior i Paul kłócili się o paczkę płatków. Wyzwiska latały jak piłeczki pingpongowe w tę i z powrotem. Nie robiło to najmniejszego wrażenia na najmłodszym z braci, Theo, który palcami wyjadał swoją porcję, przez co większość mleka kapała na podłogę. Mageli miała wrażenie, że znalazła się na planie jednej z tych audycji telewizyjnych, w których zaraz pojawi się superniania i udzieli matce wskazówek, jak wychowywać dzieci. Tylko że Linda oczywiście nigdy nie wzięłaby w czymś takim udziału. Nie było jej to potrzebne. Dziewczyna z rozbawieniem obserwowała cały ten bałagan i - jak już jej się to nieraz zdarzało - miała wrażenie, że jest tu nie na miejscu. Że tu nie pasuje.
- No, no, przestańcie szaleć. - Matka potargała chłopców za ich brązowe, rozczochrane czupryny. Potem wzięła ze zlewozmywaka ścierkę i wytarła plamę mleka pod krzesłem, na którym siedział Theo, zanim Szekspir zacząłby zlizywać z podłogi swoje drugie śniadanie.
- Psik, Feliks, idź sobie - przegoniła kota, machając przed nim ścierką. Dziewczyna uważała, że to imię tak pasuje do olbrzymiego kocura z kolorową, cętkowaną, nastroszoną sierścią, jak Mruczuś do lwa. Jost znalazł kociaka jakieś dwa lata temu na ulicy, podczas jednej ze swoich samochodowych wypraw. Mageli od razu wiedziała, jak chce go nazwać: Szekspir. Stary Anglik już wtedy był jej absolutnie ulubionym pisarzem. Najbardziej podobała jej się sztuka Romeo i Julia. Ta historia była cudownie tragiczna! Imię Szekspir było właściwym dla tego kota z charakterem. Jako jedyna w rodzinie nazywała go w ten sposób. I ona także była jedyną osobą w rodzinie, której kocur od czasu do czasu słuchał.
Mageli przez chwilę przyglądała się Szekspirowi - który z wiadomych powodów trzymał się z dala od porannego zamieszania -i prawie przegapiła wielki finał kłótni swoich braci. Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak Junior pociągnął Paula za rękę, sprawiając, że brat eleganckim łukiem runął na podłogę. Krzesło przewróciło się z hukiem, miska spadła ze stołu i roztrzaskała się na drobne kawałeczki, a mleko i płatki opryskały całą kuchnię. Mageli na darmo usiłowała zatuszować swój śmiech atakiem kaszlu.
- Jakoś mnie nie dziwi, że ciebie to bawi - fuknęła matka. -Pomóż mi wytrzeć to paskudztwo. - Mageli westchnęła. Nie miała ochoty jeszcze przed szkołą bawić się w sprzątaczkę. Poza tym uważała za niesprawiedliwe, że to ona miała usuwać brudy po braciach. Ale wzbranianie się przed tym - jak nauczyło ją szesnastoletnie doświadczenie - prowadziło jedynie do większego stresu.
- Muszę iść - rzuciła w powietrze, zeskoczyła z krzesła i w pośpiechu opuściła kuchnię. Za sobą usłyszała jeszcze głos Lindy wypowiadającej frazy: „punktualnie z powrotem” oraz „pomóc przy myciu okien”, i już była za drzwiami.
Wyciągnęła swój rozklekotany rower, wrzuciła plecak do koszyka i wskoczyła na siodełko. Szekspir rozłożył się na dolnym stopniu schodków w porannym słońcu, a ona mu pomachała. Dziwny kocur! Jak na tę porę roku na dworze było zbyt zimno, a kąpiel słoneczna o tej godzinie była raczej czymś niezwykłym. Kiedy wyjeżdżała z wysypanego żwirem podjazdu i skręcała w wąską uliczkę, mocno pedałując, miała wrażenie, że zwierzak mrugnął do niej szelmowsko.
Potem uświadomiła sobie, że zapomniała stroju na wuef.
Mageli już z daleka widziała Rosannę opierającą się o stojak na rowery. Przyjaciółka miała ogniście rude włosy, które związała na czubku głowy w potargany węzeł i jak zwykle ubrana była na czarno. Wyróżniała się z tłumu uczniów, którzy przypinali swoje rowery do powyginanych stojaków.
Rosanna jej nie zauważyła. Była nieobecna duchem, zerkała w niebo i zębami bawiła się kolczykiem w dolnej wardze; zdawała się nie dostrzegać bałaganu wokół siebie. Czego lub kogo dotyczyły jej myśli? Równie dobrze mogło chodzić o skomplikowane działanie matematyczne, jak i o głęboki problem filozoficzny. W każdym razie na pewno o coś równie niestrawnego! Mageli podjechała do przyjaciółki, opierając się jedną nogą na pedale.
- Halo, jest tu ktoś? - powiedziała na powitanie.
W okamgnieniu zniknęło nieobecne spojrzenie i twarz Rosanny rozjaśniła się na jej widok. I tym razem Mageli poczuła przypływ zazdrości na widok głębokich dołeczków w jej policzkach. Dołeczki, jak podkreślała Rosanna, to jedyna atrakcyjna rzecz w jej wyglądzie, jaką odziedziczyła po rodzicach, i uważała, że Mageli ze swoją perfekcyjną twarzą nie powinna uskarżać się na ich brak. Ale ona była zdania, że twarz przyjaciółki - raczej przeciętna, ze zbyt wydatnym nosem - dzięki tym ujmującym dołeczkom stawała się bardzo interesująca. I wiele dałaby za to, żeby również mieć je na swojej szczupłej twarzy o wysokich kościach policzkowych. Abstrahując od tego, że wcale nie uważała się za ładną!
- Mam jedną złą i jedną bardzo złą wiadomość - obwieściła Rosanna, nie zawracając sobie głowy powitaniami. - Którą chcesz usłyszeć najpierw?
- Myślę, że złą, bo będę miała czas nastawić się na tę bardzo złą.
- Nie mamy wuefu. - Rosanna westchnęła teatralnie. - Kalle skręcił nogę na treningu czy coś takiego. W każdym razie siedzi sobie teraz na czterech literach na swojej zakurzonej sofie, nabawiając się odleżyn, i dzisiaj na pewno nie przyjdzie na lekcję, a i w przyszłym tygodniu chyba też nie.
Mageli pozwoliła sobie na ironiczny grymas. To nie była zła wiadomość. To była nawet, można powiedzieć, bardzo, bardzo pomyślna wiadomość! Nie musiała już myśleć o zapomnianym stroju na wuef, a także o tym, że zawsze wybierano ją na samym końcu do drużyny, mimo że była jedną z najlepszych zawodniczek w klasie. Również Rosanna nie należała do fanatyczek sportów grupowych. Jej zachwyt ograniczał się jedynie do nauczyciela wuefu, Karlheinza Pelzera, zwanego Kalle.
- Ojej, to musiał być dla ciebie potężny cios - nabijała się Mageli z przyjaciółki. - Ale spójrz na to z innej strony. Dzięki dwóm wolnym godzinom możemy jeszcze skoczyć na lody, zanim popedałujemy do domu.
- Ale gdzie tam! - Przyjaciółka zrobiła skwaszoną minę. - W obliczu czekającego nas koncertu Jodlująca Ursel przekonała dyrektorkę, żeby na tych godzinach zrobić dodatkową próbę. Wyobraź sobie, mamy dwie dodatkowe lekcje muzyki!
Humor Mageli, który powoli właśnie zaczął się poprawiać, spadł znowu do poziomu zero. To była zła wiadomość! Jodlująca Ursel, a właściwie pani Ursulin, była śpiewaczką operową, której kariera się już skończyła. Kobieta bardzo tego żałowała, więc dla równowagi próbowała ćwiczyć ze swoimi uczniami arie operowe, a czasami nachodziły ją pomysły, żeby to, czego klasa się nauczyła, prezentować publicznie. Całe szczęście, że na występ w domu spokojnej starości chciała ograniczyć repertuar do dwóch łatwych pieśni ludowych i zaniechała wyśpiewywania arii osobiście. Jeszcze dzisiaj Mageli z przerażeniem myślała o ostatnim koncercie, kiedy to pani Ursulin odstawiała na scenie damę kameliową. Nie dość, że nie potrafiła wyciągnąć poprawnie żadnego wysokiego dźwięku, to na dodatek, schodząc ze sceny, spadła ze schodów prosto na nią. Dziewczyna jeszcze trzy tygodnie po tym wypadku miała siniaki.
Mageli i tak nie będzie śpiewać, ponieważ pani Ursulin wykluczyła ją z prób chóru. Rzekomo po to, żeby skoncentrowała się na grze na flecie, ale w rzeczywistości dlatego, że jej dźwięczny sopran za bardzo wyróżniał się wśród innych, amatorskich głosów.
W zamyśleniu przypięła rower grubym łańcuchem do jednego z wolnych stojaków. Oczywiście, nie miała przy sobie fletu. No cóż, będzie musiała przez dwie godziny po prostu siedzieć i słuchać.
„Daj mi ogromną packę na muchy, a zabiję czas!” - pomyślała.
- Dzień powszedni da się znieść jedynie dzięki cudom - powiedziała Rosanna, jakby czytając w myślach przyjaciółki.
- Aha, i czyj to cytat dnia?
- Maxa Frischa.
- Znam. Niemiecki pisarz.
- Szwajcarski - poprawiła Rosanna błyskawicznie.
- Mądrala.
- No, chociaż ty nie zaczynaj.
Obie się roześmiały. Z Rosanną wszystko było takie łatwe. Kiedy Mageli znajdowała się wśród innych ludzi, trudno jej było otworzyć usta, ale pamiętała dokładnie, jak to było, kiedy się poznały. Rosanna wyjaśniła jej wtedy krótko i zwięźle, jak się rzeczy mają: - Ty jesteś inna, ja jestem inna, myślę, że powinnyśmy założyć klub. - Od tej pory były nierozłączne. I Mageli była pewna, że nie było lepszej przyjaciółki od Rosanny.
Dzwonek zadźwięczał po raz trzeci.
- Co teraz mamy? - Po prostu nie mogła zapamiętać planu zajęć. Nawet tuż, przed końcem roku szkolnego musiała pytać przed każdą następną lekcją.
- Angielski. Angielski jest bardzo łatwym, ale trudnym językiem. Składa się z samych obcych słów, które się źle wymawia. Kurt Tucholsky, nawiasem mówiąc, był Niemcem.
- No, znowu się zaczyna.
Mageli zarzuciła plecak na prawe ramię, a Rosanna odeszła od stojaka na rowery. Była o głowę niższa od przyjaciółki, ale nie widziała w tym niczego niezwykłego. Mageli przerosła każdą dziewczynę w klasie o dobre dziesięć centymetrów.
Razem poszły w stronę szkoły. Na próżno uczniowie ostatnich klas próbowali przyozdobić szarą bryłę budynku kolorowym graffiti - pozostał szary, zwyczajny i smutny. Przyjaciółki przeciskały się w tłumie do swojej klasy. Mageli odetchnęła głęboko. Potem nacisnęła klamkę i weszła.
- Halo, zjawiły się panienki Zarozumialska i Mądrala! - Marc oparł się niedbale o swoją ławkę. Wokół niego na krzesłach i stolikach siedziała jego paczka. Teraz wszyscy wybuchli szyderczym śmiechem. Marc klepał się dłonią po udzie i zaśmiewał się, jakby powiedział coś naprawdę wesołego. To był rytuał, zwykłe powitanie przyjaciółek, od kiedy chłopak dwa lata temu przyszedł do ich klasy. A Mageli jak zwykle próbowała przełknąć wielką kulę, jaka utworzyła się jej w gardle. Rosanna natomiast miała jak zawsze błyskotliwą odpowiedź.
- Cześć, Marc, mamusia ci dzisiaj wypastowała włoski brązową pastą? - zapytała złośliwie.
Chłopak westchnął głęboko i odrzucił głowę do tyłu, przy czym żaden z ułożonych brązowych loków nie poruszył się ani na milimetr.
- Nie masz pojęcia, strachu na wróble, co to w ogóle znaczy mieć jakąś fryzurę.
Rosanna tylko gniewnie fuknęła. Potem pociągnęła przyjaciółkę do ich ławki z przodu. Mageli opadła na krzesło i nerwowym ruchem założyła włosy za ucho, ale po chwili znowu zasłoniła je kosmykiem.
Na początku, kiedy Marc pojawił się w ich klasie, nazywał Mageli Roszpunką. - Roszpunko, Roszpunko, opuść swoje złote włosy. -Wydawało mu się to szalenie zabawne, ale Mageli czuła się zakłopotana. Po kilku tygodniach Ben wziął Marca na męską rozmowę. - Musisz wiedzieć, że jej nie interesują chłopcy z naszej klasy. Ona uważa się za coś lepszego.
Mageli dobrze to pamiętała. Stała niedaleko i dokładnie słyszała, co Ben mówił. Czy nie dbał o to, czy było mu wszystko jedno, czy też jej nie zauważył - nie wiedziała. Marc ją w każdym razie widział i dobrze zapamiętała spojrzenie, jakim ją obdarzył: był wściekły i w pewien sposób rozczarowany.
- Good morning, good morning! Let's have some fun with good old Shakespeare! - Pani Bennings wkroczyła do klasy i zaczęła rozsiewać wokół swój męczący, dobry humor. Mageli szperała w plecaku, szukając książeczki z tekstami, którą na ostatnim angielskim pokryła kwiecistym wzorem.
- W tym szaleństwie jest metoda - zacytowała Rosanna ponurym głosem.
- Szekspir?
- Oczywiście.
- No to zaczynamy - obwieściła pani Bennings. Dziewczyna opuściła głowę tak, że włosy zakryły jej twarz, i przełączyła swój mózg na tryb oszczędnościowy.
Szkoła została wybudowana w latach siedemdziesiątych na płaskim terenie. Mageli twierdziła, że przede wszystkim sala muzyczna emanowała szczególnym wdziękiem tych lat. Jej ściany były pomalowane na pomarańczowy kolor, który powodował ból zębów, na przodzie wisiała ciemnozielona tablica z grubą pięciolinią, a pulpity z ciemnego drewna miały na dole schowki, o które można było oprzeć nogi podczas huśtania się na krześle, i które poza tym jeszcze służyły jedynie do obijania kolan. Pani Ursulin znakomicie wpisywała się w ten nastrój. Nawet jej siwa trwała ondulacja wyglądała, jakby była zrobiona w latach siedemdziesiątych.
Przed Jodlującą Ursel na biurku leżał krzywy stos papierów, z którego wyciągała pojedyncze kartki i poprawiała je na czerwono. Dzwonek na lekcję zabrzęczał już dawno, ale na Jodlującej Urcel nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Poziom hałasu w klasie przekraczał dopuszczalne normy, tam i z powrotem latały papierowe kulki, samolociki, a nawet ołówki.
- Już dobrze. - Pani Ursulin przerwała wreszcie ten chaos i kciukiem poprawiła na nosie okulary w grubych, plastikowych oprawkach. - Mam tu wasze kompozycje. Muszę powiedzieć, że nie jestem nimi zachwycona. Ale dobrze, czegóż mogłam oczekiwać? - Przesuwała się między rzędami ławek, rozdawała prace, opatrując je mniej lub bardziej pochlebnymi komentarzami. Przy Mageli zatrzymała się i pokręciła z dezaprobatą głową. - Co mam o tym myśleć? -spytała. - Mogłabyś przynajmniej spróbować trzymać się pewnych zasad notacji. - Syknięcie towarzyszyło rzuceniu pracy na ławkę. Cała kartka była pokreślona na czerwono.
Dziewczyna poczuła, jak jej twarz zabarwia się na karminowo. Z pewnością znowu wygląda jak pomidor. Przeklęta jasna karnacja! Założyła pasmo włosów za uszy i szybko zagarnęła je na twarz. Pod zasłoną z włosów przyglądała się swojej pracy. Musiała przyznać, że kółka i kreski, jakie na niej namalowała, były dla innych mało czytelne.
- Ale melodia jest cudowna - powiedziała szeptem. Dlaczego muzykę, tak cudownie brzmiącą muzykę, trzeba było więzić w nutach i liniach? Ona tego nie potrafiła. Gdyby miała przy sobie flet, pokazałaby tej Ursulin, jak piękna była ta melodia, która chodziła jej w domu po głowie.
- Nie przejmuj się - szepnęła Rosanna. Ursulin ma tyle pojęcia o muzyce, co osioł o składaniu jaj.
Mageli uśmiechnęła się. Poprzez zasłonę z włosów spojrzała na Rosannę i wywróciła oczami. - Ty i te twoje powiedzonka. - Ale natychmiast poczuła się odrobinę lepiej.
- No, to zacznijmy się rozśpiewywać. - Jodlująca Ursel zakończyła rozdawanie prac i klasnęła z werwą w ręce. - Wszyscy wstajemy.
Mageli nie uczestniczyła w próbie. Gapiła się na przeciwległą, pomarańczową ścianę. Kiedy mrużyła oczy, mogła rozpoznać na tapecie wzory, których tam nie było. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki i otworzyła gwałtownie. Teraz widziała na ścianie nawet małe gwiazdki.
W jej głowie rozbrzmiewała melodia, której nie dawało się przelać na papier. Było to brzmienie i znane, i obce jednocześnie. Znane, bo takie melodie grała już wielokrotnie. I obce, ponieważ było niepodobne do melodii słuchanych i granych w sali muzycznej czy gdziekolwiek indziej. Palcami zaczęła wystukiwać rytm na spodniej stronie pulpitu ławki. Fe, ktoś przykleił tam gumę do żucia.
Wyczuła ręką w schowku cienki kawałek papieru. Wyciągnęła go: skrawek przedwczorajszej gazety. Chyba nie była jedyną uczennicą, która nudzi się na muzyce. Z lewego górnego rogu uśmiechał się do niej promiennie jakiś hollywoodzki piękniś i jego małżonka, poprawiana dziesiątkami operacji plastycznych. Para aktorska adoptuje dziesiąte dziecko, głosił napis pod zdjęciem. Przebiegła wzrokiem gazetę: Trzęsienie ziemi niszczy szkołę w Chinach, Pięcioro turystów porwanych w Egipcie. Jej oczy zatrzymały się na małym nagłówku: Dzieci zamienione po urodzeniu. Wiadomość była krótka.
Dwóm parom w południowych Niemczech przydarzyło się to, czego obawiają się wszyscy rodzice: zaraz po urodzeniu zamieniono im w szpitalu dzieci. Dopiero wiele miesięcy później testy DNA pozwoliły odkryć pomyłkę. Ojciec jednej z dziewczynek zaczął mieć wątpliwości, gdy córce wyrosły blond włoski; oboje rodzice mają ciemne włosy. Wykonał w tajemnicy przed żoną test DNA, a wynik badania potwierdził jego podejrzenia. Prawie doszło do rozpadu małżeństwa, ponieważ mąż zarzucał żonie zdradę. Kobieta podkreślała jednak swoją wierność i również poddała się testowi. Szokujący rezultat: również ona nie była matką dziecka. Szpital zaproponował wszystkim pięciu parom, którym w tym czasie urodziło się tutaj dziecko, poddanie się badaniom DNA. Co się okazało? Dwie dziewczynki zostały rzeczywiście zamienione. - Zagadką jest dla nas, jak mogło do tego dojść - powiedział rzecznik szpitala. W imieniu kliniki przeprosił rodziny.
- Co tam masz? - Rosanna opadła na krzesło obok Mageli i chciała przysunąć do siebie gazetę.
- Nic takiego. - Szybko złożyła stronę i wsunęła do plecaka między zeszyty.
Przyjaciółka szturchnęła ją palcem w bok.
- Dokształcałaś się w aferach gwiazd i gwiazdek?
- Nie, przeglądałam ogłoszenia w rubryce „Towarzyskie” - może znajdę tam swojego księcia z bajki?
- Jakby musiała się uciekać do takich sposobów! - Przyjaciółka roześmiała się. - Otwórz oczy, tutaj dookoła jest cała masa facetów, którzy tylko czekają na to, kiedy złamiesz śluby czystości.
- Nie wiedziałam, że cierpisz na przywidzenia.
Rosanna wzniosła oczy ku górze.
- Byłoby lepiej gdybyś poszukała w ogłoszeniach jakiegoś nowego wyzwania dla madame Złote Gardziołko. Może jako klawisz w więzieniu? Mogłaby ćwiczyć ze skazanymi chórek więźniów z Nabucco.
...
entlik