Palmer Diana - Panna z Charlestonu.pdf

(508 KB) Pobierz
DIANA PALMER
Panna
z Charlestonu
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W pierwszej chwili po obudzeniu Mandelyn poczuła, że
nadal huczy jej w głowie. Gdy ból przybrał na sile, usiadła
i zerknęła na budzik. Zauważyła na świecącej tarczy, że jest
pierwsza w nocy. Nie wyobrażała sobie, żeby ktoś budził ją
o tej porze bez powodu. Wyskoczyła z łóżka i przesunęła
ręką po gęstych wspaniałych ciemnych włosach.
Założyła długi szlafrok.
- Kto tam? - zapytała miękkim głosem z południowym
akcentem, charakterystycznym dla Charlestonu, gdzie się
wychowała.
- Jake Wells, proszę pani - usłyszała.
To był zarządca Carsona Wayne'a. Nie potrzebowała żad-
nego wyjaśnienia, by się domyślić, co się stało i dlaczego
została obudzona w środku nocy.
Otworzyła drzwi i zerknęła porozumiewawczo na wyso-
kiego bruneta.
- Gdzie on jest? - zapytała.
Przybysz zdjął kapelusz i odpowiedział:
- W miasteczku. W barze „Rodeo".
- Czy jest pijany? - zapytała z rezerwą.
Jake się zawahał. Uniósł lekko kąciki ust w grymasie.
W końcu powiedział:
- Tak, proszę pani.
6
PANNA Z CHARLESTONU
- To już po raz drugi w ciągu dwóch ostatnich miesięcy.
- westchnęła ze smutkiem w szarych oczach.
Jake wzruszył ramionami. W dłoniach nerwowo obracał
kapelusz.
- Może znowu krucho u niego z pieniędzmi? - podpo-
wiadał.
- Już nieraz tak bywało. Przecież jest wyjście z tej sy-
tuacji - zawyrokowała. - Znalazłam kupca na czterdzie-
ści akrów jego ziemi, ale on nawet nie chce o tym roz-
mawiać.
- Zna pani jego zdanie na temat nowoczesnej architektury
- przypomniał jej. - Ta ziemia należy do jego rodziny od
czasów wojny secesyjnej.
- Ma przecież tysiące akrów! - krzyknęła ze złością
Mandelyn. - Nawet nie zauważy braku tych czterdziestu!
- Ale na tych czterdziestu akrach stoi stary fort.
- Mało prawdopodobne, żeby ktoś z niego korzystał -
odparła jadowicie.
Jake tylko wzruszył ramionami, więc poszła się ubrać. Po
kilku minutach pojawiła się w żółtym swetrze i markowych
dżinsach. Włożyła zamszową kurtkę i wsiadła do czarnego
pikapa z logo firmy hodowlanej należącej do Carsona.
- Dlaczego nigdy nie wzywacie kogoś innego? - zapytała
z ukrywanym oburzeniem.
Jake spojrzał na nią, uśmiechając się.
- Ponieważ jest pani jedyną osobą w dolinie, która się go
nie boi.
- Mógłbyś razem z chłopakami odwieźć go do domu -
zaproponowała.
- Już raz próbowaliśmy. Rachunki za pomoc lekarską
PANNA Z CHARLESTONU
7
stały się za wysokie. - Uśmiechnął się szeroko. - On pani nie
uderzy.
To była prawda. Carson jej pobłażał, choć był szorstki.
Często wybuchał gniewem. Mieszkał jak pustelnik w znisz-
czonym budynku, który nazywał domem. Nienawidził sąsia-
dów i był najbardziej nieokrzesanym mężczyzną, jakiego
Mandelyn kiedykolwiek znała. Jednak od początku czuł do
niej sympatię. Ludzie twierdzili, że to dlatego, iż pochodziła
z Charlestonu, z Południa i była damą. Czuł potrzebę chro-
nienia jej, ale to była tylko częściowa prawda. Mandelyn
wiedziała, że lubi ją także dlatego, bo ma podobnie jak on
nieokiełznaną duszę i nie boi mu się przeciwstawić.
Jechali krętą drogą w kierunku autostrady. Było na tyle
widno, że mogli podziwiać olbrzymie kaktusy saguaro,
wznoszące majestatycznie ramiona ku niebu. Na horyzoncie
majaczyły ciemne sylwetki gór. Arizona była tak piękna, że
nawet po ośmiu latach mieszkania tu, oglądane krajobrazy
ciągle jeszcze zapierały jej dech w piersiach. Przyjechała
z Karoliny Południowej, kiedy miała osiemnaście lat. Była
zdruzgotana osobistą tragedią. Sądziła, że ta jałowa ziemia
będzie doskonałym odzwierciedleniem jej własnych uczuć.
Jednak już pierwsze spojrzenie na góry Chiricahua spowo-
dowało, że zmieniła zdanie. Od tej pory pokochała ten zu-
pełnie odmienny krajobraz. Z czasem zatarło się wspomnie-
nie o zielonym wybrzeżu Karoliny. Zastąpił je majestat ol-
brzymich saguaro i widoki wspaniałych krzewów, które ba-
jecznie kwitły w porze deszczowej.
Szlachetne pochodzenie Mandelyn nadal było widoczne
w dumnej postawie i w głosie z miękkim południowym
akcentem; czuła się jednak prawdziwą mieszkanką Arizony.
8
PANNA Z CHARLESTONU
- Dlaczego on to robi ? - zapytała.
Dojeżdżali do miasteczka Sweetwater.
- Nie zastanawiam się nad tym. - Usłyszała w odpowie-
dzi. - Może czuje się samotny i zmęczony życiem.
- Ma dopiero trzydzieści osiem lat - uściśliła. - Jeszcze
za wcześnie na dom opieki.
Jake popatrzył na nią wnikliwie.
- Jest sam - powiedział. - Kłopoty nigdy nie są tak wiel-
kie, kiedy się je z kimś dzieli.
Westchnęła. Dobrze to znała. Po śmierci swojego wuja
cztery lata temu, poczuła, co to samotność. Już dawno opu-
ściłaby Sweetwater, gdyby nie agencja nieruchomości, której
była właścicielką. Pomogła jej też praca w licznych organi-
zacjach charytatywnych.
Jake zaparkował samochód przed barem „Rodeo". Man-
delyn wysiadła, zanim zdążył otworzyć jej drzwi.
Właściciel czekał przy wejściu. Jego łysina błyszczała
w świetle latarni, a ręce nerwowo mięły fartuch.
- Dzięki Bogu - powiedział zdenerwowany. Zerknął za
siebie. - Jakiś kowboj uciekł przed Carsonem na drzewo.
Mandelyn zatrzymała się i zamrugała oczami ze zdziwie­
nia.
- Co zrobił?
- Jeden z pracowników z rancza Lazy X zdenerwował
go, mówiąc coś, Bóg jeden wie, co. Carson siedział cicho
przy stole i opróżniał butelkę whisky. Nikogo nie zaczepiał,
a ten głupi kowboj... - westchnął zniecierpliwiony właści-
ciel. - Carson znowu rozbił mi lustro. Potłukł również sześć
butelek whisky. Kowboj musiał jechać do szpitala, żeby za-
drutowali mu szczękę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin