Wojna Skrzydlatych - Anderson Poul.txt

(321 KB) Pobierz
Poul Anderson



Wojna skrzydlatych



Przełożył Wiktor Bukato





I





Wielki Admirał Syranax hyr Urnan. Dziedziczny Wód? Naczelny Floty Drakhońskiej. Rybak Mórz Zachodnich. Pierwszy Ofiarnik i Wyrocznia Gwiazdy Przewodniej rozpostarł skrzydła i zwarł je na powrót z łoskotem wyrażającym najwyższe zdumienie. Lawina papierów zmiecionych podmuchem ze stołu opadała przez chwilę na ziemię.

– Nie! – zawołał. – Niemożliwe! To jakaś pomyłka.

– Jak sobie admirał życzy – Główny Komandor Delp hyr Orikan skłonił się ironicznie. – Zwiadowcy niczego nie widzieli.

Gniew przebiegł przez twarz kapitana Theonaxa hyr Urnana, syna Wielkiego Admirała, a tym samym jego prawowitego następcy. Wyszczerzył kły, które błysnęły biało na tle ciemnej paszczy.

– Nie ma dość czasu, by go tracić na twe zuchwalstwo, komandorze Delp – powiedział zimno. – Dobrze by było, gdyby moi ojciec pozbył się żołnierza nie mającego dlań szacunku.

Wielka postać Delpa sprężyła się pod skrzyżowanym i haftowanymi pasami – oznakami jego stanowiska. Kapitan Theonax posunął się o krok ku niemu. Ogony ich rozwinęły się, a skrzydła rozpostarły w impulsie instynktownej gotowości do walki, aż cała komnata pełna była ich ci, nienawiści. Niby przypadkiem ręka Theonaxa opadła na obsydianowy trójząb u jego boku. Żółte oczy Delpa zabłysły, a palce – zacisnęły się na rękojeści toporka.

Admirał Syranax uderzył ogonem o ziemię, co zabrzmiało jak huk wybuchu. Obaj przeciwnicy wzdrygnęli się, przypomnieli sobie, gdzie się znajdują i powoli, układając mięsień za mięśniem do spoczynku pod lśniącą brunatną sierścią, odprężyli się.

– Dosyć! – warknął Syranax. – Delp, twój nieokiełznany język jeszcze cię zgubi. Theonax, dojadły mi już twoje animozje. Będziesz miał okazję zająć się swymi wrogami, gdy mnie już nie stanie. Tymczasem zaś oszczędź tych niewielu zdolnych oficerów, którzy mi jeszcze pozostali!

Już od dawna nikt nie słyszał od niego równie stanowczych słów. Jego syn i podwładny uświadomili sobie, że ten posiwiały, zreumatyzowany osobnik o zmętniałych oczach to niegdysiejszy pogromca Floty Majońskiej; tysiąc obciętych skrzydeł nieprzyjacielskich wodzów zawisło wówczas na masztach Drakhonów. Był to wciąż jeszcze ich przywódca w wojnie ze Stadem Lannachów. Przyjęli więc postawę szacunku na czterech łapach i czekali, aż znowu przemówi.

– Pojąłeś mnie zbyt dosłownie. Delp – mówił admirał łagodniejszym tonem. Sięgnąwszy na półkę umieszczoną nad stołem zdjął długą fajkę i zaczął napełniać ją płatkami wysuszonego drysu, które wydobył z kapciucha zawieszonego u pasa. Jednocześnie ułożył wygodniej swe sztywne stare ciało w krześle z drewna i skóry. – Zdziwiłem się oczywiście, lecz zakładam, że nasi zwiadowcy potrafią jeszcze używać lunet. Opisz mi jeszcze raz dokładnie, co się wydarzyło.

– Patrol nasz wyruszył na zwykły rekonesans do miejsca o około trzydzieści obdisai stąd na północny-północny-zachód – Delp ostrożnie dobierał słów. – Jest to w okolicy wyspy zwanej... Nie potrafię wymówić barbarzyńskiej nazwy nadanej jej przez tamtejszych mieszkańców, ale znaczy ona Łopot Sztandarów.

– Tak, tak – przytaknął Syranax – wiesz, czasem jeszcze zdarza mi się popatrzeć na mapę.

Theonax uśmiechnął się. Delp nie potrafił być pochlebcą, i to był jego kłopot. Jego dziadek był zwykłym żaglomistrzem, zaś ojciec został tylko kapitanem tratwy. Było to już oczywiście po tym, jak ich ród otrzymał szlachectwo za bohaterską służbę w bitwie o Xaryde – ale była to nadal drobna szlachta, niewiele wyższa ponad zwykłych żeglarzy, a na ich rękach znać jeszcze było ślady ciężkiej pracy.

Syranax – wcielona odpowiedź Floty na owe dni głodu i spustoszenia – wybierał oficerów na podstawie ich zdolności i niczego poza tym. W ten właśnie sposób prosty Delp hyr Orikan wystrzelił w ciągu paru lat na drugie co do ważności stanowisko wśród Drakhonów. To jednak nie zatarło szorstkości jego wychowania, ani nie nauczyło go, jak postępować z prawdziwie szlachetnie urodzonymi.

O ile Delp cieszył się popularnością wśród prostych żeglarzy, o tyle większość arystokratów nienawidziła go – parweniusza, prostaka, który śmiał poślubić córkę rodu Axollon! Niech tylko chroniące go skrzydła starego admirała zewrą się w śmiertelnym uścisku...

Theonax już teraz smakował rozkosz tego, co stanie się z Delpem hyr Orikanem. Łatwo będzie znaleźć jakiś pretekst do oskarżenia...

Komandor przełknął ślinę. – Wybacz, panie – mruknął. – Nie chciałem... w końcu jesteśmy na tym morzu od niedawna... Zwiadowcy zobaczyli ten płynący przedmiot, nie przypominający niczego nam znanego. Dwaj z nich przylecieli, by donieść o tym i czekać na rozkazy. Poleciałem sam, aby to sprawdzić. Panie, to prawda!

– Obiekt pływający, sześć razy dłuższy od naszych największych łodzi, podobny do lodu, ale nie z lodu – admirał potrząsnął siwą długą grzywą. Powoli umieścił suchą hubkę na dnie krzesiwa. Uderzył w nie z przesadną gwałtownością, wytrząsnął tlącą się hubkę do fajki i zaciągnął się głęboko.

– Dobrze wypolerowany kryształ górski podobny jest trochę do tej substancji – stwierdził Delp. – Ale nie jest tak jasny. Nie ma takiego blasku.

– I powiadasz, że biegają po nich zwierzęta?

– Trzy, panie. Mniej więcej tego wzrostu, co my, lub trochę większe, lecz bez skrzydeł i ogonów. Ale nie są to zwierzęta... Myślę. Wydaje mi się, że noszą ubrania i – moim zdaniem to, na czym się znajdują, nie miało służyć jako łódź. Trudno się na tym utrzymać, a poza tym tonie.

– Jeśli to nie łódź, ani nie kawał drewna spłukany z brzegu – rzekł Theonax – powiedz więc – skąd się wzięło? Z Dalekich Mórz?

– Raczej nie, kapitanie – powiedział Delp z irytacją. – Gdyby tak było, istoty znajdujące się na tym przedmiocie byłyby rybami lub ssakami morskimi albo... w każdym razie byłyby przystosowane do życia w wodzie. A one nie są. Wyglądają na typowe nielotne lądowe formy życia, choć mają tylko cztery kończyny.

– Więc zapewne spadły z nieba – zakpił Theonax.

– Nie byłbym wcale zdziwiony – rzekł bardzo cicho Delp. – Żaden inny kierunek nie wchodzi w rachubę.

Theonax przysiadł na zadzie, rozwarłszy paszczę ze zdziwienia. Jego ojciec tylko skinął głową.

– Bardzo dobrze – mruknął. – Miło mi, że ktoś ma jeszcze trochę wyobraźni.

– Ale skąd one przyleciały? – wybuchnął Theonax.

– Być może nasi wrogowie, Lannachowie będą coś wiedzieć na ten temat – rzekł admirał. – Każdego roku oblatują większe przestrzenie, niż my oglądamy przez całe pokolenia. Napotykają na barbarzyńskie stada na obszarach tropikalnych i wymieniają wiadomości.

– Oraz samice – powiedział Theonax. W jego głosie zabrzmiała najwyższa dezaprobata zabarwiona jednak lubieżnością, co było charakterystyczne dla stosunku całej Floty do obyczajów ras przelotnych.

– Nieważne – warknął Delp.

Theonax zjeżył się. – Ty pomiocie pomywacza pokładów, jak śmiesz...

– Zamilcz! – ryknął Syranax.

– Zarządzę przesłuchania naszych jeńców – mówił po chwili dalej. – Tymczasem trzeba będzie posłać szybką łódź by zabrała te istoty, dopóki nie zatonie obiekt, na którym się znajdują.

– Mogą być niebezpieczne – ostrzegł Theonax.

– Właśnie – powiedział jego ojciec. – O ile tak jest, lepiej jeśli znajdą się w naszych rękach niż gdyby mieli ich uratować Lannachowie i zawrzeć z nimi przymierze. Delp weź „Nemnis” z pewną załogą i – rozwiń żagle. Zabierz ze sobą Lannacha, którego pojmaliśmy: jakże on się zwie, ten, co jest biegły w językach...

– Tolk? – komandor miał kłopoty z obcą wymową.

– Właśnie. Może on potrafi z nimi mówić. Wyślij z powrotem zwiadowców, by zdali mi sprawozdanie, ale trzymaj się z dala od głównych sił Floty, póki nie będziesz miał pewności, że te istoty nie są dla nas niebezpieczne. A także, póki nie uda mi się uciszyć zabobonnych obaw klas niższych przed diabłami morskimi. Bądź uprzejmy, jeśli to możliwe, lecz i ostry, jeśli to konieczne. Zawsze możemy później prosić o wybaczenie lub... wyrzucić ciała za burtę, teraz leć!

Delp poleciał.





II





Przytłaczała go pustka.

Nawet z tak małej wysokości z kołyszącego się i chybocącego kadłuba zniszczonego planetolotu Eryk Wace dostrzegał bezmiar horyzontu. Zdawało mu się, że sam ogrom tego pierścienia, na którym spotykały się mroźna bladość nieba i szarość chmur, burzy i tal posuwających się przed siebie starczy, by przerazić człowieka, jego przodkowie stawali w obliczu śmierci na Ziemi, ale ziemski horyzont nie był tak bezkresny.

Nieważne, że dzieliło go ponad sto lat świetlnych od Słońca. Owe odległości były zbyt wielkie, by można je było sobie uprzytomnić; stawały się wyłącznie liczbami i nie przerażały kogoś, kto mierzył w parsekach na tydzień szybkość statku kosmicznego z napędem drugiej klasy.

Nawet te dziesięć tysięcy kilometrów otwartego oceanu dzielące go od osady handlowej – jedynej ludzkiej kolonii na tym świecie – stanowiło zaledwie jeszcze jedną liczbę. Później, gdyby przeżył. Eryk zadręczałby się myśleniem, w jaki sposób przez tę pustkę przesłać wiadomość o sobie. Na razie jednak był zbyt zajęty utrzymywaniem, się przy życiu.

Mógł wszakże ocenić wielkość planety. Poprzednio, w czasie półtorarocznej służby, nie uderzyła go tak bardzo – lecz wówczas był izolowany, zarówno psychologicznie jak i fizycznie za pomocą, niepokonanej techniki mechanicznej. Teraz zaś był sam na tonącym wehikule – i mógł spoglądać ponad zimnymi falami ku krańcowi świata dwa razy odleglejszemu niż na Ziemi.

Planetolot zatrząsł się pod gwałtownym uderzeniem. Wace stracił równowagę i ześliznął się po zakrzywionych płytach pancerz, gorączkowo starał się pochwycić lekką linkę, którą skrzynie z żywnością przywiązano do wieżyczki nawigacyjnej. Jeśli wpadnie do wody. Buty i zmoczona odzież wciągną go jak kamień w głębinę. Jednak na czas pochwycił linkę i z wysiłkiem powstrzymał staczanie się. Rozczarowana fala...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin