La Mure Pierre Milosc nie jedno ma imie A5.doc

(2520 KB) Pobierz
Miłość nie jedno ma imię




Pierre La Mure

Miłość nie jedno ma imię

 

 

Przełożyła Aleksandra Frybesowa

Tytuł oryginalny: Beyond desire

Rok pierwszego wydania: 1955

Rok pierwszego wydania polskiego: 1999

 

 

Feliks Mendelssohn to ulubieniec losu. Wszystko mu sprzyja: bogactwo i koligacje bankierskiego rodu, uroda, łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi i serdeczna atmosfera domu. Olśniewający talent muzyczny otwiera przed nim drzwi arystokratycznych i królewskich rezydencji, a także kobiecych sypialni.

Dramatyczny zwrot w jego życiu następuje w momencie odnalezienia zagubionego rękopisu J.S.Bacha...

 

 

Spis treści:

Prolog.              3

Księga pierwsza. Drogi opatrzności.              20

Księga druga. Miłość nie jedno ma imię.              213

Księga trzecia. U kresu wędrówki.              430

Epilog.              559


Prolog.

Stał przed nią, przysadzisty, w krótkich spodniach ze sprzączkami, trzewikach i dużej szarej peruce, którą ofiarowała mu kiedyś na gwiazdkę, uśmiechnięty błogim, nieobecnym uśmiechem ślepca, a ona starając się opanować drżenie warg mówiła:

- Dobrze, mój Janie, ależ dobrze.

Zwykle nazywała go obojgiem imion - Jan Sebastian, ale myślała o nim „mój Jan” i czasem tak jej się wymknęło.

- Ależ dobrze - powtórzyła i skinęła dygoczącą, okrytą czepkiem głową. - Idź pograć na organach. To ci dobrze zrobi.

Wiedziała, że to szaleństwo pozwolić mu teraz, w środku nocy, iść i grać na organach. Obudzi całą szkołę i ściągnie na dół pana Weinlicka, cenzora, który niechybnie złoży raport ich wielmożnościom, panom radnym miasta, a ci powiedzą, że jej Jan nie tylko oślepł, ale i oszalał, i będą musieli zwolnić go z zajmowanego stanowiska nauczyciela śpiewu w miejskiej szkole. Gdzie wtedy pójdą, kiedy wszystkie oszczędności poszły na doktora? Słodki Panie Jezu, co się z nimi stanie: on ślepy, ona za stara, aby znaleźć pracę, Godfryd chory na umyśle, a tu do wiosny jeszcze daleko i cały Lipsk pod śniegiem...

Wyblakłe niebieskie oczy w pomarszczonej jak cienki pergamin twarzy rozszerzyły się od panicznego lęku, ale drżąc od stóp do głów, uparcie potakiwała głową i nie spuszczała z niego wzroku. Tak, nie wie, co się z nimi stanie, ale nie wytrzyma już tego dłużej; nie zniesie widoku tego siedzącego przy ogniu starca, który złożywszy na kolanach kościste ręce wpatruje się w niewidzialne dla siebie płomienie i nasłuchując wołań nocnego stróża liczy godziny nocy. Wie, że Jan boi się tego, co ma się stać rano, i że w modlitwie chce prosić o siłę, i że grając modli się na swój sposób. I dlatego, choćby nawet jego wielmożność sam pan burmistrz miasta miał ich potem posłać do więzienia, ona pozwoli mężowi grać dziś w nocy na organach, nie pozbawi go tej ostatniej radości.

- Tak, mój Janie, idź i graj sobie, ile chcesz. - Ostatnie słowa powiedziała mocno, z tym zdradzającym niepewność zuchwalstwem, z jakim nieszczęśliwi wyzywają wiszącą nad nimi klęskę. - Tylko nie graj za głośno - szepnęła błagalnie, tuląc się do niego, i nieświadoma tego, że przeczy sama sobie, dodała: - I nie siedź tam za długo.

- Nie, nie będę siedział długo.

Wargi jego poruszały się jeszcze, ale nie dobył się z nich już żaden dźwięk. Przycisnął ją tylko mocno do piersi, jak gdyby chcąc, by samo serce powiedziało jej, jak bardzo jest wdzięczny.

Wtem otworzyły się drzwi sypialni i do pokoju wszedł Godfryd.

Spostrzegłszy, że zapomniał włożyć jednej pończochy i że czerwona peruka przekrzywiła mu się na głowie, Anna poczuła w sercu ukłucie bólu. Widok syna otworzył starą, na chwilę zasklepioną ranę. Wiedziała, dlaczego tak wygląda: Godfryd jest chory na umyśle i doktor powiedział, że już nigdy nie będzie zdrowy; a taki z niego ładny, wysoki chłopak; zasiadłszy zaś do klawikordu gra z głowy takie piękne melodie, że nawet Jan, surowy, gdy idzie o muzykę, słucha nieraz ze łzami w oczach.

- Czy mogę, tato, pójść z tobą? - spytał biedny głuptas podniecony jak dziecko. - Będę dął w miechy.

Jan Sebastian Bach skinął głową.

- Dobrze, mój synu - odparł łagodnie. - Będziemy się razem modlić.

Stojąc w drzwiach Anna Magdalena patrzyła, jak starzec opiera się na ramieniu syna i obaj posuwają się niepewnie wzdłuż skąpo oświetlonego korytarza. Potem zamknęła drzwi i stanęła bez ruchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Teraz nareszcie mogła płakać, cóż zresztą innego mogła robić? Nie zapytywała już siebie i nie próbowała zrozumieć, dlaczego Bóg zsyła im tyle cierpień. Czyż nie byli porządnymi ludźmi? Czyż Jan nie stracił wzroku w Jego służbie, spisując przy świecy melodie, które miały sławić imię Wszechmogącego i śpiewać Jego chwałę? Dla Niego przecież napisane zostały wszystkie te kantaty, motety, ta wielka Msza, na którą ona sama liniowała papier, i ta, najukochańsza ze wszystkich jego dzieł, Pasja. Czy Bóg nie słyszał ich wcale?

Odjęła dłonie od twarzy i wytężyła słuch. Zaczął już grać, grał Pasję. Wiedziała, że to właśnie będzie grał: była to wszak opowieść o Panu naszym Jezusie Chrystusie, o tym, jak Go bili i plwali na Niego, i włożyli Mu na głowę cierniową koronę, i kazali Mu nieść krzyż aż na szczyt wzgórza, na którym krzyżowali morderców, a On, Syn Boga żywego, zniósł to wszystko bez słowa. I oto jej ukochany Jan w ułożonej przez siebie muzyce opowiada teraz o tych straszliwych sprawach, aby rano pamiętać, że Jezus ścierpiał dla niego wszystko i że on także powinien starać się być do Niego podobny.

Wtem usłyszała odgłos pośpiesznych kroków i odwróciła się, aby otworzyć drzwi. Tak, to pan Weinlick. Był tak wściekły, że bełkotał coś do siebie pod nosem, a śpieszyło mu się tak bardzo, że biegł raczej, niż szedł i nawet nie zdążył zapiąć trzewików.

- Co go napadło?! - krzyczał do niej już z daleka. - Czyż nie wie, że to już po północy? Oszalał?! A kto mu pozwolił grać na wielkich organach? Jeden organista ma prawo grać na nich, a nie on - nauczyciel śpiewu!...

„Lepiej niech się wygada - myślała patrząc na zbliżającego się cenzora - niech się trochę zmęczy.” Długie lata współżycia z mężczyzną nauczyły ją tej mądrości. Jej Jan wpadał niegdyś w tak straszny gniew, że ciskał perukę na środek pokoju, i wtedy jedno tylko skutkowało: pozwalała mu spokojnie wyszaleć się, a po chwili uspokajał się znowu.

- Jest tylko nauczycielem śpiewu, słyszy pani? - Dysząc ciężko pan Weinlick stał teraz o parę kroków od Anny.

- Złożę raport i...

Musiał urwać, bo mu zabrakło tchu.

- Niech pan wejdzie, panie Weinlick, i siądzie na chwilę - powiedziała łagodnie.

- Nie przyszedłem tu w gościnę - parsknął gniewnie, wstępując za nią do środka. - Przyszedłem powiedzieć pani...

Zamknęła za nim spokojnie drzwi. Dźwięki muzyki stały się o wiele cichsze.

- Proszę siąść na tym krześle - powiedziała z niezachwianym spokojem kobiety-pani domu - i chwilę odpocząć.

Usiadła obok niego przy dużym stole służącym do posiłków i przyglądając się gościowi pomyślała, że nie jest to człowiek naprawdę zły. Ot, po prostu biedny i zalękniony. Jak ona sama, jak jej Jan, jak wszyscy ci, co nie mają pieniędzy. To strach rodzi w ludziach okrucieństwo.

- Nie powinien pan wybiegać tak po nocy bez okrycia.

- Niech panią o to głowa nie boli - warknął ostro, bo gniew wzmagał się w nim w miarę, jak lżejszy stawał się oddech.

- Ależ pochoruje się pan. Proszę tylko spojrzeć: spocony, cały zdyszany...

- Nic mi nie jest. Chciałem panią tylko ostrzec...

Ale ona już podnosiła się z krzesła.

- Dam panu trochę gorącej zupy.

- Nie chcę żadnej zupy - ofuknął ją patrząc, jak pochyla się nad wiszącym nad ogniem kociołkiem. - Przyszedłem tylko po to, żeby...

- A co pan zrobi w razie choroby? - przerwała spokojnie, nalewając wazową łyżką zupę na talerz. - Przyjdzie wtedy leżeć w łóżku, nie będzie komu dojrzeć chłopców i kto wie, czy rektor nie napisze do Rady Miejskiej, że przydałby mu się nowy cenzor... - Podeszła znów do stołu i postawiła przed nim talerz zupy. - Proszę to zjeść. Pójdzie na zdrowie.

Pan cenzor głośno przełknął parę łyżek.

- Powiadam pani, że tym razem za wiele sobie pozwolił i że będę musiał złożyć...

- Jedz pan - powiedziała z nie znoszącą sprzeciwu stanowczością.

Przez chwilę jadł w milczeniu, pośpiesznie, nie śmiejąc odpocząć.

- To nie jego wina - oświadczyła nagle, wskazując na siebie. - Ja mu kazałam pójść tam i grać.

- Pani? - W głosie jego było więcej zdumienia niż gniewu. - Po co to pani zrobiła?

- Potrzebował tego. Widzi pan - mówiła teraz jak do przyjaciela - rano przychodzi doktor.

- Operacja? - Nagle opuściła go cała napastliwość; podświadomie ściszył głos. - O której?

- O siódmej. Ale pomocnicy przyjdą wcześniej - gardło jej zdławił szloch - przygotować go.

Cenzor przez chwilę milczał. Nieobca mu była groza chirurgicznych zabiegów, wzdrygnął się na samo ich wspomnienie.

- Przepraszam - powiedział kładąc rękę na jej dłoni. - Najmocniej przepraszam.

Wytężył słuch i stwierdził, że muzyka ustała.

- Muszę iść - powiedział wstając szybko - i zapędzić chłopców do spania. - W drzwiach odwrócił się do niej jeszcze. - Ma pani szczęście, że rektor śpi w tylnej oficynie. Poza tym jest trochę przygłuchy.

- Więc nie napisze pan do Rady? - spytała cicho.

Zaprzeczył ruchem głowy.

- Ale niech mu pani nie pozwala na to więcej.

- To już ostatni raz - odparła, ale on nie dosłyszał już jej słów, bo biegł korytarzem w stronę sypialni chłopców.

Parę minut stała jeszcze przy stole patrząc przed siebie. Dotrzymał obietnicy, nie grał za długo. Za chwilę będzie tu z powrotem.

Powstała i czekała w otwartych drzwiach. Niebawem zobaczyła ich obu; szli powoli, a ona rzuciła się im naprzeciw.

- Dziękuję ci, Leno - powiedział miękko.

Z jego twarzy zniknął wyraz lęku. Pomodlił się i był już gotowy.

 

 

Za oknami drzemał Lipsk w dusznym upale letniego popołudnia, ale w pokoju panował półmrok i chłód. Rozjaśniały go tylko przenikające przez żaluzje słoneczne smugi.

Wiedziała, że leżący spokojnie w ich wysokim orzechowym łożu mąż śpi; jedna ręka spoczywała na kołdrze, głowa zapadła głęboko w poduszki, oddychał spokojnie. Nareszcie, po tylu tygodniach od operacji, przestał jęczeć przez sen.

Usiadła cicho przy łóżku i z miłością wpatrywała się w jego twarz. Spokojna, biała, nieruchoma, podobna do maski. Tylko wargi drżały lekko za każdym razem, gdy wciągał do płuc odrobinę powietrza. Wiedziała, że umiera; nie było już teraz po co ukrywać prawdy, spodziewać się odmiany, a nawet modlić się. Trzy miesiące mija od operacji, która się nie udała, a była dla chorego takim wstrząsem, że począwszy od tej chwili zaczął powoli gasnąć.

Och, ta operacja! Nigdy nie zapomni jej koszmarnej, niewypowiedzianej grozy! Na początek sam widok „pomocników” doktora, czterech tęgich drabów w zbryzganych krwią fartuchach. Nic dziwnego, że porządni ludzie unikają spotkania z nimi w oberży czy na ulicy, jakby byli oni katowskimi pachołkami. Może muszą być tacy: twardzi, plugawi i wiecznie pijani, by móc żyć i sypiać po nocach. Niektórzy z nich, podobno, od patrzenia na to, na co muszą patrzeć, i spełniania tego, co jest ich obowiązkiem, tracą rozum, a niejeden podrzyna sobie gardło.

Przynieśli ze sobą beczułkę jakiegoś specjalnego trunku, którym jakoby człowiek tak się upije, że nie czuje wcale bólu, po czym śmiejąc się między sobą i opowiadając grube żarty, wieli przemocą Janowi do ust dwie kwaterki i sami pociągnęli parę tęgich łyków, jak powiadali, dla uspokojenia nerwów. Następnie, położywszy pacjenta na służącym do posiłków stole, unieruchomili skórzanymi pasami przeguby rąk i kostki nóg, a w chwilę potem do pokoju wsunął się wymuskany i woniejący pomadą doktor Taylor.

I wtedy zaczęła się krwawa mordownia. Nigdy, choćby żyła na święcie sto lat, nie zapomni tego zduszonego bełkotu, jaki wydobył się z Janowego gardła, kiedy doktor z lancetem w ręku pochylił się nad jego oczami. Kolana się pod nią ugięły i zaczęła prosić Boga, aby i mężowi, i jej samej zesłał śmierć. Przez pewien czas krzyki rozlegały się w całym budynku szkoły św. Tomasza, ale potem chory uspokajał się powoli i tylko jęczał; nie miał już siły, by wyć z bólu. Stała przez cały czas, ocierając lejącą się z oczu wzdłuż policzków krew i ślinę, która spływała z kącików ust. Raz jeden, jakby z bardzo daleka, zawołał ją po imieniu, a ona odpowiedziała mu jego imieniem, aby dać mu znać, że jest przy nim blisko.

I przez cały czas doktor bez chwili przerwy mówił, opowiadając o tym, jakich to cudów dokonywał swoją sztuką medyczną, zwłaszcza w Anglii[1]. Nagle urwał, lancet zawisł na chwilę w powietrzu, potrząsnął głową, a w gardle aż mu coś zabulgotało z przejęcia.

- Ho, ho, to już paraliż - bąknął sam do siebie.

Nie zrozumiała dokładnie, o co mu chodzi, ale w jednej sekundzie pojęła, że jej Jan nigdy już nie będzie widział. Pan doktor szybko dokończył zabiegu i udzieliwszy ogólnikowych wskazówek, że opatrunki mają być zmieniane co dwa, trzy dni, a chory przynajmniej przez miesiąc trzymany w ciemnym pokoju - niezwłocznie dom opuścił. W dwa dni później wyjechał z Lipska.

Teraz jest już po wszystkim i Jan umiera powoli, dzień za dniem, jak umierają strzaskane piorunem dęby. A ona cieszy się, tak, cieszy się z tego. Tak będzie lepiej. Gdyby tylko i ona mogła odejść razem z nim...

Zauważyła, że spoczywająca na poduszce głowa poruszyła się. Wargi z wysiłkiem złożyły dwie zgłoski jej imienia.

- Lena - szepnął.

- Co, Janie?

- Czy pamiętasz Cöthen?

Cöthen było nazwą miejscowości, gdzie się poznali. Jakie to dziwne, że pomyślał o tym.

- Tak, pamiętam.

Po twarzy chorego przesunął się cień uśmiechu.

- Czy pamiętasz ten murek w ogrodzie?

- Tak, pamiętam. - Wzięła go łagodnie za rękę. - Ale nie mów, mój drogi, nie męcz się.

- Tak ładnie wyglądasz...

Słowa zagasły na jego ustach, zapadł w sen.

Cöthen!... Podobno, nim człowiek umrze, całe życie przesuwa mu się jeszcze raz przed oczami, a pamięć przywołuje kolejno każde wydarzenie. Może dlatego Jan wspomniał o Cöthen. Może po raz ostatni spogląda teraz wstecz na wszystko, co przeżył na ziemi...

Cöthen!... To było dawno, prawie trzydzieści lat temu, ale ona pamięta, jakby to było wczoraj: małe miasteczko z ogromnym zamkiem na wzgórzu, połyskujące w słońcu wieżyczki i radosne zamieszanie w dniu urodzin księcia. Na dziedzińcu powiewały chorągwie, nadjeżdżali goście, za każdym zaś razem, gdy rozległ się turkot powozu, książęca straż w bramie grała na trąbach, a lokaje w białych perukach uwijali się tam i sam jak stadko zdenerwowanych kur. Tak, pamięta to wszystko. Pamięta nawet, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Jana Sebastiana. Wystrojony w książęcą liberię, poczerwieniały na twarzy, mocował się niezdarnie z rączką od drzwiczek powozu. Przyglądała mu się z pokojów przeznaczonych dla służby, chichocząc w duchu i nazywając niezgrabiaszem, jakich mało.

Wieczorem zobaczyła go po raz drugi, tym razem w ogrodzie dla służby, na tyłach zamku. Siedział na niskim kamiennym murku, sam jak palec, i wyglądał na zupełnie opuszczonego. Siadła obok niego - co było z jej strony dowodem niemałej śmiałości - ale nie rozmawiali tego dnia prawie wcale, stwierdziwszy tylko, że noc jest piękna, prawdziwie letnia, a księżyc świeci jasno. Następnego wieczoru było już trochę lepiej. Opowiedziała mu, że widziała, jak złościł się na tę rączkę od drzwiczek, a on uśmiechnął się i wytłumaczył jej, że choć w wyjątkowych wypadkach obowiązany jest pomagać służbie, nie jest naprawdę lokajem, tylko książęcym kapelmistrzem. Nie miał szczególnego daru wymowy, toteż rozmowę przeplatały długie chwile milczenia, ale oboje nie byli ani zakłopotani, ani skrępowani. Siedząc razem w świetle księżyca na owym murku, czuli tylko spokojną radość.

Trzeci wieczór był ostatnim, jaki spędzała na zamku, ponieważ ojciec jej, grywający na trąbce, zaangażowany został na trzydniowe uroczystości związane z urodzinami księcia. Tym razem rozmawiali bardzo wiele. Opowiedziała mu o sobie wszystko, a nie było tego dużo: że ma dwadzieścia lat, jest niezamężna i mieszka w Weissenfels z ojcem, który jest miejskim trębaczem. On zaś opowiedział jej, jak od dzieciństwa trawi go namiętna miłość do muzyki, jak nocami przepisuje utwory muzyczne, aby nauczyć się sztuki kompozycji, i jak mając dziewiętnaście lat został organistą w Mühlhausen. Późniejsze jego życie było podobne do życia wszystkich biednych muzykantów dorabiających, gdzie się dało; grywał więc na organach w małomiasteczkowych kościółkach, miewał zatargi z zakrystianami, ponieważ jego muzyka była za trudna, uczył trochę gry na klawikordzie i wioli. Teraz przyjął służbę u pewnego bogatego księcia, gra na organach w czasie niedzielnej mszy w zamkowej kaplicy, a kiedy jego wysokość wydaje jakieś przyjęcie lub bal, dyryguje niewielką orkiestrą. Ma obecnie trzydzieści sześć lat i tak właśnie wyglądają jego zajęcia na zamku w Cöthen. Wie, że nigdy nie będzie sławny ani bogaty; rok temu umarła mu nagle żona zostawiając kilkoro dzieci i on wieczorami przychodzi do tego ogródka popatrzeć na gwiazdy i prosić Boga o pomoc i dobrą radę.

Zrozumiała go, bo jej ojciec był również muzykantem, tak samo ani sławnym, ani bogatym. Wiedziała, że po tym zawodzie nie można się wiele spodziewać, ale że mimo to może on dać szczęście. W ciągu następnych miesięcy Jan Sebastian odwiedzał ją w Weissenfels, a w grudniu pobrali się. Przez rok mieszkali na książęcym zamku, a potem umarł pan Kuhnau, kierownik chóru w lipskim kościele Św. Tomasza, i Jan Sebastian wystarał się o to stanowisko. I tu już zostali aż do dziś.

Jak pełne może być życie, nawet gdy pozbawione jest wszelkich wydarzeń! Jak monotonne, a zarazem pełne przeżyć, radosne, a zarazem smutne! Spokój pozwala wszystko odczuwać głębiej. Człowiek podniecony mówi tylko i gestykuluje. Szybko pędzące grzywy na wzburzonych falach to tylko piana, nic więcej. Przez trzydzieści lat spokojnego współżycia z człowiekiem można go dobrze poznać, kobieta zaś pozna go w końcu lepiej niż on sam siebie. Z każdym rokiem uczyła się coraz mocniej kochać swego Jana. Nie, żeby był aniołem. O, bynajmniej! Nieraz wpadał w pasję - prawie zawsze chodziło o muzykę - a pewnego razu cisnął w organistę, który gubił rytm, swoją peruką; potrafił być przy tym uparty, uparty jak osioł. Jeśli uważał, że ma rację, nie ustąpiłby nawet Bogu Jedynemu. O nie, nie był aniołem. Ale czy żyła kiedy na świecie kobieta, która chciałaby na męża anioła?

Był dobry, czuły i mocny. Duże brązowe oczy, biedne zagasłe dziś oczy, potrafiły zapalać się blaskiem wesołej złośliwości, a szerokie ramiona nieraz trzęsły się od śmiechu. Umiał też żartować i pisać wiersze o swojej długiej glinianej fajce, wiszącej zwykle na okapie ponad kominkiem. Był prawdziwym mężczyzną, mężczyzną na schwał, żadna kobieta nie była tak jak ona kochana i pieszczona. A jakież stroje i klejnoty mogą dać kobiecie rozkosz równą tej, jaką daje świadomość, że jest wciąż jeszcze młoda i upragniona przez męża? Jego miłość nie wyrażała się w słowach, ale w czynach. Z jakim poświęceniem pielęgnował ją, kiedy zachorowała na te połączone z gorączką wapory, z którymi doktorzy nie mogli sobie dać rady. Ile nocy spędził przy jej łóżku, modląc się i trzymając ją za ręce, tak jak ona teraz trzyma jego dłonie w swoich. Kiedy wyzdrowiała, kupił jej makolągwę, która rozweselała ją swym szczebiotem i dotrzymywała towarzystwa, podczas gdy on ćwiczył chór na niedzielną mszę albo uczył w szkole łaciny. Spisał nawet specjalnie dla niej cały zeszyt prostych melodii na klawesyn[2].

I z każdym przeżytym rokiem coraz lepiej odczuwała jego wielkość. Na muzyce nie bardzo się znała, ale była pewna, że Jan jest wielkim muzykiem. Nieraz przyglądała się, jak z gęsim piórem w ręku pracuje zgarbiony nad swoim małym stolikiem, liniuje papier i na pięciolinii stawia miliony małych nutek. Widziała, jak od czasu do czasu przerywa pisanie, jakby przysłuchując się jakiejś przez niego tylko jednego słyszanej melodii. Wtedy twarz jego, poczciwa, prosta twarz, zaczynała jaśnieć, jakby dotknęło jej słońce, i zdawało się, że nie przebywa już tu, na ziemi, ale niby anioł wysoko w niebie, tam, gdzie nie ma wstępu żadna śmiertelna istota.

Poczuła, że palce chorego zacisnęły się lekko na jej dłoni.

- Jestem, Janie - szepnęła. - Jestem tu, przy tobie.

- Leno - mówił tak cicho, że musiała się pochylić nad nim, by dosłyszeć. - Leno...

- Nie mów nic, Janie. Staraj się zasnąć.

- Leno - powtórzył i słowo to zabrzmiało jak łkanie. Po policzkach stoczyły się powoli dwie samotne łzy - przebacz mi.

Niby przez mgłę słyszał, jak żona prosi, aby nie mówił już nic, a że nie chciał jej robić przykrości, uległ, i myśli, które chciał wyrazić słowami, zagasły niewysłuchane. Kochana Lena! Jak młodo i świeżo wyglądała wtedy, kiedy siedziała obok niego na kamiennym murku zamkowego ogrodu w Cöthen, a księżyc srebrzył jej jasne włosy... Biedna Lena, stara już dziś i siwa, a długie lata mozolnej pracy i tajemnych wyrzeczeń pokryły jej wychudłą twarz siecią drobnych zmarszczek. Dała mu siebie w darze z taką prostotą, z jaką się daje ubogiemu groszową jałmużnę. Co się teraz z nią stanie, kiedy wszystkie oszczędności poszły na doktora? Czy będzie musiała nająć się do służby domowej, szorować na klęczkach podłogi, a może żebrać na ulicach?... W życiu każdego człowieka nadchodzi godzina udręczeń, godzina męki. On ma ją już za sobą, ale dla niej godzina ta dopiero nadchodzi.

A wszystko przez tę jego muzykę, nad którą stracił oczy, przez którą zostali bez grosza, a której nikt nie chce... Jaki będzie los tych niezliczonych kompozycji, które zostawia po sobie, a które nikogo nie obchodzą? Tych kantat, preludiów, fug, toccat, Passacaglii, którą tak lubił, Mszy, a przede wszystkim jego ukochanej Pasji Pana naszego według świętego Mateusza, w którą przelał całe swoje serce i wiarę, i nadzieję całej ludzkości na istnienie innego, lepszego świata?... Czy zostaną wyrzucone jak śmiecie, czy pójdą w ogień, czy też może leżeć będą wymiecione na ulicę i moknąć na deszczu? Nie wie, nigdy się tego nie dowie. Zostawia je tak, jak zostawia Lenę, bezbronną i nikomu niepotrzebną. Jedno tylko może: prosić Boga, aby ulitował się nad nimi, i oddać je Jego wszechmocnej dłoni.

Wargi umierającego poruszyły się niepostrzeżenie.

- Bądź wola Twoja...

 

 

Alojzy Grumler wepchnął do swego worka jeszcze jeden plik zapisanego nutowego papieru i zwrócił się do Anny Magdaleny z szerokim uśmiechem, który odsłonił spróchniałe zęby.

- Wie pani co? - zaczął z wyrazem twarzy człowieka, który musi natychmiast powiedzieć na głos wymyślony przed chwilą dowcip. - Widzi mi się, że mąż pani to napisał strasznie dużo tej muzyki!

Pani Bach zdawała się nie słyszeć i dalej wyglądała przez okno, natomiast śmieciarz w pełni ocenił humorystyczne walory wygłoszonej przez siebie uwagi. Uśmiech rozlał się po jego szczeciniastej twarzy, ustępu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin