Herriot James Wszystkie 4 Weterynarz w zaprzegu A5.doc

(1693 KB) Pobierz
Weterynarz w zaprzęgu




James Herriot

Weterynarz w zaprzęgu

Cykl Wszystkie stworzenia duże i małe Tom 4

 

Przełożył: Zbigniew A. Królicki.

Tytuł oryginału Vet in Harness

Wydanie oryginalne 1974

Rok pierwszego wydania polskiego: 1997

 

James Herriot urodził się 3.10.1916 roku w rodzinie muzyków. W 1939 roku ukończył w Glasgow studia weterynaryjne, po czym rozpoczął praktykę zawodową w Thrik, w hrabstwie Yorkshire. Okolicy tej był wierny przez całe życie, zauroczony jej surowym pięknem i szorstką bezpośredniością mieszkańców. Pisać zaczął w wieku dojrzałym. Krótkie opowiadania i powieści o czworonożnych pacjentach i ich właścicielach, pełne trafnych obserwacji, humoru i subtelnej ironii, bardzo szybko przyniosły mu dużą popularność. W uznaniu zasług zawodowych i literackich otrzymał tytuł szlachecki - Sir, a okolica, w której żył i którą uwiecznił w swych książkach, nazwana została Herriot Country. W dniu 24.02.1955 roku (dzień po śmierci pisarza) została otwarta na uniwersytecie w Glasgow nowa biblioteka weterynaryjna, nazwana jego imieniem - The James Herriot Library. W świadomości czytelników autor cyklu książek Wszystkie stworzenia małe i duże to nie tylko przyjaciel zwierząt, ale także człowiek patrzący z przymrużeniem oka na niedostatki ludzkiej natury.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z wyrazami miłości dla mojej matki

w drogim, starym Glasgow


Rozdział pierwszy.

Kiedy wsunąłem się do łóżka i objąłem ramieniem Helen, uzmysłowiłem sobie, nie pierwszy już raz, że niewiele przyjemności w życiu dorównuje tej, jaką daje przytulenie się do ciepłej kobiety, gdy człowiek jest na pół zamarznięty.

W latach trzydziestych nie było elektrycznych koców. Szkoda, ponieważ nikt nie potrzebował ich bardziej niż wiejscy weterynarze. Zadziwiające, jak bardzo człowiek może przemarznąć, rozbierając się nad ranem w zabudowaniach farmy, kiedy po wczesnej pobudce krew ledwie krąży mu w żyłach. Powrót do łóżka nie zawsze przynosił ulgę; często leżałem wykończony godzinę lub dłużej, marząc o śnie, który nie nadchodził, dopóki nie odtajały mi zlodowaciałe ręce i nogi.

Jednak po ślubie takie sytuacje stały się tylko ponurym wspomnieniem. Helen poruszyła się we śnie - przyzwyczaiła się już, że jej mąż wychodzi w nocy, a gdy wraca, przypomina lodowaty podmuch z bieguna północnego - i instynktownie przysunęła się do mnie. Z westchnieniem ulgi poczułem, jak ogarnia mnie błogosławione ciepło i niemal natychmiast wydarzenia ostatnich dwóch godzin wydały się nierzeczywiste.

Wszystko zaczęło się od telefonu, dzwoniącego natarczywie o pierwszej w nocy. Była już niedziela, zwyczajna dla niektórych farmerów pora, kiedy to, obejrzawszy późnym sobotnim wieczorem swój inwentarz, postanawiają wezwać weterynarza.

Tym razem dzwonił Harold Ingledew. Od razu uświadomiłem sobie, że mniej więcej o tej porze powinien wrócić na swoją farmę po dziesięciu kufelkach wypitych pod „Czterema Podkowami”, gdzie niespecjalnie się przejmowali punktualnym zamykaniem lokalu.

Przemawiał cichym, ochrypłym głosem, w wiele mówiący mi sposób przeciągając wyrazy.

- Mam kłopot z łowcom. Przyjedzie pon?

- Bardzo z nią źle?

Kiedy jestem półprzytomny, zawsze czepiam się wątłej nadziei, że tej właśnie nocy ktoś powie, że może zaczekać do rana. Jeszcze nigdy się to nie zdarzyło i tym razem też nie było inaczej: pan Ingledew nie dał się zbyć.

- No, kiepsko z nium. Trza zaraz cuś z nium zrobić. Nie ma chwili czasu do stracenia, pomyślałem ze złością, spotęgowaną przypuszczeniem, że pewnie było z nią kiepsko przez cały wieczór, kiedy to Harold używał życia.

Mimo wszystko, brzmiało to pocieszająco. Chora owca to jeszcze nie tak źle. Najgorzej bywa, kiedy trzeba wstać z łóżka, mając w perspektywie długie godziny ciężkiej pracy do białego rana. Jednak w tym przypadku byłem przekonany, że zdołam załatwić wszystko w półśnie; po prostu pojadę tam, zrobię, co trzeba, i wrócę, zanim zdążę rozbudzić się do końca.

Jako wiejski weterynarz tak często wyjeżdżałem na nocne wezwania, że doprowadziłem tę technikę do perfekcji - podejrzewam, że tak samo jak wielu moich kolegów po fachu. Mnóstwo zabiegów wykonywałem w stanie lunatycznego odrętwienia.

Tak więc, z zamkniętymi oczami przeszedłem na palcach po dywanie i włożyłem ubranie robocze. Bez trudu zszedłem po schodach, ale kiedy otworzyłem boczne drzwi domu, wyszedłem do otoczonego wysokim murem ogrodu i poczułem podmuch przeraźliwie silnego wiatru, zrozumiałem, że tym razem moja metoda zawiedzie. Trudno było się nie rozbudzić. Kiedy wycofywałem wóz z garażu, konary wysokich wiązów skrzypiały w ciemnościach, gnąc się pod uderzeniami wichru.

Jadąc przez miasteczko, zdołałem znów zapaść w trans, jednocześnie ospale zastanawiając się nad fenomenem Harolda Ingledew. Pijaństwo wcale do niego nie pasowało. Był niepozornym człowiekiem około siedemdziesiątki i kiedy czasem w dni targowe zachodził do lecznicy, z trudem udawało się wyciągnąć z niego więcej niż parę wymamrotanych słów. Ubrany w swoje najlepsze ubranie, z chudą szyją sterczącą z kołnierzyka o kilka numerów za dużej koszuli, wyglądał jak uosobienie skromnego i przykładnego obywatela; jasnoniebieskie oczy i zapadnięte policzki jeszcze pogłębiały to wrażenie i tylko jaskrawoczerwony czubek nosa zdradzał pijackie skłonności.

Wszyscy jego sąsiedzi, drobni farmerzy z wioski Therby byli statecznymi ludźmi, którym wystarczała szklaneczka piwa wypita od czasu do czasu dla towarzystwa. Jeden z nich, rozmawiając ze mną kilka tygodni wcześniej, z lekką irytacją poruszył sprawę Harolda Ingledew.

- Mamy cholerny kłopot ze starym Haroldem.

- Jaki?

- No, co sobotę i w każdy dzień targowy wrzeszczy i śpiewa aż do czwartej rano.

- Harold Ingledew? Niemożliwe! To taki cichy, niepozorny facet.

- Tak, przez resztę tygodnia.

- Nie wyobrażam sobie, że on mógłby śpiewać!

- Powinien pan mieszkać obok niego, panie Herriot. Piekielnie hałasuje. Nikt nie może spać, póki Harold się nie uspokoi.

Później dowiedziałem się jeszcze z innego źródła, że to prawda, a pani Ingledew toleruje to, ponieważ na trzeźwo jej małżonek jest potulny jak baranek.

Droga do Therby wznosiła się kilkoma zakosami na szczyt, z którego opadała do wioski. Spoglądając w dół, dostrzegłem długi rząd cichych domostw u podnóża pagórka, wznoszącego się za dnia w spokojnym, zielonym majestacie nad skupiskiem dachów, ale teraz majaczącego niczym czarny, groźny cień na tle księżyca.

Kiedy wysiadłem z samochodu i pospieszyłem na tyły budynku, znów owiał mnie wiatr, wyrywając ze snu tak gwałtownie, jakby ktoś oblał mnie wiadrem zimnej wody. Jednak zapomniałem na chwilę o tym lodowatym podmuchu, słysząc niezwykły dźwięk. Śpiew - głośny, wesoły śpiew niosący się echem po starych kamieniach dziedzińca.

Dźwięk dobiegał zza oświetlonego okna kuchni.

- TA PIOSNKA WIECZORNA, GDY SŁONKO ZACHODZI!

Zajrzałem do środka i zobaczyłem małego Harolda, grzejącego bose stopy przy dogasającym piecyku i ściskającego w dłoni butelkę ciemnego piwa.

- A ROZEDRGANY CIEŃ NAD HALE NADCHODZI!

Darł się jak opętany, z odchyloną głową i szeroko otwartymi ustami.

Zastukałem do kuchennych drzwi.

- CHOĆ W DUSZY ŻAL, A DZIEŃ SMUTNY I DŁUGI! - odpowiedział mi piskliwy tenor, więc niecierpliwie ponownie załomotałem w drzwi.

Śpiew ucichł i upłynęła niewiarygodnie długa chwila, zanim usłyszałem szczęk klucza w zamku i zgrzyt odsuwanej zasuwy. Gospodarz wystawił nos i obrzucił mnie pytającym spojrzeniem.

- Przyjechałem obejrzeć pańską owcę - oznajmiłem.

- Ach, tak. - Energicznie kiwnął głową bez śladu swojej zwykłej nieśmiałości. - Tylko włożę buty.

Zamknął mi drzwi przed nosem i usłyszałem trzask zasuwanego rygla.

Chociaż mnie zaskoczył, zdawałem sobie sprawę z tego, że nie chciał być niegrzeczny. Zamknięcie drzwi było tylko mechanicznym odruchem. Jednak zostawił mnie w niezbyt miłej sytuacji. Każdy weterynarz powie wam, że na podwórzach niektórych farm jest zimniej niż na szczytach gór i na takim właśnie dziedzińcu się znalazłem. Tuż za kuchennymi drzwiami była kamienna brama wiodąca na pola i przez jej ciemny otwór wiało syberyjskim chłodem, który bezlitośnie przeszywał mnie na wskroś.

Zacząłem przeskakiwać z nogi na nogę, kiedy znów usłyszałem śpiew.

- TAM STOI STARY MŁYN OPODAL STRUMIENIA, NELLIE DEAN!

Przerażony, podbiegłem z powrotem do okna. Harold znów siedział w fotelu, wkładając wysoki but i bynajmniej się z tym nie spiesząc. Rycząc ile sił w płucach, niezgrabnie sznurował but, co chwilę pokrzepiając się łykiem ciemnego piwa.

Zastukałem w okno.

- Proszę się pospieszyć, panie Ingledew.

- GDZIEŚMY KIEDYŚ RAZEM SNULI SWE MARZENIA, NELLIE DEAN! - ryknął w odpowiedzi Harold.

Zanim włożył oba buty, zacząłem szczękać zębami, ale w końcu pojawił się w drzwiach.

- Chodźmy więc - wysapałem. - Gdzie jest ta owca? Zamknął ją pan w jednym z tych boksów?

Stary uniósł brwi.

- Och, ni ma jej tu.

- Nie tu?

- Ni, je na górze.

- Kawałek stąd, tak?

- No, wpadłem tam w drodze do domu i zerknąłem na nium.

Przy tupnąłem i roztarłem dłonie.

- Cóż, będziemy musieli pojechać z powrotem. Ale tam nie ma wody, prawda? Na wszelki wypadek niech pan weźmie wiadro ciepłej wody, trochę mydła i ręcznik.

- Bardzo dobrze.

Poważnie skinął głową i zanim zrozumiałem, co się dzieje, drzwi były zatrzaśnięte i zaryglowane, a ja znów zostałem sam w ciemnościach. Natychmiast podreptałem do okna i nie zdziwiłem się, widząc Harolda wygodnie usadowionego w fotelu. Pochylił się, żeby zdjąć czajnik z paleniska i przez jedną okropną chwilę przeraziłem się, że zamierza zagrzać wodę na dogasającym kominku. Jednak z ulgą zobaczyłem, że bierze chochlę i zanurza ją w prymitywnym bojlerze starego, czarnego piecyka.

- A WODY PRZEPŁYWAJĄCE ŚLĄ NAM SWE SZEPTY GORĄCE! - nucił szczęśliwy, niespiesznie napełniając wiadro.

Myślę, że zupełnie zapomniał o tym, że na niego czekam, bo kiedy w końcu wyszedł, obrzucił mnie tępym spojrzeniem, nie przestając śpiewać.

- TYŚ SKRADŁA MOJE SERCE, KOCHAM CIĘ, NELLIE DEAN! - poinformował mnie, nie szczędząc tchu.

- Dobrze, dobrze - mruknąłem. - Chodźmy. Zaprowadziłem go do samochodu i ruszyliśmy z powrotem drogą, którą przyjechałem.

Harold krzywo trzymał wiadro, więc na zakrętach woda łagodnie omywała mi kolana. Niebawem powietrze w samochodzie tak zgęstniało od oparów piwa, że zakręciło mi się w głowie.

- Tutaj! - warknął nagle stary, gdy w światłach reflektorów pojawiła się brama. Zatrzymałem wóz na skraju pastwiska i przez kilka chwil stałem na jednej nodze, aż nogawką wypłynęła mi kwarta czy dwie wychlapanej przez Harolda wody. Kiedy przeszliśmy przez bramę, skierowałem się pospiesznie ku ciemnemu konturowi obory, ale zauważyłem, że Harold nie idzie za mną. Kręcił się bez celu po pastwisku.

- Co pan robi, panie Ingledew?

- Szukam łowcy.

- Chce pan powiedzieć, że ona jest na zewnątrz? - spytałem, tłumiąc cisnący się na usta okrzyk.

- No, okociła się po południu i myślołek, że byndzie tukej. Wyjął latarkę - typową farmerską latarkę - maleńką i z dogorywającą baterią, wysyłającą w mrok żałośnie słaby promyczek. Równie dobrze mógł się nie fatygować.

Kiedy potykając się, szedłem przez pastwisko, poczułem głębokie zniechęcenie. W górze postrzępione obłoki przesuwały się na tle tarczy księżyca, ale w dole niczego nie mogłem dostrzec. I było tak nieprawdopodobnie zimno. Ostatnie przymrozki zmieniły ziemię w stalową skorupę i sztywne trawy kłoniły się pod uderzeniami wiatru. Właśnie doszedłem do wniosku, że w tych ciemnościach nie uda się nam odnaleźć zwierzęcia, kiedy Harold pisnął triumfalnie:

- Jest tam!

I rzeczywiście, kiedy po omacku poszedłem tam, skąd dochodził jego głos, znalazłem go stojącego nad kiepsko wyglądającą owcą. Nie wiem, jakim cudem na nią trafił, ale to była właśnie nasza zguba. Niewątpliwie była w złym stanie; nisko opuściła łeb, a gdy dotknąłem dłonią jej futra, zrobiła tylko kilka chwiejnych kroków, zamiast uciec galopem jak każda zdrowa owca. Do jej boku tuliło się maleńkie jagnię.

Podniosłem jej ogon i zmierzyłem temperaturę. Była normalna. Nie dostrzegłem żadnych typowych poporodowych dolegliwości: żadnego utykania świadczącego o awitaminozie, żadnych wycieków, ani też przyspieszonego oddechu. Jednak coś było zdecydowanie nie tak. Ponownie spojrzałem na jagnię. Przyszło na świat niezwykle wcześnie w tej górzystej krainie i wydawało się niesprawiedliwe, że takie małe stworzenie musiało zetknąć się z niegościnnym pustkowiem wrzosowisk Yorkshire. Było takie malutkie... tak... Powoli coś zaczęło mi świtać. Jak na jedyne jagnię, było stanowczo za małe.

- Niech mi pan przyniesie to wiadro, panie Ingledew! - zawołałem. Jak najprędzej chciałem sprawdzić, czy mam rację. Jednak ustawiając wiadro na trawie, nagle pojąłem całą grozę sytuacji. Będę musiał rozebrać się do pasa.

Nie dają weterynarzom medali za odwagę, ale kiedy zdjąłem kurtkę i marynarkę i stałem, dygocząc, w samym podkoszulku na tym ciemnym wzgórzu, poczułem, że zasłużyłem co najmniej na jeden.

- Trzymaj ją pan za łeb - wysapałem i szybko namydliłem ramię. Przy świetle latarki włożyłem rękę do pochwy i nie musiałem długo szukać, żeby znaleźć to, czego się spodziewałem; mały wełnisty łeb. Był przygięty w dół, z noskiem schowanym pod miednicą i nogami skierowanymi w tył.

- Tam jest jeszcze jedno jagnię - powiedziałem. - Jest nieprawidłowo ułożone, dlatego nie wyszło po południu razem z pierwszym.

Mówiąc to, palcami wyprostowałem płód, po czym delikatnie wyciągnąłem stworzonko i położyłem je na trawie.

Nie spodziewałem się, żeby po tak długim czasie jeszcze żyło, ale gdy tylko dotknęło zimnej trawy, konwulsyjnie wierzgnęło kończynami i niemal natychmiast poczułem, jak jego żebra poruszają się pod moją dłonią.

Na chwilę zapomniałem o przeszywającym wietrze pod wpływem emocji, jaką zawsze wywoływał we mnie widok nowego istnienia. To uczucie było zawsze świeże, zawsze równie miłe. Owca również wydawała się je podzielać, gdyż w ciemności poczułem, jak z zaciekawieniem trąca nosem noworodka.

Jednak te przyjemne rozważania przerwał mi jakiś łoskot za plecami i kilka zduszonych przekleństw.

- Niech to szlag! - mamrotał Harold.

- Co się stało?

- Wywróciłem wiadro.

- O nie! Wszystko się wylało?

- No, nic nie zostało.

Cóż, wspaniale. Całe ramię miałem wysmarowane śluzem. Nie mogłem włożyć kurtki, nie myjąc się wcześniej.

- W tamtej szopie jest trochę wody - usłyszałem w ciemności głos Harolda.

- Dobrze. I tak musimy zaprowadzić tam owcę i jagnięta. Przerzuciłem ubranie przez ramię, pod obie pachy wziąłem po jagnięciu i zacząłem brnąć przez kępy trawy, kierując się tam, gdzie spodziewałem się znaleźć stodołę. Owca, najwidoczniej czując się znacznie lepiej bez dotychczasowego brzemienia, truchtała za mną.

Harold ponownie wskazał mi drogę.

- Tutaj! - zawołał.

Kiedy dotarłem do szopy, z ulgą przekroczyłem kamienny próg. To nie był najlepszy wieczór na paradowanie w podkoszulku. Trzęsąc się jak galareta, zerknąłem na starego. W nikłym świetle latarki ledwie mogłem go dostrzec i nie byłem pewny, co robi. Zabrał z pastwiska spory kamień i teraz walił nim w coś; nagle zrozumiałem, że pochyla się nad korytem, tłukąc lód.

Kiedy skończył, napełnił wiadro i wręczył mi je.

- Oto pańska woda - rzekł triumfalnie.

Sądziłem, że przemarzłem już doszczętnie, ale zmieniłem zdanie, kiedy zanurzyłem dłonie w tej czarnej cieczy z pływającymi w niej kawałkami lodu. Po chwili zgasła latarka i natychmiast zgubiłem mydło. Kiedy stwierdziłem, że usiłuję zdrapać śluz kawałkiem lodu, dałem sobie spokój i wytarłem ręce.

Gdzieś w pobliżu słyszałem podśpiewującego pod nosem Harolda. Był tak zadowolony, jakby siedział w swoim fotelu. Widocznie ogromne stężenie alkoholu we krwi uodporniło go na ziąb.

Wepchnęliśmy owcę i jagnięta do stodoły wypełnionej stertami siana i zanim odeszliśmy, zerknąłem przy świetle zapałki, jak cała rodzinka sadowi się na wonnej koniczynie. Tutaj bezpiecznie i w cieple doczekają ranka.

Powrotna droga do wioski była mniej ryzykowna, ponieważ wiadro na kolanach Harolda było puste. Wysadziłem go przed domem, a potem musiałem przejechać przez pół wioski, żeby nawrócić. Kiedy znów mijałem jego farmę, dobiegł mnie donośny śpiew:

- GDYBYŚ BYŁA JEDYNĄ NA CALUŚKIM ŚWIECIE! Zatrzymałem wóz, opuściłem szybę i słuchałem w niemym podziwie. To niewiarygodne, jak daleko niósł się głos po cichej ulicy i jeśli miało to trwać aż do czwartej rano, jak twierdzili sąsiedzi, to szczerze im współczułem.

- NIE SZUKAŁBYM INNEJ W SĄSIEDNIM POWIECIE!

Nagle zrozumiałem, jak szybko znużyłoby mnie słuchanie wokalnych popisów Harolda. Głos miał donośny, ale nigdy nie wpuściliby go do Covent Garden; okropnie fałszował, a w najwyższych partiach rzęził tak, że zaciskałem zęby.

- KOCHAŁBYM CIĘ, MIŁA, ZAWSZE I NAD ŻYCIE! Pospiesznie zamknąłem okno i odjechałem. Zesztywniały z zimna siedziałem w nie ogrzewanym samochodzie mknącym między nie kończącymi się, bielejącymi kamiennymi murkami. Osiągnąłem już stan całkowitego odrętwienia i niezbyt pamiętam, jak wróciłem na dziedziniec Skeldale House; zupełnie odruchowo wprowadziłem  wóz do garażu, zamknąłem skrzypiące drzwi dawnej wozowni i powlokłem się przez ogród.

Jednak poczucie zadowolenia zaczęło wracać, kiedy wślizgnąłem się do łóżka. Helen, zamiast się ode mnie odsunąć, co byłoby całkiem naturalne, specjalnie przycisnęła stopy i nogi do bryły lodu będącej jej mężem. To było coś wspaniałego. Warto było wyjeżdżać, żeby zostać tak powitanym po powrocie.

Zerknąłem na świecącą tarczę budzika. Była trzecia nad ranem i kiedy zacząłem odpływać w błogie ciepło snu, myślami wróciłem do owcy i jagniąt, bezpiecznych w wonnej stodole. Pewnie już śpią, ja też zaraz zasnę, wszyscy będą spać.

Może oprócz sąsiadów Harolda Ingledew. Oni muszą przecierpieć jeszcze godzinę.


Rozdział drugi.

Wystarczyło, żebym usiadł na łóżku, a widziałem całe Darrowby i ciągnące się dalej góry.

Wstałem i podszedłem do okna. Zapowiadał się piękny ranek i wczesne słońce zerkało już nad wypłowiałą czerwienią i szarością spadzistych dachów, czasem uginających się pod ciężarem starych dachówek, i rozświetlało kępy zieleni w miejscach, gdzie w gąszcz kominów wdzierały się rosnące w ogrodach drzewa. A za tym wszystkim widniał posępny masyw gór.

Miałem szczęście, mogąc oglądać każdego ranka taki pejzaż oraz Helen, której widok sprawiał mi, oczywiście, jeszcze większą przyjemność.

Po naszym nietypowym miesiącu miodowym, który spędziliśmy, wykonując próby tuberkulinowe, osiedliśmy w naszym pierwszym wspólnym mieszkaniu na poddaszu Skeldale House. Siegfried, do czasu ślubu będący moim szefem, a teraz wspólnikiem, zaproponował nam darmowe mieszkanie w tych pustych pokojach na trzecim piętrze, a my z wdzięcznością przyjęliśmy tę propozycję. Było to lokum dość prowizoryczne, jednak nasze bocianie gniazdo miało pewien bezpretensjonalny wdzięk, którego wielu mogło nam pozazdrościć.

Było prowizoryczne, ponieważ w tamtych czasach wszystko wydawało się tymczasowe i nie mieliśmy pojęcia, jak długo tam pozostaniemy. Obaj z Siegfriedem zgłosiliśmy się na ochotnika do RAF-u i czekaliśmy na powołanie. To wszystko, co zamierzam tutaj powiedzieć o wojnie; ta książka nie ma mówić o tym, co działo się bardzo daleko od Darrowby; to opowieść o miesiącach, które Helen i ja spędziliśmy razem po ślubie, a przed moim powołaniem do wojska, o zwyczajnych sprawach, z jakich zawsze składało się nasze życie - o mojej pracy, o zwierzętach i górach Dale.

We frontowym pokoju urządziliśmy naszą sypialnię. Nie była umeblowana luksusowo, ale mieliśmy naprawdę wspaniałe łóżko, dywan, ładny stolik należący kiedyś do matki Helen oraz dwa fotele. Była tam też stara szafa z zepsutym zamkiem. Zamykaliśmy ją, wtykając w szparę między drzwiami jedną z moich skarpetek. Kawałek zawsze zwisał na zewnątrz, ale nie miało to dla nas żadnego znaczenia.

Wyszedłem z saloniku-sypialni i przeszedłszy kilka kroków, znalazłem się w pokoju pełniącym rolę kuchni i jadalni. To pomieszczenie miało iście spartański wystrój. Poczłapałem po gołych deskach ku ławie, którą ustawiliśmy pod oknem. Stał na niej palnik gazowy oraz nasze naczynia i sztućce. Chwyciłem wysoki dzbanek i zacząłem powoli schodzić do kuchni na dole, ponieważ drobnym mankamentem kuchenki na poddaszu był brak bieżącej wody. Dwa rzędy stopni doprowadziły mnie na pierwsze piętro, kolejne dwa na parter, a po krótkim galopie korytarzem znalazłem się w wielkiej, wyłożonej kamiennymi płytami kuchni.

Napełniłem dzbanek i przeskakując po dwa stopnie na raz, wróciłem do naszego bocianiego gniazda. Dzisiaj wolałbym tego nie robić za każdym razem, kiedy potrzebuję wody, ale wtedy wcale mi to nie przeszkadzało.

Helen szybko zagotowała wodę i wypiliśmy poranną herbatę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin