03 Ród Korrinów.pdf

(1818 KB) Pobierz
BRIAN HERBERT
KEVIN J. ANDERSON
RÓD KORRINÓW
TOM III cyklu PRELUDIUM DO DIUNY
TŁUMACZYŁ ŁADYSŁAW JERZYŃSKI
Oś obrotu Arrakis znajduje się pod kątem prostym do promienia jej orbity. Planeta nie jest kulista,
lecz wydłużona, szersza na równiku, a wklęsłymi lukami zwęża się ku biegunom. Można odnieść wrażenie,
że jest jakimś starodawnym, sztucznym tworem.
z raportu Trzeciej Cesarskiej Komisji Arrakis
W świetle dwu księżyców sunących po zapylonym niebie fremeńscy wojownicy przemykali po
pustynnych skałach. Twardzi ludzie nawykli do surowego świata stapiali się z kamienistym otoczeniem,
jakby wykuci byli z tego samego tworzywa.
Wszyscy członkowie zbrojnego oddziału razzia złożyli tę samą przysięgę.
„Śmierć Harkonnenom”.
Panowała cisza przed świtem. Stilgar, wysoki dowódca z czarną brodą kocimi ruchami podążał
na czele swej starannie dobranej grupy.
„Musimy się poruszać niczym nocne cienie. Cienie z ukrytymi
sztyletami”.
Uniósł dłoń, aby wszyscy przystanęli. Wsłuchał się w puls pustyni, pozwalając zmysłom podążyć
daleko w ciemność. Jego na wskroś niebieskie oczy czujnie badały skałę wypiętrzającą się na tle nieba
niczym gigantyczny wartownik. Światło przesuwało się zgodnie z ruchem obu księżyców i cienie na skale
płynnie zmieniały swój rozkład.
Zaczęli wspinać się w górę kamiennej skarpy, nawykłymi do mroku oczami wyszukując wysokie
stopnie wyrżnięte w skale. Teren wydawał się dziwnie znajomy, chociaż Stilgar był tutaj po raz pierwszy.
Ojciec dokładnie opisał mu drogę do siczy Hadis, kiedyś jednej z największych ukrytych siedzib, dawno
jednak porzuconej.
„Hadis...”
Słowo to pochodziło ze starej fremeńskiej pieśni, mówiącej o życiu i sposobach przeży-
cia na pustyni. Jak większość Fremenów, historię tę miał dokładnie wyrytą w pamięci: historię zdrady i
bratobójczej walki między zensunnickimi Wędrowcami z pierwszych pokoleń żyjących tutaj, na Diunie.
Legenda utrzymywała, że wszystkie najważniejsze wydarzenia związane były z tą świętą siczą.
„Teraz jednak Harkonnenowie zbezcześcili naszą pradawną siedzibę”.
Każdy z ludzi Stilgara ze wstrętem myślał o tym świętokradztwie. Każdego zamordowanego przez
Fremenów Harkonnena upamiętniało w siczy Czerwonego Muru nacięcie na kamiennej płycie, a dzis-
iejszej nocy na pewno nadarzy się okazja, aby wykonać następne żłobienia.
Stilgar szedł teraz krętą ścieżką a za nim wił się szereg jego podkomendnych. Musieli się spieszyć.
Wkrótce nastanie świt, a oni jeszcze tyle mieli do zrobienia.
Tutaj, z dala od ciekawskich oczu ludzi Imperatora, baron Harkonnen w pustych komorach siczy
Hadis ukrywał jeden ze swych nielegalnych zapasów przyprawy. Ogromne sterty drogocennego melanżu
nigdy nie pojawiły się w żadnym oficjalnym raporcie przesyłanym Szaddamowi. Władca niczego nie
podejrzewał, ale niemożliwe, by Harkonnenowie ukryli swe poczynania przed oczami pustynnych ludzi.
W leżącej na pustyni wiosce Bar Es Raszid, u podnóża długiej grani, znajdowała się stacja nasłuchu
Harkonnenów, a na skale nieustannie czuwały ich warty. Dla Fremenów nie była to żadna przeszkoda,
gdyż jeszcze przed wiekami zbudowali wiele tajemnych kominów i sekretnych wejść do podziemnych
grot.
Stilgar wypatrzył niemal nieczytelny znak i zaczął rozglądać się za zamaskowanym wejściem do
siczy. W półmroku dostrzegł ciemniejszą plamę pod nawisem. Na czworakach podpełzł do zimnego i wil-
gotnego otworu, pozbawionego hermetycznej grodzi.
„Marnotrawstwo”.
W środku... żadnych świateł, żadnych oznak straży. Położył się na brzuchu i wymacał nogą nier-
ówny stopień, potem następny i jeszcze jeden... Kiedy stanął na dnie groty, w miejscu, gdzie korytarz
skręcał w lewo, zauważył żółtawą poświatę. Uniósł rękę, ostrzegając tych, którzy schodzili za nim.
Przed sobą zobaczył starą misę. Gdy wyjął zatyczki nosowe, poczuł zapach surowego mięsa. Przyn-
ęta na małe drapieżniki? Pułapka? Szybko rozejrzał się w poszukiwaniu czujników. Czyżby uruchomił
już bezgłośny alarm? Z daleka doleciał go odgłos kroków i pijacki głos:
Dawaj, załatwimy następnego.
Stilgar i dwaj inni Fremeni bezszelestnie skoczyli w boczny tunel i wyszarpnęli mlecznobiałe krys-
noże. W zamkniętej przestrzeni pistolety maula byłyby zbyt głośne. Gdy cuchnąca przyprawowym pi-
wem para wartowników Harkonnenów przeszła obok nich, Stilgar i Turok rzucili się na nich od tyłu.
Zanim którykolwiek z mężczyzn zdołał wydać z siebie głos, Fremeni podcięli im gardła i natychmi-
ast zatkali rany gąbczastymi tamponami, aby nie utracić nawet kropli drogocennej krwi. Stilgar chwycił
jeden z rusznic laserowych, drugi podał Turokowi.
Ciemne wojskowe jarzyce kołysały się pod stropem. Członkowie razzia zaczęli skradać się korytar-
zem w kierunku serca starej siczy. Kiedy przechodzili nad tunelami, którymi przesyłano przedmioty do
wewnątrz sekretnych pieczar i na zewnątrz, poczuli cynamonowy zapach melanżu, który od tego miejsca
stale się nasilał. Jarzyce były tu nastawione na barwę jasnopomarańczową, a nie żółtą.
Wojownicy Stilgara pomrukiwali na widok przytwierdzonych do ścian ludzkich czaszek i gnijących
ciał, wywieszonych tam jako trofea. Stilgar poczuł, jak rośnie w nim gniew. Mogli to być fremeńscy wo-
jownicy albo wieśniacy porwani przez Harkonnenów dla zabawy. Idący obok niego Turok zerkał na boki,
jakby nie mógł się już doczekać kolejnego wroga.
Stilgar ostrożnie prowadził oddział. Teraz słyszeli już obce głosy i dźwięki. Dotarli do małej wnęki
z niską kamienną balustradą pod którą rozpościerała się ogromna grota. Stilgar wyobraził sobie tysięczne
rzesze pustynnych ludzi, którzy przewijali się dawniej przez tę jaskinię, przed Harkonnenami, przed Im-
peratorem... i zanim przyprawa — melanż — stała się najdrogocenniejszą substancją we wszechświecie.
Na środku groty stała okolona rampą ośmiokątna, granatowo–srebrna konstrukcja, a wokół niej roz-
stawiono identycznego kształtu, ale mniejsze jej kopie. Jedną z nich — jeszcze nie ukończoną — otaczały
rozrzucone części z plasmetalu, między którymi uwijało się siedmiu robotników.
Kryjąc się w cieniu, spiskowcy bezszelestnie zsunęli się po wąskich schodach na dno jaskini. Turok
i jeszcze jeden z Fremenów, każdy ze zdobyczną bronią zajęli miejsca w górnych wnękach, aby mieć na
oku całą grotę. Troje ludzi Stilgara wskoczyło na rampę, zniknęło, a potem jeden z nich pojawił się, dając
Stilgarowi znak ręką. Pod błyskawicznymi ciosami krysnoży sześciu strażników padło bezgłośnie.
Teraz nie musieli już się kryć. Dwóch Fremenów skierowało na przerażonych robotników lufy pis-
toletów maula i kazało im iść na górę. Ci posłuchali, wzruszając ramionami i mrucząc coś pod nosem,
jakby niespecjalnie ich obchodziło, pod czyimi znajdują się rozkazami.
Fremeni przeszukali sąsiednie korytarze i w jednym znaleźli pomieszczenie, w którym ponad
dwudziestu strażników spało między walającymi się na podłodze butelkami po piwie przyprawowym.
Powietrze w tym pomieszczeniu przesycała woń melanżu.
Z zaciśniętymi zębami Fremeni wpadli do środka, wywijając klingami i kopiąc, jednak zadając
ciosy tylko tak, by powodowały ból, ale nie śmierć. Otumanionych Harkonnenów rozbrojono i wypch-
nięto na środek wielkiej sali.
Czując pulsowanie krwi w skroniach, Stilgar spoglądał ze zmarszczonymi brwiami na stłoczonych
wrogów.
„Za przeciwnika zawsze chciałoby się mieć kogoś godnego, ale dziś nie ma tu nikogo takiego”.
Nawet tutaj, w silnie strzeżonej grocie, ludzie barona — najpewniej bez jego wiedzy — raczyli się dobr-
em, którego mieli strzec.
Najchętniej zamęczyłbym ich na śmierć — warknął Turok. — I to powoli. Widziałeś, co
zrobili z jeńcami.
Stilgar podniósł dłoń.
To może poczekać. Na razie zapędzimy ich do roboty.
Gładząc ciemną brodę, przeszedł się kilka razy przed rzędem wylęknionych strażników. Ze strachu
pocili się tak, że zapach potu zaczął przebijać się przez silną woń przyprawy. Za radą przewodzącego im
Lieta–Kynesa powiedział spokojnym, dobitnym głosem:
Przyprawę zgromadzono tu z pogwałceniem prawa cesarskiego. Cały znajdujący się tu
melanż zostanie skonfiskowany, a wiadomość o nim przekazana na Kaitain.
Jako świeżo upieczony Cesarski Planetolog, Liet udał się w podróż na Kaitain, aby spotkać się z
Imperatorem Padyszachem Szaddamem IV. Droga do cesarskiego pałacu wiodła przez wiele galaktyk i
ktoś, kto jak Stilgar znał tylko pustynię, nie potrafił sobie wyobrazić, jakie są to odległości.
I mówi to jakiś tam Fremen? — prychnął na pół jeszcze pijany dowódca straży, kapitan,
niski człowieczek o wysokim czole i obwisłych policzkach.
Tak mówi Imperator, gdyż w jego imieniu zabieram to, co mu się prawnie należy.
Niebieskie oczy Stilgara wwierciły się w tamtego. Kapitan był jednak zbyt pijany, by się bać. A
może nie słyszał jeszcze, co Fremeni robili z pojmanymi Harkonnenami? W takim razie niebawem będzie
miał okazję, aby się przekonać. Stilgar cofnął się o krok, a jego miejsce zajął Turok.
Rozładować silosy! — warknął, a ci z robotników, którym wystarczyło na to sił, z satys-
fakcją przyglądali się, jak Harkonnenowie prężą się na baczność. — Niedługo po towar zjawią się tu
nasze ornitoptery.
W miarę jak pustynia roziskrzała się w promieniach wstającego słońca, Stilgar czuł rosnący
niepokój. Pojmani Harkonnenowie harowali nieprzerwanie, ale chociaż upłynęło już kilka godzin, zostało
im jeszcze trochę roboty. Ten rajd trwał już zbyt długo, z drugiej jednak strony mieli tyle do zdobycia...
Pod czujnym wzrokiem Turoka i towarzyszy, stojących z bronią gotową do strzału, Harkonnenowie
ładowali pakunki melanżu na przenośniki, które miały ponieść skarb do wyjścia jaskini, skąd inni przen-
osili go na lądowisko. Zapas był tak olbrzymi, że na pewno pozwalał na zakup całej planety.
„Po co baron zgromadził takie bogactwo?”
W południe, zgodnie z planem, od wioski Bar Es Raszid dobiegł ich huk eksplozji. To drugi oddział
razzia zaatakował posterunek obserwacyjny Harkonnenów.
Cztery nieoznakowane ornitoptery wyleciały zza skalnej grani i zawisły w powietrzu, łopocząc
mechanicznymi skrzydłami, a ludzie Stilgara naprowadzali je na płyty podporowe. Gdy tylko osiadły,
uwolnieni robotnicy i fremeńscy komandosi natychmiast zaczęli do nich ładować dwukrotnie skradziony
skarb.
Operacja zbliżała się ku końcowi.
Stilgar wyprowadził strażników na grań wznoszącą się nad pokrytymi kurzem barakami Bar Es
Raszid. Po godzinach wytężonej pracy i rosnącego lęku kapitan był już całkiem trzeźwy, spocony i —
przerażony. Stilgar popatrzył na niego z pogardą.
Bez słowa wyciągnął krysnóż i rozpłatał tamtego od miednicy aż po mostek. Kapitan zachłysnął się
powietrzem, a jego krew i wnętrzności wylały się na słońce.
Co za marnotrawstwo — usłyszał za sobą mruknięcie Turoka.
Pozostali Harkonnenowie w panice rzucili się do ucieczki, ale Fremeni skoczyli na nich, niektórych
zwalając z grani, innych zabijając krysnożami. Ci, którzy śmiało potrafili przyjąć swój los, ginęli szybko
i bez bólu, tchórze męczyli się dłużej.
Robotnikom o zapadniętych oczach kazano załadować do luków ornitopterów wszystkie ciała,
także szczątki rozpięte na ścianach. W zgonsuszniach siczy Czerwonego Muru — dla współplemienców
— zostanie z nich wyciągnięta każda kropla drogocennej wody. W zbezczeszczonej siczy Hadis znowu
zapanuje nienaturalna cisza.
Ostrzeżenie dla barona.
Załadowane ornitoptery niczym ciemne ptaki wzbijały się kolejno w czyste niebo, a oddział Stilgara
ruszył z powrotem w piekącym słońcu. Zadanie zostało wykonane.
Kiedy tylko baron Harkonnen dowie się o kradzieży przyprawowego skarbu i utracie strażników,
zemści się na biednych mieszkańcach Bar Es Raszid, chociaż ci w niczym nie zawinili. Stilgar postanow-
ił, że wszystkich ich zabierze ze sobą do bezpiecznej, odległej siczy.
Tam razem z robotnikami przedzierzgną się w Fremenów albo zostaną zabici. Jeśli zważyć na to,
jak nędzne pędzili tu życie, właściwie wyświadczał im przysługę.
Kiedy Liet–Kynes powróci z wyprawy na cesarski Kaitain, na pewno z radością dowie się o
wyczynie Fremenów.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin