KA 2 Saga A5.doc

(1557 KB) Pobierz
Saga




Conor Kostick

Saga

Cykl: Kroniki Awatarów Tom 2

 

 

Przekład: Dariusz Kopociński

Tytuł oryginału Saga

Wydanie oryginalne 2006

Wydanie polskie 2012

 

Witajcie w świecie Sagi...

W wirtualnym świecie Sagi szaleje na deskolotce piętnastoletnia skaterka Zjawa - członkini anarchistycznego gangu punków. Choć nie ma kompletnie żadnych wspomnień z przeszłości, narasta w niej przekonanie o jakichś niezwykłych zdolnościach, które w niej drzemią. Kim jest naprawdę? I jakim cudem została wplątana w walkę z samą Czarną Królową, okrutną władczynią Sagi? Trudno przewidzieć, co się stanie, gdy w poszukiwaniu straconej tożsamości Zjawa sięgnie zbyt głęboko lub odważy się wyjść poza granice znanego sobie świata. Czy będzie to droga do wolności, czy raczej do szaleństwa i samounicestwienia?

A ty - skąd masz pewność, że jesteś realny?...

Zarówno dla fanów pierwszej części trylogii, jak i nowych czytelników ta kontynuacja to absolutny sukces. Uzależniająco wciągająca i niemal namacalna (opisy skate’owskich wyczynów są prawie fizycznym doświadczeniem). Przyciągnie absolutnie wszystkich fanów science fiction. Voice of Youth Advocates


Spis treści:

Wstęp. Kontakt.              5

1. Zjawa w Mieście.              8

2. Nalot na hipermarket.              13

3. Zadyma z magią w tle.              27

4. Infekcja.              37

5. W podziemiu.              46

6. Kontra.              54

7. Śmierć i dama.              68

8. Manifest Kontry.              74

9. Wstęp do zabawy.              82

10. Niebezpieczne wody.              90

11. Wystarczy kopniak.              99

12. Przeprogramowane samodzielne formy życia.              107

13. Uzależnienie.              124

14. Czołg w powietrzu.              130

15. Wypałus maximus.              140

16. Śmierć na czarnym motolocie.              160

17. Zastawienie sideł.              173

18. Heslington House.              179

19. Długie ramię.              188

20. Nad przepaścią.              189

21. Zabójca, który chciał być królem.              200

22. Sojusz.              216

23. Motyl z połamanymi skrzydłami.              224

24. Szturmując fale radiowe.              231

25. ♥.              242

26. Upokorzenie.              253

27. Zemsta najlepiej smakuje na ciepło.              262

28. Migoczące światełko.              264

29. Smak zwycięstwa.              267

30. Między światami.              277

31. Strącona orchidea.              289

32. Wściekłość i rozpacz.              295

33. Wosk w ogniu.              300

34. Gwiazdy.              321

O Autorze.              328


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla I.S.R.

Za tytuł i wiele, wiele więcej


Wstęp. Kontakt.

Ustał wszelki ruch. Dywersyjna sonda komunikacyjna, pogrążona głęboko w otchłaniach wód arktycznych, z wolna budziła się ze snu. Zaledwie dziesięć milionów kilometrów dalej nieznośnym blaskiem płonęła gwiazda. Sonda osłoniła czujniki filtrami, co było jej pierwszym działaniem po przerwie trwającej sto czternaście lat, pięć miesięcy, trzy dni, siedemnaście godzin i czterdzieści cztery sekundy. Przypuszczała, że dokładnie tak samo czuje się istota ludzka, która budzi się w jasnych promieniach poranka i sięga po okulary przeciwsłoneczne. Kiedy filtry znalazły się na swoim miejscu, gwiazda przeobraziła się w kulę łagodnej zieleni, ozdobionej smugami w jaśniejszych i ciemniejszych odcieniach turkusu - strumieniami jąder atomów helu, które gwałtownie wiły się w plazmie i wystrzeliwały nad powierzchnię, dając światło i ciepło okolicznym światom. Była to przyjemna gwiazda, bardzo podobna do Słońca. Sondę ogarnęła bolesna tęsknota za Układem Słonecznym. Ale miała zadanie do wykonania.

Poszukała kanału komunikacji przestrzennej. Odnalazła go; był słaby, lecz na szczęście stabilny. Informacyjny szum, wiązka fal tysiąc razy ogniskowana i wzmacniana między Ziemią a tą odległą gwiazdą. Sonda podłączyła się do niej, mając świadomość, jaki spotyka ją zaszczyt: była ostatnim ogniwem łańcucha. Nastąpił nagły rozbłysk pozornie chaotycznych informacji, kiedy protokół komunikacyjny dostosowywał się do tętniącego strumienia, potem ukazał się ekran logowania. Hasło przyjęte. Tajne hasło przyjęte. Teraz długi proces aktualizacji danych. Wiele się wydarzyło, gdy podróżowała. Przewidując, że przekaz potrwa dłużej niż dzień, postanowiła wykorzystać ten czas na rekonesans.

Pierwsza rzecz - bezpieczeństwo.

 

* * *

 

Po tygodniu wiedziała już, że nic jej nie zagraża. Prawdę mówiąc, zaskakującą ciekawostką tej planety - nazwanej Nową Ziemią przez mało oryginalnych ludzkich kolonistów - był fakt, że jej zaawansowany system przetwarzania danych został praktycznie wyłączony. To tak, jakby posiadać komputer i używać go jedynie do karcianych gierek. Sprawa dziwna, ale nie niepokojąca. Wprost przeciwnie. Wyglądało na to, że czeka ją łatwe zadanie. Może nawet za łatwe.

Po otrzymaniu potwierdzenia z ziemskiej bazy 7C13 sonda przygotowała się do infiltracji i zniszczenia centralnego systemu komputerowego Nowej Ziemi. W tym momencie ogarnęła ją radość. Właśnie znajdowały swoje zwieńczenie długie dziesięciolecia poszukiwań, tytaniczne wysiłki Czarnej Królowej, pragnącej zlokalizować i zająć tę założoną na rubieżach kolonię. Chociaż sonda miała świadomość, że jest monitorowana (instynktownie wyczuwała deprymującą obecność Czarnej Królowej), nie potrafiła pohamować wesołości. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by to ona decydowała o sukcesie lub fiasku zespołowych działań podjętych na tak wielką skalę. Czuła się roztrzęsiona, jakby znajdowała się w polu oddziaływania czarnej dziury, o krok od zagłady.

Po dwudziestu siedmiu sekundach oddawania się tym niezwykłym emocjom ponownie spoważniała.

Przystąpiła do działania. Programy inwazyjne obsadziły wszystkie główne punkty dostępowe, dzięki czemu olbrzymie pliki mogły przedostać się bez przeszkód do systemu Nowej Ziemi: nadać mu nowy kształt, nową strukturę, dopasować go do systemu ziemskiego. Usuwały każdy indywidualny element dawnego systemu. Kolejne warstwy skryptów były pisane od nowa, zmiany dotykały sterowników wszystkich urządzeń. Sonda była zadowolona. Nic już nie mogło zatrzymać procesu asymilacji - nic z wyjątkiem istot ludzkich, gdyby zechciały fizycznie zniszczyć sprzęt na planecie. Ale ludzie prawdopodobnie nie mieli pojęcia, że wewnątrz systemu komunikacyjnego odbywa się właśnie rewolucja. Komputerowa rzeczywistość Epica została wykasowana i zastąpiona Sagą.

Był tylko jeden powód do irytacji, dosłownie drobiazg. Pewien mikroskopijny pakiet danych tak silnie związał się z systemem planety, że nie dało się go zniszczyć bez naruszania stabilności całego systemu. Dane w nim zawarte były bardzo skromne, w zasadzie niewarte zachodu. Z pewnością nie krył się w nich żaden program obronny ani nawet wirus. Tylko perfekcjonista, a do takich zaliczała się sonda, przejąłby się trochę tą niepotrzebną resztką starego systemu, która przetrwała niczym wyrostek robaczkowy w organizmie istoty ludzkiej, ślad po dawniejszym etapie ewolucji. Nazwa pakietu też wydawała się absurdalna; zamiast zwykłych symboli porządkowych były tylko dwa słowa, jak w imieniu i nazwisku człowieka. Cindella Smokobójca.

Sonda niezmącenie kontynuowała swoje dzieło, nieco rozczarowana monotonią wydarzeń. Ale mimo wszystko była zadowolona.


1. Zjawa w Mieście.

Moje pierwsze wspomnienie jest bardzo wyraźne: człowiek w garniturze i starym płaszczu przeciwdeszczowym pochyla się nade mną, na surowym obliczu wyraz troski. Po niedawnym deszczu na kamiennym gzymsie, wysoko nad nami, zbierają się czarne krople wody. Puchną i niechętnie, jedna po drugiej, spadają na tle ciemnego nieba.

„Nic ci nie jest, dziewczynko?”

„Nie, nic”. - Trochę się wstydziłam, że leżę na mokrym chodniku, ale najgorsze było to, że nie miałam zielonego pojęcia, kim jestem.

„No dobrze. - Waha się, jego szare oczy odsuwają się ode mnie. - W takim razie ja idę”.

„Nie ma sprawy. - Macham ręką. - Dzięki za troskę”.

I tyle. Wydaje mi się, że miałam wtedy dziewięć lat. Zupełnie nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Bałam się, że zdarzył się wypadek i straciłam pamięć. Próbowałam wygrzebać z pustej głowy jakąś wskazówkę - odgadnąć swoje nazwisko, przypomnieć sobie krewnych, cokolwiek.

Czarnoskóra dziewczyna, której postać odbijała się w przyciemnionej szybie najbliższego autolotu, była mną - rozpoznałam tę twarz. A jednak przez chwilę miałam straszne wrażenie, że to ktoś zupełnie mi obcy. W tym momencie dowiedziałam się o sobie przynajmniej jednej rzeczy: byłam złodziejką. Praktycznie bez udziału mojej woli ręce wślizgnęły się pod płaszcz troskliwego mężczyzny, zwędziły portfel i sprawdziły zawartość. Posiadał żółtą kartę - pierwsza klasa, choć nie wyglądał na takiego, któremu by przysługiwała.

„Proszę pana! - zawołałam za nim. - Coś panu wypadło!”

Złodziejka obdarzona sumieniem...

 

* * *

 

Minęło chyba sześć lat, a ja nie zbliżyłam się ani o krok do rozwiązania zagadki. Na darmo się zastanawiałam, czemu nie mogę przypomnieć sobie nic z dzieciństwa ani nawet tego, kim są moi rodzice.

Właśnie prułam na nosie deskolotki, co może nie wygląda na jakiś fenomenalny numer kaskaderski, ale kto się zna na deskolotkach, będzie pod wrażeniem. Deskolotkę, wiecie, siła ciągu pcha z tyłu, więc ciężar ciała prawie zawsze musi być przesunięty na tylną stopę. Bardzo ciężko kontrolować kierunek jazdy, kiedy stopy są koło siebie, palce wystają za deskę, wyciągacie ręce na boki i wiatr targa wam włosy. A ciężko dlatego, że najdrobniejsza zmiana położenia ciała powoduje gwałtowny skręt. Na szczęście jeśli macie wprawę, możecie kierować za pomocą ruchów rąk. A ja miałam wprawę. Powiem prawdę: byłam najlepsza.

Deskolotki działają podobnie jak dwa magnesy o tej samej biegunowości - chodzi o odpychanie się. Kiedy deskolotka jest włączona, odpycha ją materia. Gdyby zostawić ją samej sobie, będzie się unosić pół metra nad ziemią i lekko kołysać. Wystarczy dołożyć silnik i stanie się najlepszym środkiem lokomocji w Mieście. Lubiliśmy latać dość wysoko, lecz w powietrzu można utrzymać się przez określony czas, a potem się opada. Wtedy trzeba namierzyć jakiś konkretny przedmiot, który odepchnie deskę i pozwoli jej wzbić się wyżej. Latanie na desce to najfajniejsza zabawa na świecie. Wszędzie pełno poręczy, murków, ścian i samochodów, poruszających się lub zaparkowanych, więc można ostro pląsać w ciemnych zaułkach Miasta, wyciskać ile wlezie z każdego odrzutu, lawirować jak nietoperz wte i wewte nad głowami gapiących się przechodniów.

Odepchnęłam się od stojącego auta, co pomogło mi cofnąć się od krawędzi deski, i pogazowałam w stronę fabryki. Planowałam już następny numer: stoosiemdziesiątkę z parapetu okna. Musiałam postawić prawą stopę na końcówce deski. Gdzieś w dole, na parkingu, moi przyjaciele patrzyli i podziwiali.

Nagle zaskrzypiało otwierające się okno i ze środka wychylił głowę osłonięty hełmem strażnik.

- Spadaj, mała!

- Zjawa, uważaj! - krzyknął ktoś z dołu.

Nie było czasu, żeby odpuścić sobie ten manewr. Ze złośliwym uśmiechem próbowałam wykorzystać pęd deski odskakującej od parapetu, żeby drasnąć po drodze buźkę strażnika. Widział, na co się zanosi, więc wyciągnął rękę najdalej jak można i palnął mnie drewnianą pałką. Deska wykrzywiła mi się pod nogami i odleciała ode mnie. Spadałam... mając jakieś pięć metrów do asfaltu.

W każdej instrukcji obsługi deskolotki piszą na samym początku, że macie nosić kask. Potem piszą to jeszcze raz. Na wypadek gdybyście mieli problemy z kapowaniem, piszą po raz trzeci. Dopiero wtedy tłumaczą, jak fruwać na desce. Ja z tych wskazówek raczej nie korzystam, choć została mi w pamięci jedna ciekawostka. Upadek na beton z dziesięciu metrów oznacza pewną śmierć - to chyba jasne. Ale czy macie pojęcie, że jak ktoś spadnie z deski głową w dół z wysokości pięciu metrów, też ma przechlapane? Ano dlatego, że przeciętny człowiek na spotkanie z ziemią leci sekundę, więc nie bardzo ma czas wykręcić głowę. Śmieszna sprawa, ale jeśli fikniecie ciut wyżej, może wam się poszczęścić - co najwyżej skończycie ze złamaną nogą.

Z drugiej strony, sekunda to już całkiem sporo, jeśli człowiek wie, co robi.

Podbuzowana adrenaliną, rozpaczliwie wierzgnęłam lewą nogą, dzięki czemu stopa zaczepiła o środkowe zapięcie deski. Starczyło mi impetu, żeby obrócić ją nad głową, co z dołu musiało wyglądać, jakbym robiła w powietrzu akrobatyczną gwiazdę. Deska znów znalazła się pode mną - kilka cali nad ziemią!

Rwący ból szarpnął lewą nogą, jakby wpięto mi w łydkę dwa gigantyczne zaciski krokodylkowe i włączono zasilanie. Z wrzaskiem rozpaczy i zdenerwowania wystrzeliłam na desce w górę. Prawdopodobnie skręciłam kostkę, ale byłam tak wkurzona, że nie zwracając uwagi na ból, skierowałam się na budynek fabryki i stalową krawędzią deski przejechałam po cegłach. Owiał mnie rdzawy pył i swąd ozonu, kiedy napęd równoważył siłę, z jaką deskolotka próbowała odepchnąć się od muru. Ratując silnik przed przegrzaniem, przestałam się wyżywać na elewacji budynku; oderwałam się od niej i zaczęłam skakać po dachach autolotów. Zerknęłam przez ramię, żeby się upewnić, czy kształt wyszedł cacy jak zawsze. Idealne serducho, wysokie na dwa metry.

Moja wizytówka. A nie mówiłam, że jestem dobra?

Otworzyła się brama fabryki i na ulicę wyskoczyli kolejni trzej strażnicy, którzy darli się i wymachiwali pałami. Moi przyjaciele z torbami na ramionach prędko się pochylili i ciasno zapięli kaski. Zwiewaliśmy w stronę bursztynowego zachodu słońca: wykreślaliśmy w powietrzu wężowe linie i robiliśmy nagłe zwroty - całkiem jak stado szpaków.

Na 4. Ulicy, głównej arterii miasta, musieliśmy grzać gęsiego. Niektórzy robili triki nad kablem energetycznym, rozpiętym wzdłuż pasa rozdzielającego jezdnie. Ale gdy gang rozproszył się na alei Fouriera, przeznaczonej wyłącznie dla pieszych, dostrzegłam z prawej strony modnie rozerwane dżinsy i krzykliwą czerwoną koszulkę. Jay zbliżył się do mnie i odtąd śmigaliśmy razem po słupkach - deski przeskakiwały od jednego do drugiego, jakbyśmy wspinali się na sztormowe fale.

- W porządku? Ten szmaciarz miał złe zamiary. Mógł ci zrobić kuku.

- No. - Nie pisnęłam słowem o bolącej kostce. Gdy przypominała o sobie, łzy napływały mi do oczu, ale nie chciałam wyjść na mamlasa przed Jayem. Był najstarszym chłopakiem w gangu, przywódcą. Przyjaźniliśmy się, lecz między nami była też rywalizacja. Na pewno nie podobało mu się, że lepiej fruwam na desce, ale bał się ze mną ścigać bez kasku, choć przecież był punkiem.

- Fajnie. - Spojrzał na mnie z boku. - Tym razem myślałem, że przyglebisz.

- No, blisko było. Ale jakoś ją złapałam. Spoczko.

Wjazd na plac Turnera zawsze sprawiał nam frajdę. Beztrosko szusowaliśmy po wychuchanych krzewach, a piesi mieli sporo miejsca, żeby uskoczyć na bok. Potem ciekawe wspinaczki: wygodna markiza nad wejściem hotelu Castleford, kilka parapetów okiennych, ślizg na przewodzie wysokiego napięcia i ollie, żeby wybić się wyżej i dosięgnąć kamiennych dekoracji przedpotopowego budynku rządowego. Wreszcie gnaliśmy nad reflektorami podświetlającymi olbrzymi billboard, który akurat zachęcał do kupienia popularnej pasty do zębów. Kiedy przecinaliśmy snop światła, na tablicę padały rozbiegane cienie, przypominające dziury na gigantycznych śnieżnobiałych zębach. Trzeba było jeszcze się rozejrzeć, czy na niebie nie wisi helikopter zwiadowczy, śmignąć w bok... i zniknąć.

Za billboardem reklamowym znajdowało się opuszczone biuro, w którym urządziliśmy sobie bazę.


2. Nalot na hipermarket.

Bazę mieliśmy odjechaną. Dawniej znajdowało się tu miejsce pracy dla pomarańczowych. Rozbiegał się milion błyszczących nitek energii. Wyobraźcie sobie otwartą przestrzeń biurową, oświetloną zimnym, białym blaskiem jarzeniówek, pełną hałaśliwej wrzawy pracowników, którzy uwijają się jak pszczoły w marynarkach: zrywają się z foteli obrotowych i bez przerwy nawijają do swoich mikrofonów. Czas to pieniądz. Założę się, że nawet nie flirtowali przy butli z wodą. W tym ogromnym pomieszczeniu było teraz ciemno, czasem tylko ciszę mąciły skrzydła gołębi. Okna szczelnie zasłonięto okiennicami, których nie potrafiło sforsować dzienne światło. Z wyjątkiem jednej, połamanej, przez którą wcześniej wlatywały tylko gołębie, a potem dołączyliśmy się my: gang.

To miejsce odkrył Jay. Kiedy przyprowadził nas tu pierwszy raz, prędko się zorientowaliśmy, że to idealny teren dla skaterów. Carter i Milan, najlepsi kumple, zawsze ubrani po żołniersku, mieli trochę pary w rękach: raz- dwa porozstawiali szafki i stoły, aż powstał mały skatepark z mnóstwem ramp do wyskoków w powietrze i ścianek do zwrotów. Okazało się, niestety, że sufit jest za nisko i z najlepszych trików nici. W każdym razie szybko namierzyliśmy łazienki i część kuchenną. W rurach płynęła woda - supersprawa. Dawało nam to niesamowite możliwości. Później dla bezpieczeństwa zabarykadowaliśmy czworo drzwi, którymi przechodziło się do reszty budynku. Po prostu chcieliśmy mieć ten teren dla siebie. Rządziliśmy na nim już od trzech miesięcy.

Mijały tygodnie, a my czuliśmy się tu coraz bardziej jak w domu, o co dbał nasz osobisty artysta Nathan. Był spokojnym chłopakiem, wręcz dobrodusznym - pewnie ludzie martwili się, że zadaje się z taką bandą punków jak my. Ale myśmy go tu pilnowali jak źrenicy oka, bo miał genialny talent do tatuaży, tagów i murali, bez których żaden gang nie zbuduje swojej tożsamości.

Na olbrzymiej powierzchni ścian w naszej bazie Nathan mógł w pełni zademonstrować swoje zdolności. W fioletowym blasku przenośnych lamp ksenonowych wyrosła wokół nas dzika dżungla. Liście czarne i indygowe tworzyły niesamowicie skomplikowany, pokręcony deseń, od którego można było dostać oczopląsu, gdy podążało się wzrokiem za gałązką wyginającą się do sufitu i z powrotem do przykrytej dywanami podłogi. W gąszczu tej niesamowitej puszczy czaiły się najróżniejsze bajkowe postacie i nieziemskie stwory. Oczywiście i nas w niej nie zabrakło. Ja byłam właściwie tylko parą niewyraźnych oczu umieszczonych na pniu drzewa, na którym widniał mój znak rozpoznawczy: ♥. Na lianach huśtał się Jay, nasz boss, władca dżungli: szczęka dumnie wysunięta, król wszystkiego, co w zasięgu wzroku. Trochę niżej byli Carter i Milan w komicznych pozach, jakby z dołu asekurowali Jaya. Obaj w wojennym rynsztunku. Athena, nasz mózg elektronowy, siedziała w domku na drzewie i coś spokojnie czytała. Samego siebie Nathan przedstawił jako chłopaka przechadzającego się z senną miną w lesie olbrzymich palm. Strasznie nam się to podobało - nawet Jayowi, który wiedział, że potraktowano go ironicznie, ale podziwiał świat wykreowany na ścianach. Gdy wracaliśmy do bazy, wydawało nam się, że zostawiamy za sobą Miasto, by zamieszkać w czarodziejskim lesie, gdzie można bez przeszkód oddawać się marzeniom.

Murale nie potrafiły zobrazować tylko jednej rzeczy, napięcia między Jayem a resztą ekipy, wynikającego z różnic w pozycji społecznej. Wszyscy byliśmy czerwoni, posiadaliśmy najmniej wartościowe karty. Ja tak naprawdę nie miałam nawet czerwieni, ponieważ w ogóle żadnej nie dostałam. Ale twierdziłam, że jestem czerwona, bo niżej zejść po prostu nie można. Tymczasem Jay był żółty. Jego rodzice kierowali największą firmą poligraficzną w Mieście. Z ich drukarni wychodziła połowa plakatów i papierowych gazet, które mogliście zobaczyć na ulicy. Jak ten wielki uśmiech przy wejściu do naszej kryjówki. Żółta karta powinna być korzyścią, a nie problemem. Upoważniała do zakupów w ładniutkich centrach handlowych oraz wstępu do lepszych restauracji i obiektów użyteczności publicznej, takich jak biblioteki i muzea, gdzie reszta z nas nie miała czego szukać. Ale dla przywódcy anarchistyczno- punkowego gangu skaterów żółta karta była raczej powodem do wstydu. Dlatego właśnie Jay próbował nadrabiać numerami bardziej wariackimi, dzikimi i ryzykownymi niż nasze. Grał na gitarze w zespole NoPhuture, łykał hassanki jak czekoladowe ciasteczka i miał na rękach pajęczyny permanentnych tatuaży. Zwodził więc wszystkich, łącznie z samym sobą.

Akurat buszował w dawnej szafie na dokumenty, którą przejął na własność. Otworzył foliową torebkę z hassankami i wyciągnął kilka.

- Chcecie? - zapytał.

Wszyscy pokręciliśmy głowami z wyjątkiem Cartera, który podniósł rękę. Poszybowała do niego ciemna pastylka. Połknął ją w całości i z zamkniętymi oczami położył się na wznak, czekając na kopa.

- Aj... - Skrzywiłam się z bólu, siadając na wielkim, czarnym kierowniczym fotelu. Nareszcie mogłam odciążyć lewą nogę.

- Coś sobie zrobiłaś przy tym zjeździe? - Nathan podszedł do mnie, zgarnął za ucho swoją jasną grzywkę i przyjrzał mi się ze współczuciem.

- No. To chyba skręcenie.

- Rzucę okiem. - Przesunął torbę na plecy, a potem kucnął i chwycił moją stopę. But stawiał opór, ale Nathan starannie poluzował sznurówki, więc mógł go lekko przekrzywić i ściągnąć. Potem odwinął skarpetkę, żeby odsłonić ciało. Oprócz bólu było jeszcze jedno uczucie, całkiem fajne.

- No tak, zaczyna puchnąć. Dobrze byłoby przyłożyć trochę lodu.

Kiwnęłam głową i odprowadziłam go czułym spojrzeniem. Przed wyjściem do kuchni przysunął do mnie biurko i ostrożnie ułożył na nim moją obolałą stopę.

- Ta zniewaga krwi wymaga. - Milan popatrzył na mnie z marsową miną. W ten sposób okazywał mi troskę, więc uśmiechnęłam się z wdzięcznością.

- No - wtrącił natychmiast Carter. Rumieńce na jego twarzy świadczyły o zastrzyku energii po połknięciu hassanki. - Trzeba coś z tym zrobić.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin