Dworek w Milosnej - Agnieszka Olejnik.txt

(443 KB) Pobierz
Miłosna,	koniec	czerwca	2008	roku



Tafla	 stawu	 zmarszczyła	 się	 lekko	 pod	 dotknięciem	 delikatnego	 powiewu

wiatru.	 Tarcza	 słoneczna,	 która	 odbijała	 się	 w	 wodzie,	 jeszcze	 przed	 chwilą podobna	była	do	wielkiej	mandarynki.	Teraz	jej	kontury	rozmyły	się	i	wyglądała

niczym	 barwna	 plama	 na	 obrazie	 impresjonisty.	 Od	 północnego	 wschodu

nadciągała	 ogromna,	 granatowa	 chmura.	 Czyżby	 zanosiło	 się	 na	 burzę?	 –

pomyślał	z	niepokojem	Antoni.

Pani	Bogna	oczywiście	musiała	postawić	na	swoim!	Nalegał,	że	sam	zaniesie

listy	 na	 pocztę	 do	 miasteczka,	 ale	 się	 nie	 zgodziła.	 Przeczytała	 w	 jakimś czasopiśmie	o	zdrowiu,	że	szybki	marsz	to	najlepsza	forma	aktywności	dla	osób

w	podeszłym	wieku	i	że	właśnie	chodzenie,	a	nie	jazda	na	rowerze,	pozwoli	jej

dłużej	 zachować	 sprawność.	 Choć	 cyklistką	 była	 zawołaną,	 ostatnimi	 czasy unikała	wyjeżdżania	na	szosę	wiodącą	do	miasta.

–	Nie	boję	się	o	siebie	–	tłumaczyła.	–	Chodzi	mi	raczej	o	to,	aby	nie	sprawić

komuś	kłopotu	moją	nieporadnością.

Antoni	 doskonale	 znał	 prawdę.	 Któregoś	 dnia	 pani	 Bogna	 zapomniała,	 że

wyjeżdżając	 na	 rowerze	 z	 parkingu	 przed	 biblioteką,	 trzeba	 ustąpić

pierwszeństwa	 autom	 nadjeżdżającym	 z	 lewej	 strony,	 ponieważ	 przebiegała

tamtędy	 droga	 główna	 –	 i	 omal	 nie	 spowodowała	 wypadku.	 Na	 szczęście

skończyło	się	na	strachu,	odrapanych	łokciach	i	kilku	siniakach.	Od	tamtej	pory pani	Bogna	wybierała	się	tylko	na	przejażdżki	długą	aleją	prowadzącą	od	dworu

do	 szosy	 –	 oraz	 bezpiecznymi	 duktami,	 których	 wiele	 było	 w	 lasach

otaczających	posiadłość.



Wreszcie	 dostrzegł	 jej	 drobną	 sylwetkę	 między	 dwoma	 rzędami	 strzelistych drzew.	 Założyła	 czerwony	 sweterek,	 w	 którym	 była	 widoczna	 z	 daleka.

Uwielbiała	 czerwień,	 a	 szczególnie	 jej	 połączenie	 z	 bielą	 i	 granatem.	 Po	 tylu

latach	 Antoni	 wiedział	 o	 pani	 Bognie	 wszystko	 –	 znał	 jej	 sukienki,	 pantofle, apaszki	 i	 torebki.	 Z	 biegiem	 czasu	 zapomniał	 już,	 jakie	 były	 jego	 własne upodobania	–	tak	bardzo	pokochał	wszystko	to,	co	kochała	ona.

–	 Antoni!	 –	 Dojrzała	 go	 z	 daleka	 i	 pomachała	 ręką.	 –	 Idzie	 burza!	 Trzeba pozamykać	okna!

Odwrócił	się	i	pospieszył	w	stronę	domu.	Spotkali	się	w	drzwiach.

–	 Mówiłem,	 żeby	 pani	 nie	 szła	 –	 odezwał	 się	 gderliwie.	 Nie	 mógł	 się powstrzymać	 przed	 tą	 uwagą.	 –	 O	 mały	 włos	 zmokłaby	 pani	 i	 zapalenie	 płuc gotowe.

–	Drogi	Antoni!	–	Pani	Bogna	złożyła	ręce,	jakby	o	coś	go	błagała.	–	To	ja	tu

jestem	 starsza.	 Ja	 powinnam	 być	 stetryczała	 i	 odgrywać	 rolę	 marudnej	 ciotki.

A	 poza	 tym	 powiedz	 no,	 drogi	 przyjacielu,	 ileż	 to	 ja	 miałam	 w	 życiu	 zapaleń płuc?

–	Ani	jednego…

–	Sam	widzisz.	A	ile	razy	zmokłam?	Potrafisz	policzyć?

Wzruszył	 lekko	 ramionami,	 choć	 wiedział,	 że	 to	 nieeleganckie.	 Nie	 mógł

jednak	znieść	faktu,	że	pani	Bogna	jawnie	z	niego	kpi.

–	 Ktoś	 w	 tym	 domu	 musi	 być	 rozsądny	 –	 mruknął,	 ale	 ona	 już	 tego	 nie słyszała.	 Szybko	 poszła	 do	 bawialni,	 by	 zamknąć	 drzwi	 tarasowe	 przed

nadejściem	burzy.	Antoni	westchnął	i	skierował	się	na	piętro,	aby	zrobić	to	samo z	oknami	w	sypialniach.



Przy	 wieczornej	 lampce	 czerwonego	 wina,	 kiedy	 usiedli	 na	 tarasie,	 aby

pooddychać	 powietrzem	 pełnym	 poburzowej	 świeżości,	 pani	 Bogna	 ni	 stąd,	 ni zowąd	oznajmiła,	że	zaprosiła	krewnych.

–	 Jakich	 krewnych?	 –	 Antoni	 bardzo	 się	 starał,	 aby	 to	 nie	 zabrzmiało	 jak pretensja.

Nie	 miał	 przecież	 prawa	 mieć	 pretensji.	 Za	 to	 ona	 miała	 prawo	 zapraszać, kogo	jej	się	żywnie	podobało.	Tylko	czasem	lubił	sobie	wyobrażać,	że	naradzają

się	nad	takimi	sprawami.

–	Wnuczki	mojej	siostry	Maryli.	Pamiętasz	je	może?	Były	tu	kiedyś,	raz	jeden.

Marylka	 miała	 wtedy	 taki	 pomysł,	 by	 znów	 scementować	 rodzinę.	 Słomiany zapał,	jak	to	ona.

–	Pamiętam	–	mruknął.	–	Monisia	i	Ala?

–	Ada	–	poprawiła	go	pani	Bogna.	–	Cóż,	pamięć	wciąż	masz	nie	najgorszą.	To było	przecież	jakieś	trzydzieści	lat	temu.

Zamyślili	się	oboje,	szukając	wspomnień	z	tych	kilku	dni,	kiedy	dwie	ruchliwe

jak	żywe	srebro	dziewczynki	biegały	po	ogrodzie	w	Miłosnej.	Wówczas	jeszcze

we	dworku	był	hotel.

–	 Ada…	 Taka	 cicha	 czarnulka	 –	 przypomniał	 sobie	 Antoni.	 –	 Przywiozła	 ze sobą	 jakąś	 książkę	 dla	 dzieci…	 Poduszka. Gadająca	 poduszka? Śpiąca poduszka?

–	 Nie	 mam	 pojęcia,	 jaka	 to	 była	 poduszka	 –	 roześmiała	 się	 pani	 Bogna.	 –

Będziesz	miał	okazję	zapytać.	Zaprosiłam	je	na	urodziny.

–	Czyje?	–	zapytał	głupio.

W	nocy,	nie	mogąc	zasnąć,	aż	się	postukał	palcem	w	czoło.	Jak	mógł	zadać	tak

idiotyczne	 pytanie?!	 Pamiętał	 przecież,	 że	 w	 lipcu	 dziedziczka	 skończy

osiemdziesiąt	 lat.	 A	 jednak	 w	 pierwszej	 chwili,	 gdy	 padły	 te	 słowa,	 głupio pomyślał,	 że	 chodzi	 o	 urodziny	 którejś	 z	 dziewczynek.	 Wszystko	 przez	 to,	 że pani	 Bogna	 nie	 świętowała	 własnych.	 Nigdy.	 Wręcz	 zabraniała	 mu	 kupowania choćby	 drobnych	 prezentów,	 a	 gdy	 raz	 jedyny	 złamał	 ten	 zakaz	 i	 w	 dniu,	 gdy skończyła	 pół	 wieku,	 uroczyście	 wręczył	 jej	 zastawę	 Rosenthala	 (bardzo

podobną	do	tej,	jaką	kiedyś	miał	we	dworze	pan	Iwo),	obruszyła	się	okropnie.

Najwyraźniej	 tym	 razem	 miało	 być	 inaczej.	 Antoni	 sam	 przed	 sobą	 usiłował

udawać,	że	nic	a	nic	nie	niepokoi	go	ta	nagła	zmiana.	Ot,	pani	na	włościach	ma

kaprys,	aby	zaprosić	rodzinę	na	kilka	dni.	Cóż	w	tym	dziwnego?

A	jednak	od	tej	pory	zaczął	się	pani	Bognie	uważnie	przyglądać.





Gdynia,	lipiec	2008	roku



–	 Ale	 kto	 to	 w	 ogóle	 jest?	 –	 zapytał	 Igor.	 –	 Nigdy	 nie	 opowiadałaś	 o	 żadnej bogatej	ciotce.

–	Mój	Boże,	a	co	ci	miałam	opowiadać?	Ciotka	jak	ciotka.

–	 „Ciotka	 jak	 ciotka”	 –	 powtórzył	 z	 przekąsem.	 –	 Niewiele	 osób	 może

powiedzieć	o	sobie,	że	ma	bogatą	krewną,	w	dodatku	z	pałacem	i	parkiem.	Nie

uważasz,	że	to	interesujące?

Monika	prychnęła	zniecierpliwiona.

–	 Od	 kiedy	 obchodzą	 cię	 moje	 sprawy	 rodzinne?	 –	 zapytała.	 –	 Nigdy	 nie chciałeś	 słuchać	 o	 babciach	 i	 dziadkach,	 nigdy	 też	 o	 nic	 nie	 pytałeś.	 Skąd	 to nagłe	zainteresowanie?

Igor	 skurczył	 się,	 jakby	 nagle	 ktoś	 spuścił	 z	 niego	 powietrze.	 Od	 jakiegoś czasu	 znajdował	 coraz	 mniej	 tematów,	 na	 które	 mógłby	 porozmawiać	 z	 żoną.

Nie	 mógł	 sobie	 przypomnieć,	 kiedy	 to	 się	 zaczęło.	 Może	 gdy	 Radek	 podrósł

i	Monika	wróciła	do	pracy.	Tak,	zapewne	właśnie	wtedy	oddalili	się	od	siebie.

–	Nie	wiem	–	mruknął.	–	Chyba	ten	pałac	rozbudził	moją	wyobraźnię.

–	 To	 nie	 pałac,	 tylko	 dworek.	 W	 dodatku	 taki	 dziwny,	 kamienny.	 Nie	 jak dworki	 polskie,	 tylko…	 No	 nie	 wiem,	 inny.	 A	 zresztą	 pewnie	 rudera	 –	 ucięła Monika.	 –	 Nie	 sądzę,	 żeby	 ktoś	 o	 to	 wszystko	 dbał	 za	 komuny,	 a	 potem,	 gdy ciotka	odzyskała	swoje	włości,	już	zapewne	nie	było	czego	ratować.	Zresztą	ja

w	sumie	niewiele	wiem	o	tej	części	rodziny.	Byłam	tam	raptem	raz,	w	dodatku

tak	 dawno,	 że	 prawie	 nic	 nie	 pamiętam.	 Nie	 utrzymujemy	 kontaktów.	 Diabli wiedzą,	po	co	właściwie	zostaliśmy	zaproszeni.

W	 korytarzu	 trzasnęły	 drzwi.	 Małżonkowie	 umilkli	 i	 w	 ciężkiej	 ciszy	 czekali na	 wejście	 Patrycji.	 W	 chwilach	 takich	 jak	 ta	 jednoczyło	 ich	 przekonanie,	 że jeśli	nie	będą	trzymali	wspólnego	frontu,	nie	poradzą	sobie	z	koszmarem,	jakim

stało	się	dojrzewanie	ich	córki.

–	Zaproszeni?	–	rozległ	się	jej	głos.	–	Dokąd	znowu	zaproszeni?	Nie	mówcie, że	musimy	iść	na	jakąś	głupią	rodziną	imprezę.

–	 Nie	 iść,	 tylko	 jechać	 –	 poprawił	 ją	 ojciec	 łagodnie.	 –	 I	 nie	 narzekaj,	 że znowu,	bo	od	Wielkanocy	nigdzie	nie	byliśmy.

Patrycja	prychnęła.	Ma	to	po	matce,	pomyślał	Igor.

–	 No,	 wtedy	 zafundowałeś	 nam	 taką	 dawkę	 rodzinnej	 nudy,	 że	 nie

przeżyłabym	kolejnego	dnia.

–	 Chcesz	 zupy?	 –	 zapytała	 Monika,	 jakby	 nie	 słyszała	 słów	 córki.	 –	 Tata ugotował	żurek.

–	Jak	możesz?!	–	Igor	musiał	zareagować.	–	Pożegnanie	z	umierającą	babcią	to

chyba	nie	jest	coś,	co	można	rozpatrywać	w	kategoriach	nudy!

Poczuł	 się	 dotknięty,	 ponieważ	 chodziło	 o	 jego	 mamę.	 Rzeczywiście	 spędzili Wielkanoc	 w	 Bydgoszczy,	 przy	 łóżku	 chorej.	 Igor	 zdawał	 sobie	 sprawę,	 że	 dla dzieci	było	to	trudne,	ale	o	ile	mały	Radek	mógł	okazywać	znudzenie,	o	tyle	po

dwunastolatce	można	chyba	było	się	spodziewać	odrobiny	delikatności.

–	 Tak	 czy	 owak,	 to	 nie	 będzie	 wizyta	 w	 szpitalu,	 lecz	 w	 starym	 dworku	 –

wyjaśnił	po	chwili	pojednawczym	tonem.	–	Zaprosiła	nas	pewna	wiekowa	dama,

ciocia	mamy.

–	Wiekowa	dama	–	powtórzyła	Patrycja.	–	Czyli	ile	ma	lat?

–	Radziu,	obiadek!	–	zawołała	Monika.

–	 W	 tym	 roku	 kończy	 osiemdziesiąt	 –	 odparł	 Igor,	 zadowolony,	 że	 córka przejawiła	 choć	 cień	 zainteresowania.	 –	 I	 właśnie	 z	 tej	 okazji	 organizuje	 coś w	rodzaju	małego	zjazdu	rodzinnego.

Chciał	wstać	i	przynieść	z	dużego	pokoju	dostarczony	przed	zaledwie	godziną

list,	napisany	bardzo	wytwornym	pismem	na	eleganckim	papierze,	który	chyba

leciutko	 pachniał	 perfumami.	 Ale	 córka	 już	 przestała	 słuchać.	 Zaczęła

przekomarzać	się	z	młodszym	braciszkiem,	choć	właściwie	„przekomarzać”	nie

oddawało	istoty	sprawy	–	raczej	mu	dokuczała.



Patrycja	 zaczęła	 się	 zmieniać	 w	 czwartej	 klasie.	 Bardzo	 wcześnie.

Nienormalnie	 wcześnie,	 myślał	 czasem	 Igor.	 Co	 myślała	 Monika,	 nie	 miał

pojęcia,	 ponieważ	 rzadko	 rozmawiali	 na	 ten	 temat.	 Zupełnie	 jakby	 to	 było	 coś wstydliwego	–	porażka	rodzicielska,	którą	należy	przemilczeć	w	rozmowach.

Najpierw	 chudziutkiej,	 drobnej	 dziewczynce	 zaczęły	 rosnąć	 piersi.	 Potem

pupa.	 Pojawiły	 się	 pryszcze,	 włosy	 zaczęły	 się	 przetłuszczać.	 To	 było norm...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin