Kearsley Susanna Mariana A5.doc

(1761 KB) Pobierz
Mariana




Susanna Kearsley

Mariana

 

 

Przełożyła Katarzyna Kaczmarek

Tytuł oryginalny: Mariana

Wydanie oryginalne 1995

Rok pierwszego wydania polskiego: 1997

 

 

Gdy Julia Backett jako dziewczynka ujrzała stary, szesnastowieczny dom na farmie, natychmiast poczuła, że musi tam kiedyś zamieszkać. I oto dziecięce marzenie wreszcie się spełnia. Burzliwe dzieje tego miejsca wywierają magiczny wpływ na bohaterkę. Julia zaczyna żyć podwójnym życiem - własnym i Mariany, dziewczyny z przeszłości. Ta zabawa coraz bardziej ją wciąga. Julia uważa, że powinna do końca zagrać rolę w starej sztuce, by odczarować przeszłość, zanim znajdzie miłość i szczęście w teraźniejszości.


 

 

Susan Shepherd,

która mnie prowadziła mniej uczęszczanymi ścieżkami,

poświęcam

 

 

 

 

 

Za dnia - wciąż nowy głos w tej ciszy

Budzi się, rośnie, do niej biegnie.

Muszki brzęczały w oknach; myszy

W zbutwiałym chrobotały drewnie.

W drzwiach się jawiły dawne twarze;

Dawne w komnatach kroki brzmiały;

Dawne ją głosy przyzywały

Do jakichś zapomnianych zdarzeń.

 

Alfred Tennyson, „Mariana”


Rozdział 1.

Pierwszy raz zobaczyłam dom latem tego roku, kiedy obchodziłam swoje piąte urodziny. Wszystko było winą poety i tego, że nasza weekendowa wizyta u ukochanej starej ciotki w Exeter wprawiła mojego ojca w dziwnie poetycki nastrój. Kiedy wracając do domu, dotarliśmy niespodziewanie do rozwidlenia dróg, rozmyślnie skręcił w lewo zamiast, jak zwykle - w prawo. „Podróżujcie zawsze mniej uczęszczaną drogą” - powiedział w łagodnym zamyśleniu. I rzeczywiście, tak jak obiecywał poeta, od tego się wszystko zaczęło.

No więc prawie od razu się zgubiliśmy. Tak beznadziejnie, że mama musiała nawet odłożyć mapę. Wydawało się, że chmury, które za chwilę miały przysłonić słońce, były odbiciem pogarszającego się z chwili na chwilę nastroju ojca. Kiedy tak siedział za kierownicą, coraz bardziej zły i zasępiony, zapomniał nawet o całej swojej poezji. Po piątej lunął gęsty deszcz, a mama dała mnie i mojemu bratu Tommy’emu trochę słodyczy. Na próżno jednak próbowała powstrzymać nas od irytowania taty, który najwyraźniej mógł w każdej chwili wybuchnąć.

Miętówki w różowo-białe paski, które dostaliśmy od mamy, były tak mocne, że aż zapierały nam dech. Aby cokolwiek do siebie powiedzieć, musieliśmy wyjmować je z ust. Kiedy dojechaliśmy do pierwszych zabudowań i sklepów w jakiejś wiosce, moja twarz i ręce były aż lepkie od cukru, a przód nowej marszczonej sukienki poplamiony i kompletnie zniszczony.

Nigdy później nie mogłam sobie przypomnieć, co sprawiło, że ojciec stanął właśnie w tym miejscu. Wydaje mi się, że pamiętam kota przebiegającego przez drogę, ale mogło to być równie dobrze wytworem wybujałej fantazji dziecka i zmęczenia. Jakikolwiek był tego powód, dość że samochód się zatrzymał, silnik zgasł i właśnie wtedy, w zamieszaniu, jakie później nastąpiło, zdałam sobie niejasno sprawę z obecności domu.

Była to raczej stara farma, zbudowana na planie kwadratu, kamienna i bardzo solidna. Stała w pewnej odległości od drogi, otaczało ją parę bezładnie posadzonych drzew, mających chyba, zapewnić domowi pewną prywatność. Ciemno połyskujący łupkowy dach pod ostrym kątem łączył się z wyblakłymi od słońca szarymi kamiennymi ścianami. Tę monotonię kolorów ożywiał jedynie czerwony komin z cegły i mnóstwo świeżo pomalowanych na biało ram okiennych.

Przyciskałam nos do zimnej szyby samochodu, żeby lepiej się przyjrzeć domowi, ale właśnie wtedy, po kilku bezskutecznych próbach, mojemu ojcu udało się znów ożywić silnik. Mama, najwyraźniej uszczęśliwiona z tego powodu, odwróciła się, żeby zobaczyć, co robimy.

- Julio, przestań - zażądała stanowczo. - Zostawisz ślady na szybie.

- To mój dom - odparłam, chcąc wyjaśnić sprawę. Tommy wskazał znacznie większy i bardziej okazały budynek, który właśnie mijaliśmy.

- W takim razie ten będzie mój! - oświadczył z triumfem.

Ku uciesze rodziców kontynuowaliśmy tę zabawę aż do domu w Oksfordzie. O szarej, smutnej farmie zapomnieliśmy.

Nie miałam jej zobaczyć przez następnych siedemnaście lat. To lato, kiedy skończyłam dwadzieścia dwa lata, zachowało się dobrze w mej pamięci. Właśnie ukończyłam Szkołę Sztuk Pięknych i dostałam, wydawałoby się, doskonałą pracę w małej firmie ogłoszeniowej. Trzy lata starszy ode mnie brat Tom wrócił właśnie z dyplomem uniwersyteckim i zaszokował całą rodzinę, oświadczając, że ma zamiar zostać pastorem. Nasza rodzina nie była nigdy szczególnie bogobojna, a Tom zażartował, że nosząc takie imię, nie ma właściwie wyboru.

- No pomyśl tylko: Thomas Beckett! - pokpiwał. - Wprawdzie przez dwa „t”, ale czego więcej można się po mnie spodziewać? Nadaję się tylko do stanu duchownego[1].

Aby uczcić nasze wejście w dorosłe życie, postanowiliśmy z Tomem pojechać na krótkie wakacje na wybrzeże Devonu. Mogliśmy tam zapomnieć na chwilę o rodzicach i wszystkich nowych obowiązkach i cieszyć się upalną, słoneczną pogodą, za którą błogosławiliśmy południową Anglię. I istotnie - nie rozczarowaliśmy się. Spędziliśmy cudowny tydzień, leżąc na plaży w Torquay, całkowicie odprężeni, odmłodniali i opaleni.

Tom w przypływie dobrego humoru oświadczył, że będę jego pilotem w drodze powrotnej. Powinien być mniej lekkomyślny. Mimo że radzę sobie całkiem dobrze z mapami, to jednak bardzo szybko tracę orientację w terenie. W rezultacie znaleźliśmy się z dala od głównej drogi. Mijaliśmy niezliczone mnóstwo identycznych małych wioseczek. Łączyła je ze sobą jedynie wąska droga, tak gęsto obsadzona drzewami, że wydawało się nam, iż jedziemy przez zielony tunel.

Kiedy minęliśmy siódmą wioskę, Tom spojrzał na mnie z wyrzutem. Obydwoje odziedziczyliśmy karnację i rysy twarzy matki, ale podczas gdy ja z moimi czarnymi oczyma i włosami wyglądałam egzotycznie, Tom, jeśli tylko zapragnął, mógł wyglądać bardzo groźnie.

- Jak sądzisz, gdzie jesteśmy? - zapytał podejrzanie uprzejmie.

- Sądzę, że w Wiltshire, gdzieś tak w środku - odpowiedziałam radośnie po krótkiej chwili studiowania mapy.

- Cóż, to faktycznie bardzo precyzyjne określenie.

- Słuchaj - powiedziałam, kiedy wjeżdżaliśmy do wioski numer osiem - czemu nie przestaniesz być takim nudziarzem i nie spytasz o drogę w najbliższym pubie? Naprawdę, Tom, jesteś tak samo niepoprawny jak tata. - Zakończyłam zdanie nagłym piskiem.

Tym razem mi się nie wydawało. Duży rudy kot przebiegł drogę tuż przed maską naszego samochodu. Hamulce zazgrzytały na znak protestu, kiedy Tom gwałtownie zatrzymał wóz. Silnik zgasł.

- Do jasnej cholery!

- Duchowni nie używają takiego języka - przypomniałam mojemu bratu, a on uśmiechnął się bezwiednie.

- To się bierze samo z siebie - usprawiedliwił się. Rozbawiona spojrzałam przez okno i zamarłam.

- Niemożliwe.

- Wiem - przytaknął mój brat. - Cholerne szczęście. Pokręciłam przecząco głową.

- Nie, Tom, spójrz tylko. To przecież mój dom. - Co?

- Mój szary dom - powtórzyłam. - Nie pamiętasz? Kiedyś też kot przebiegł nam drogę i tata musiał zatrzymać samochód.

- Nie pamiętam.

- No, kiedy wracaliśmy od ciotki Heleny - ciągnęłam. - Zaraz po moich piątych urodzinach. Padało, a tata pojechał złą drogą i kot przebiegł tuż przed maską. Ojciec musiał zatrzymać samochód.

Mój brat patrzył na mnie tak, jak naukowiec musi patrzeć na jakiś nowy okaz fauny bądź flory, po czym powiedział:

- Nie, nie pamiętam.

- No, w każdym razie tak było - twierdziłam uparcie. - Samochód zatrzymał się właśnie w tym miejscu i wtedy zobaczyłam ten dom.

- Skoro tak twierdzisz...

Znów ruszyliśmy, Tom zjechał na pobocze, żebym mogła przyjrzeć się domowi lepiej.

- Jak sądzisz, co to znaczy? - zapytałam.

- Że nasza rodzina nie ma szczęścia do kotów w Wiltshire - orzekł mój brat. - Radzę nie zwracać na nie uwagi.

- Ciekawe, ile ma lat.

Tom wychylił się przez okno.

- Wydaje mi się, że to styl elżbietański. No, może z okresu panowania Jakuba I. Nic późniejszego.

Całkiem zapomniałam, że Tom interesował się w szkole architekturą. Poza tym zawsze wszystko wiedział.

- Chciałabym mu się lepiej przyjrzeć - oświadczyłam, ale zanim mój brat zawrócił, zdążył jeszcze popatrzeć na mnie z politowaniem.

- Ja nie - odparł. - Nie mam zamiaru podglądać kogoś przez okno wyłącznie dla zaspokojenia twojej zachcianki. Poza tym jest tu wyraźnie napisane: „posiadłość prywatna”.

Za chwilę zatrzymywaliśmy się już na parkingu przed Czerwonym Lwem - szacownym na wpół drewnianym pubem, ze staroświeckim dachem pokrytym strzechą i wystawionymi na zewnątrz stołami, które mogły pomieścić w południe tłum gości. Tom poszedł wychylić kufel piwa i spytać o drogę, a ja zostałam w samochodzie i zaczęłam gruntownie roztrząsać problem, jak można zabłądzić dwa razy w tym samym miejscu. W związku z tym zupełnie zapomniałam powiedzieć mojemu bratu, żeby zapytał o nazwę miasteczka.

Dopiero po ośmiu latach znalazłam się ponownie w Exbury, w hrabstwie Wiltshire.

 

Tym razem - ostatnim - przyjechałam tu w kwietniu, dwa miesiące przed moimi trzydziestymi urodzinami, i jakoś udało mi się nie zgubić. Dotąd cały czas mieszkałam w Londynie - wynajmowałam maleńkie mieszkanko w dzielnicy Bloomsbury. Zdążyłam się już w nim zadomowić, kiedy niespodziewanie otrzymałam bardzo duży spadek, który zostawiła mi siostra ojca - ciotka Helena. Ta sama, do której jeździliśmy lata temu. Ciotka widziała mnie chyba ze dwa razy w życiu, dlatego też decyzja pozostawienia mi tak ogromnej sumy pieniędzy na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą. Być może chodziło o to, że byłam jedyną dziewczyną w rodzinie znanej z tego, że przychodzili w niej na świat wyłącznie męscy potomkowie. Według mojego ojca ciotka Helena była zagorzałą feministką. „Pokój na własność” - orzekł Tom apodyktycznie. - To właśnie ci zostawiła. Nie czytałaś Wirginii Woolf?

Tak naprawdę było tego znacznie więcej, niż potrzeba na pokój. Nie miałam najmniejszego pojęcia, co zrobić z taką sumą pieniędzy. Tom zdecydowanie odmówił udziału w spadku, a rodzice twierdzili, że od czasu przejścia ojca na emeryturę żyje im się całkiem dobrze.

W tym czasie byłam bardzo zajęta, gdyż zmieniałam nieco swój genre zawodowy. Odchodziłam od projektowania reklam w stronę grafiki książkowej. Stwierdziłam, że to drugie znacznie bardziej mnie pociąga, poza tym przynosi większy dochód. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności związałam się zawodowo z utalentowanym autorem i nasza współpraca nad serią bajek dla dzieci zaowocowała nie tylko dużym przypływem gotówki, ale także ugruntowaniem się mojego nazwiska w branży. W ostatnim tygodniu zaproponowano mi wykonanie ilustracji do dużego zbioru baśni i legend z całego świata. Myśl o nowym zadaniu ogromnie mnie podniecała, wiedziałam też, że dzięki temu będę miała zajęcie przez większą część roku. Czułam się, jakby mnie kto wsadził na sto koni.

Zazwyczaj świętowałam swoje osiągnięcia w gronie rodziny, ale rodzice byli właśnie w podróży dokoła świata, a Toma zaprzątały przygotowania do Wielkanocy, więc pojechałam odwiedzić znajomych w Bath. W poniedziałek rano, stwierdziwszy, że jak na mój gust, ruch na głównej szosie jest zbyt duży, skręciłam na północ i ruszyłam mało uczęszczaną trasą wzdłuż rzeki Kennet.

Był chłodny, ale naprawdę cudowny wiosenny dzień, na rosnących przy drodze drzewach zieleniły się już pierwsze listki. Opuściłam szyby, żeby czuć cudownie słodki zapach powietrza, przepojonego wonią deszczu, ziemi i budzących się do życia roślin.

Mój wysłużony, aczkolwiek godny zaufania peugeot pokonał mały pagórek z ostrzegawczym wyciem. Przyśpieszając, pokonałam szeroki zakręt, za którym droga niknęła w płaskim wzniesieniu, a potem przejechałam na drugą stronę rzeki wąskim kamiennym mostem. Znalazłszy się na nim, poczułam dreszcz podniecenia i zacisnęłam mocniej palce na kierownicy.

Najdziwniejszą rzeczą w tym wszystkim było to, że tym razem widok domu wcale mnie nie zaskoczył. Wydaje mi się, że podświadomie czułam, iż go zobaczę.

Zwolniłam, zjechałam na pobocze i zatrzymałam się naprzeciwko długiego podjazdu. Przez drogę przebiegł duży rudy kot. Nawet na mnie nie spojrzał. Po chwili zniknął w wysokiej falującej trawie. Trzy razy, nawet bez kota, powiedziałam sobie w duchu, to już za dużo, jak na zwykły zbieg okoliczności.

Z pewnością ten, kto tu mieszka, nie będzie miał nic przeciwko temu, żebym się trochę rozejrzała. Kiedy tak stałam i się zastanawiałam, z pola za moimi plecami wzbiło się w niebo rozwrzeszczane stadko szpaków, pokrążyło chwilę nad szarym domem i odleciało.

To przesądziło sprawę. Razem z wyglądem odziedziczyłam także po mojej mamie skłonność do przesądów po jej kornwalijskich przodkach - kiedyś wymyśliłam sobie, że szpaki przynoszą mi szczęście. Już w dzieciństwie, kiedy tylko zobaczyłam te ptaki, wiedziałam, że zaraz przydarzy mi się coś cudownego. Tom starał się wyperswadować mi to przeświadczenie, twierdząc, że ponieważ szpaki są w Anglii bardzo rzadkie, ich związek z moim szczęściem musi być naprawdę przypadkowy. Nie dałam się przekonać. Wiedziałam tylko, że szpaki nigdy jeszcze nie wywróżyły mi nic złego. Patrząc, jak odlatują, podjęłam nagłą decyzję.

Chwyciłam z tylnego siedzenia swoją starą kurtkę i wysiadłam z samochodu. Przez pośpiech o mało nie wpadłam do rowu. Mój strój - kurtka, włochaty sweter i dżinsy - nie był zbyt wizytowy, ale cóż mogłam na to poradzić? Przeczesałam ręką włosy, chcąc przygładzić nieco nieposłuszne krótkie loczki, ale porywisty wiatr zniweczył moje wysiłki.

A więc, zastanawiałam się, jakiego użyć pretekstu? Zgubiłam drogę? Chcę się napić wody? Kłopoty z samochodem? Spojrzałam na wysłużonego peugeota i zdecydowałam się na to ostatnie. Każdy to kupi. Obmyślając, co powiem, przecięłam drogę i weszłam na podjazd. Zniszczona i przekrzywiona tabliczka z czerwonym napisem „posiadłość prywatna” zwisała smętnie na jednym gwoździu z najbliższego drzewa. Niezrażona szłam dalej, mając nadzieję, że moje kroki nie wydają się mieszkańcom domu tak głośne, jak mnie samej.

Dom był dokładnie taki, jakim go pamiętałam. Miał te same czerwone kominy, symetrycznie rozmieszczone okna w białych ramach, te same szare kamienne ściany, a nad nimi stromy dach. Jedyną rzeczą, która się zmieniła, były drzwi. Wydawało mi się, że powinny być brązowe, ale teraz przekonałam się, że są ciemnozielone. Kontrastowały znakomicie z potężnym kamiennym portalem.

Moje stukanie odbiło się po domu głośnym echem. Zanim stwierdziłam, że nikt nie ma zamiaru mi otworzyć, pukałam w twarde drzewo aż trzy razy.

A więc nikogo nie zastałam. W takim razie, powiedziałam sobie uszczęśliwiona, nikomu nie będzie przeszkadzać, jeśli pójdę na tyły domu i zajrzę w parę okien. Wróciłam więc na podjazd i tym razem ruszyłam ku północnej części domu.

Tu podjazd kończył się nagle małym, przysadzistym, kamiennym budynkiem, krytym strzechą. Najwyraźniej kiedyś były tutaj stajnie, ale zderzak samochodu wystający z jednego z boksów nie pozostawiał żadnych wątpliwości, co do obecnego ich przeznaczenia.

Widok z miejsca, w którym stałam - rozległe łąki i łagodne doliny, tu i ówdzie kępy zielonych drzew albo dzikich krzewów - był naprawdę cudowny. Bezładna góra kamieni za domem mogła sugerować, że kiedyś stanowiły one część ogrodzenia podwórka. Przed domem rosły trzy dęby, jedno drzewko owocowe i parę krzaków, za nim jedynie samotna topola o chropowatej korze i zielono-srebrnym listowiu, poruszającym się lekko na wietrze.

Z tyłu były jeszcze jedne ciemnozielone drzwi z bardzo staroświeckim zamkiem i kolejny rząd podwójnych biało obramowanych okien. Pod - jak mi się wydawało - oknem od kuchni ktoś ustawił niebezpiecznie chwiejną piramidę bardzo starych doniczek o omszałych brzegach. Żeby móc cokolwiek dostrzec w blasku oślepiającego słońca, stanęłam na palcach i oparłam się jedną ręką o szybę. Rzeczywiście, było to albo okno kuchenne, albo okno spiżarni. Z miejsca, gdzie stałam, mogłam dojrzeć tylko puszki z żywnością stojące na półkach i stary porcelanowy zlew. Przekrzywiałam głowę, żeby zobaczyć coś więcej, kiedy nagle tuż za mną odezwał się męski głos:

- Nie ma go.

Głos był przyjazny i słychać w nim było niezbyt angielsko brzmiące „r”. Ale nie od razu zarejestrowałam obydwie te cechy. Zaskoczona, odwróciłam się szybko, przewracając stertę doniczek.

Z początku nie zobaczyłam nikogo, potem jednak spoza pozostałości kamiennego ogrodzenia wyłonił się mężczyzna i podszedł do mnie przez trawę. Był młody, no, najwyżej pięć lat starszy ode mnie. Miał na sobie roboczy kombinezon i długie skórzane rękawice, które wyglądały jakoś dziwnie anachronicznie i nie na miejscu.

- Nie zamierzałem pani przestraszyć - usprawiedliwił się. - Po prostu chciałem powiedzieć, że jeśli szuka pani Eddiego, to go nie ma.

Stał całkiem blisko, tak że widziałam wyraźnie jego kasztanowe włosy i szare oczy, co sprawiało, że wygląd miał bardzo sympatyczny. Mężczyzna uśmiechnął się i ten przyjazny uśmiech pasował bardzo do tembru jego głosu.

- Jest pani znajomą Eddiego? - zapytał. Pokręciłam przecząco głową.

- Zatem krewną?

- Nie. - Zaczerwieniłam się lekko. Czułam, że moja bajeczka o zepsutym samochodzie nie zmyli tak łatwo właściciela przenikliwych szarych oczu.

- Nie, nie znam gospodarza. Nie wie pan, czy szybko wróci?

Mężczyzna przechylił głowę na bok i popatrzył na mnie uważnie, co przywiodło mi zaraz na myśl mojego brata.

- Mam nadzieję, że nie - powiedział spokojnie. - Pochowaliśmy go w zeszłym miesiącu.

- Och, przepraszam. - Zaczerwieniłam się mocniej. - Jest mi naprawdę bardzo przykro.

- Nic nie szkodzi - wzruszył ramionami - A więc po prostu rozgląda się pani?

Policzki miałam już purpurowe. Czułam, że przybysza bawi moje oczywiste zażenowanie. Minęła chwila, zanim to, co powiedział, dotarło do mnie. Moje zdenerwowanie zniknęło całkowicie. Podniosłam szybko oczy.

- Czy to znaczy, że ten dom jest na sprzedaż?

- Mhm. Chce mu się pani przyjrzeć lepiej?

- Chcę go kupić. W końcu czekałam na niego dwadzieścia pięć lat.

Mężczyzna uniósł pytająco rudawe brwi i wtedy, nie wiadomo dlaczego, zaczęłam mu nieskładnie opowiadać całą historię o domu i o mnie. Słuchał wszystkiego z godnym podziwu spokojem. Nie wydaje mi się, żeby opowieść zbytnio go zainteresowała. Kiedy skończyłam swoją paplaninę, jego wzrok spotkał się już po raz drugi tego dnia z moim. Mężczyzna naprawdę bardzo przypominał Toma.

- W takim razie - oświadczył uroczyście - powinna pani zobaczyć się z panem Ridleyem, który mieszka przy High Street. Nie mam przy sobie własnych kluczy, inaczej pokazałbym pani wszystko sam. - Zdjął rękawicę i wyciągnął do mnie rękę na powitanie. - Nazywam się Ian Sumner.

- Julia Beckett. - Musiałam mieć wypisane na twarzy to, co pomyślałam na widok jego dłoni, bo uśmiechnął się tylko, rzuciwszy okiem na zadrapania na swojej ręce.

- Jeżyny - wyjaśnił krótko. - Zagłuszyłyby mi ogród, gdybym ich nie przerzedził. To wcale nie jest takie bolesne - dodał, wkładając z powrotem rękawicę. - Chyba powinienem wracać do pracy. Powodzenia przy kupnie domu.

- Dziękuję - powiedziałam, ale odszedł już na tyle daleko, że tego nie słyszał.

Pięć minut później siedziałam w biurze handlu nieruchomościami Ridley i Stewart. Muszę przyznać uczciwie, że nie pamiętam zbyt dużo z tamtego popołudnia. Przypominam sobie tylko niezbyt zrozumiałą dla mnie rozmowę z panem Ridleyem, który dość chaotycznie próbował wyłożyć mi prawną stronę transakcji, sprawę własności gruntu i tym podobne rzeczy. Muszę się przyznać, że naprawdę niezbyt uważnie słuchałam tego, co mówił.

- Czy jest pani pewna, że zanim podpiszemy umowę, nie chce pani obejrzeć posesji? - zapytał.

- Widziałam ją - odparłam. Mówiąc szczerze, uważałam, że nie ma potrzeby zajmować się takimi błahostkami. Przecież to mój dom. Mój dom. Cały czas o tym pamiętałam, zwłaszcza kiedy tego samego popołudnia zapukałam do drzwi probostwa parafii Świętego Stefana w Hampshire.

- Pogratuluj mi - zaśmiałam się, widząc zaskoczoną twarz mojego brata. - Zostaliśmy sąsiadami. Właśnie kupiłam dom w Wiltshire.


Rozdział 2.

- A gdzie mam go postawić, proszę pani?

Młody pomocnik z firmy przewozowej, niosący ciężki fotel, jakby to była dziecinna zabawka, zatrzymał się w holu w oczekiwaniu na dalsze wskazówki.

Byłam zajęta grzebaniem w jednym z ciasno upakowanych pudeł, starając się znaleźć mój wierny i wysłużony imbryczek do herbaty, zanim zagotuje się woda. Spojrzałam niezdecydowanie przez ramię.

- W sypialni - zadecydowałam. - Pierwszy pokój po prawej. Tuż przy schodach.

Moja ręka napotkała w pudle znajomy kształt. W tym samym czasie woda się zagotowała, a czajnik zaczął głośno gwizdać. Wyłączyłam gaz, wsypałam do imbryczka trochę herbaty, wlałam do niego wodę i odstawiłam na chwilę naczyńko na brzeg kuchenki, żeby esencja się dobrze zaparzyła.

- Pani Beckett? - Pan Owen, szef ekipy przewożącej moje rzeczy, stał w drzwiach z jednym ze swoich pomocników. Jego pogodna, okrągła twarz była purpurowa z wysiłku. - Wnieśliśmy właśnie stół kuchenny. Tylnym wejściem, bo nie chciałem zarysować boazerii w holu.

Usunęłam się usłużnie z drogi, mówiąc:

- Właśnie zaparzyłam świeżą herbatę. Jeśli pan i pańscy ludzie chcieliby się poczęstować... Och! - Rozejrzałam się dookoła, coś sobie nagle przypomniawszy. - Przecież nie rozpakowałam jeszcze filiżanek.

- Nic nie szkodzi, droga pani - mrugnął do mnie Owen przyjaźnie. - Na wszelki wypadek zawsze wożę kubki ze sobą. Jak pani widzi, jestem przygotowany na każdą okoliczność.

Jasnowłosy pomocnik zszedł z góry trochę zakłopotany.

- Czy to na pewno miały być pierwsze drzwi po prawej? Na moje oko to pomieszczenie wcale nie wygląda na sypialnię, jest strasznie małe i w dodatku na środku stoją sztalugi czy coś w tym rodzaju.

Klepnęłam się w czoło z przepraszającym uśmiechem.

- Przepraszam, myślałam o trzecich drzwiach na prawo. Taki duży pokój po północnej stronie domu.

- Dobrze, proszę pani. - Twarz mu się rozjaśniła i już go nie było.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin