Maciej Siembieda - Miejsce i imię.doc

(1785 KB) Pobierz

Maciej Siembieda

 

 

 

Miejsce i imię

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(...) dam (im) miejsce w moim domu i w moich murach

oraz imię lepsze od synów i córek,

dam im imię wieczyste i niezniszczalne.

 

Księga Triumfu, Izajasz,

rozdział 56, wiersz 6

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

Amsterdam

czerwiec 1942 roku

 

1

 

Fałszerz uniósł prawą brew, co ułatwiło mu umieszczenie przy oku lupy jubilerskiej. Następnie zatańczył palcami w powietrzu, zginając je i prostując jak pianista przed koncertem, po czym sięgnął po leżący przed nim aksamitny woreczek. Podniósł go, rozwiązał tasiemkę i delikatnie wytrząsnął znajdujący się w środku niewielki przezroczysty przedmiot, który wypadł na prostokątną tackę wyłożoną czarnym suknem. Fałszerz pochylił się nad nim w odległości dającej idealne dziesięciokrotne powiększenie, spojrzał i najpierw znieruchomiał, a potem gwałtownie się wyprostował. Lupa
- arcydzieło sztuki optycznej z achromatycznymi soczewkami osadzonymi w szczotkowanej stali, które musiało kosztować majątek - spadła z brzękiem na marmurowy blat biurka. Fałszerz nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.

- Co to jest? - szepnął z zachwytem, w którym brzmiała wyraźna nuta lęku,
z jakim ludzie reagują na widok zjawisk nadprzyrodzonych.

- Brylant - odparł spokojnie krępy śniady mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka.

- Ale on...

- To złudzenie - wyjaśnił śniady. - On tylko tak wygląda. Jakby wewnątrz miał jakieś źródło światła. Oślepił cię blask, który ten kamień odbija, nic więcej. Kwestia obróbki.

- Skąd to wiesz? - spytał podejrzliwie fałszerz.

- Bo sam go oszlifowałem.

Właściciel lupy sięgnął po nią i podniósł do oka, jakby chciał zweryfikować słowa dziwnego gościa, ale nagle zrezygnował z tego zamiaru. Popatrzył badawczo na śniadego mężczyznę.

- Kto ci mnie polecił? - zapytał, a po usłyszeniu nazwiska gwizdnął. - Masz aż takie koligacje wśród holenderskich gangsterów?

Śniady nie odpowiedział. Sięgnął lewą ręką do kołnierzyka koszuli, aby poluzować krawat, do którego najwyraźniej był nieprzyzwyczajony, a wtedy fałszerz zauważył na jego przegubie osobliwy tatuaż - zegarek z tarczą bez wskazówek. Znał doskonale ten symbol. W więzieniu Het Arresthuis, w którym odsiedział dwa lata za paserstwo, tatuowane zegarki nosiła elita przestępców, ludzie z wyrokami dożywocia, dla których czas nie ma już znaczenia. Fałszerz nigdy nie widział takiego tatuażu
u kogoś na wolności. Poczuł chłodny dreszcz niepokoju i na wszelki wypadek porozumiewawczo wskazał ruchem głowy lewy nadgarstek gościa.

- Też byłem w Roermond. Co mogę dla ciebie zrobić, przyjacielu?

- Trzy rzeczy - stwierdził śniady mężczyzna, jakby wszystko już było postanowione. - Kupisz ode mnie ten kamień, wyrobisz mi lewe dokumenty i nie zadzwonisz do swoich kumpli z gestapo z usłużną informacją, na jaki adres wystawiłeś papiery i gdzie mogą mnie znaleźć. Zrozumiałeś?

Fałszerz zaczerwienił się z gniewu i ze wstydu.

- Nigdy... - zaczął, ale śniady powstrzymał go gestem dłoni.

- Za brylant dasz mi to, co wczoraj zarobiłeś na podrobionych stumarkówkach - powiedział, nie zważając na spojrzenie fałszerza, w którym zaskoczenie walczyło
z chłodną kalkulacją. - Połowa w złotych dwudziestodolarówkach, reszta we frankach szwajcarskich. Straty miał nie będziesz. Sprzedasz kamień za dwa razy tyle.

- Jest wyjątkowy - wydusił wreszcie fałszerz, zastanawiając się gorączkowo, skąd przybysz wie o jego wczorajszej transakcji. Czyżby gangsterzy mieli go na oku?
- A co z paszportem? - zapytał, aby zmienić temat. - Popraw krawat, to zaraz zrobię ci zdjęcie. Jak chcesz się nazywać?

- Johan van Buren - oświadczył śniady.

Fałszerz obnażył w uśmiechu zepsute zęby.

- Przyjacielu - powiedział - ja ci mogę wyrobić papiery nawet na nazwisko Heinrich Himmler, ale ze swoją koszerną buźką to ty długo nie poudajesz Holendra. Jesteś Żydem, co?

Śniady milczał przez chwilę.

- Byłem - odpowiedział po namyśle. - Czterysta pięćdziesiąt lat temu.

Fałszerz drgnął niespokojnie, jakby rzeczywiście miał przed sobą kogoś, kto żyje od wielu wieków. Dopiero co widział w kinie film o wampirach.

- Moi przodkowie uciekli z Hiszpanii przed inkwizycją, choć już się przechrzcili na katolicyzm - wyjaśnił.

- No widzisz - rozpromienił się fałszerz. - To ty jesteś Hiszpan. Porządny frankistowski faszysta, z powodów historycznych pod panowaniem holenderskiej królowej Wilhelminy. Czysty rasowo. To jakie piszemy nazwisko: Nunes, Pinto, Cordozo?

- Niech będzie Pinto - zgodził się śniady.

- Johan Pinto.

Fałszerz wyciągnął dłoń w geście przywitania, który miał jednocześnie przypieczętować umowę. A potem na tle rozwieszonego prześcieradła zrobił swojemu gościowi fotografię paszportową z widocznym lewym uchem, naświetlił kliszę, wywołał ją w ciemni, wykąpał odbitkę w utrwalaczu, wysuszył i wkleił do oryginalnego blankietu. Następnie wkręcił książeczkę w maszynę do pisania i mocno uderzając
w klawisze, wypisał personalia oraz adres. Całość ozdobił okrągłą pieczęcią z niemiecką wroną trzymającą w szponach swastykę. Na koniec sprawnie przedziurawił dokument za pomocą specjalnego urządzenia, pozostawiającego w prawym górnym rogu zdjęcia puste kółko w metalowej obwódce. Wszystko trwało nie dłużej niż trzy kwadranse.

Wręczył papiery Johanowi Pinto wraz z należnością za brylant, a kiedy tamten wyszedł, znów użył lupy firmy Schneider, aby obejrzeć kamień.

Serce biło mu jak oszalałe, jakby odkrył niezwykłą tajemnicę. Widział setki diamentów szlifowanych rękami mistrzów, ale czegoś takiego nigdy. Wstał, podszedł do szafy bibliotecznej, wyjął z niej karafkę, nalał sobie kieliszek sznapsa, wychylił go
i odetchnął głęboko. Następnie sięgnął po aparat telefoniczny stojący na etażerce, wybrał numer centrali i poprosił o połączenie z siedzibą gestapo przy Euterpestraat.

 

2

 

Mimo czerwcowego upału Julia de Vries włożyła tego dnia nowe pończochy, lekkie i delikatne jak poranna mgiełka nad rzeką Amstel. Dostała je przedwczoraj na dwudzieste urodziny od rodziców, którzy sprzedali kilka srebrnych łyżeczek, aby sprawić córce wymarzone amerykańskie nylony. Trzy lata temu Amsterdam był ich pełen, dziś przetrwały wyłącznie na czarnym rynku, osiągając ceny, od których oszczędnym Holendrom kręciło się w głowach. Julia naciągnęła je rano na swoje zgrabne nogi, starannie prostując szew i będąc przekonaną, że koleżanki z centrali telefonicznej zzielenieją z zazdrości.

Jej próżność miała właśnie zostać ukarana.

Przed paroma minutami połączyła, a zaraz potem potajemnie podsłuchała rozmowę człowieka, na którego kazano jej uważać. Człowiek ten był fałszerzem. Wyrabiał nielegalne dokumenty, a na czarnym rynku handlował wszystkim, czym się dało. Łącznie z ludźmi. Okropny typ. Otrzymał dwa pisemne ostrzeżenia od ruchu oporu, a jednak znów telefonował do siedziby gestapo.

Julia nie znała zbyt dobrze niemieckiego, ale domyśliła się, że fałszerz chce wydać Niemcom kolejnego Żyda z Amsterdamu. Tym razem musiało chodzić o kogoś szczególnie ważnego, bo poza słowem Jude konfident użył określeń „cenny” albo „wielkiej wartości” - Julia była tak przejęta, że nie zapamiętała dokładnie.

Zapamiętała za to instrukcję, jaką otrzymała kilka tygodni temu od kolegi
z konspiracji. Miała kontrolować rozmowy fałszerza, a jeśli będzie on nadal dzwonił do gestapo, natychmiast o tym zameldować. Osobiście, nie telefonicznie.

Zerknęła na wielki dworcowy zegar wiszący na ścianie centrali telefonicznej, w której pracowała z kilkunastoma innymi kobietami, i błyskawicznie ułożyła plan:
o 15.58, dwie minuty przed końcem zmiany, wstanie i szybkim krokiem podejdzie do kantorka kierownika. (Musiała urwać te dwie minuty, bo bała się, że któraś z dziewcząt ją uprzedzi). Kierownik będzie zły, że opuściła stanowisko przed czasem, ale jakoś go udobrucha. Przecież widzi, jak on na nią patrzy. Powie, że nie ma wyjścia
i bardzo, ale to bardzo potrzebuje pożyczyć służbowy rower. Musi pojechać do apteki, daleko - aż koło kościoła Westerkerk - aby odebrać lekarstwo dla babci. Lekarstwo będzie czekało do 17.00, potem apteka zostanie zamknięta, a starsza pani de Vries potrzebuje go jeszcze dziś. Na co lekarstwo? Na drogi żółciowe i wątrobę. Sam pan kierownik rozumie, powie, spuszczając wzrok. Kierownik współczująco pokiwa głową, wyrazi zgodę i odprowadzi łakomym wzrokiem nogi Julii opięte eleganckimi nylonami ze szwem podkreślającym smukłość łydek.

Potem Julia weźmie rower i... No, właśnie. Tyle razy dziewczęta z centrali prosiły kierownika, aby wymienił łańcuch, ale tego nie zrobił. Powiedział, że Niemcy
i tak w końcu zarekwirują rower, jak to robią w całym kraju, więc nie będzie dbał o ich wygodę. Ogniwa łańcucha tu i ówdzie pozostaną połączone kawałkami drutu i do diabła z nimi. Niech sobie szkopy poszarpią nogawki spodni, stwierdził konfidencjonalnym szeptem, jakby dokonał sabotażu równoznacznego z wysadzeniem pociągu
z amunicją.

Przez chwilę kobieca natura Julii toczyła rozpaczliwy spór z patriotyzmem. Jazda po kocich łbach nad kanałem Herengracht gwarantowała zniszczenie pończoch, ale cóż one znaczyły wobec zagrożenia życia jakiegoś nieszczęsnego, Bogu ducha winnego Żyda? Sam fałszerz powiedział, że było ono „cenne” lub „wielkiej wartości” - Julia ciągle nie potrafiła poprawnie przetłumaczyć określenia, jakie mgliście pamiętała z lekcji niemieckiego w podstawówce. Ponownie zerknęła na zegar.

Była 15.56.

 

3

 

W mieszkaniu z widokiem na kościół Westerkerk, w którym pochowany jest Rembrandt, mimo czerwcowego popołudnia panował półmrok jak na jego obrazach. Sprawiały to ciężkie zasłony z tkaniny o nieokreślonym wzorze i kolorze, niemal całkowicie zakrywające okno niewielkiego salonu i wpuszczające do środka zaledwie strużkę światła. Tak było przez cały dzień.

Anton, główny lokator mieszkania i szef organizacji konspiracyjnej, do której należała Julia i jej trzy najbliższe przyjaciółki, był tchórzem. Uważał, że Niemcy przechodzący ulicą nad kanałem mogą zajrzeć w okna jego garsoniery na parterze i to wystarczy, aby się domyślili, że Anton spiskuje przeciwko nim. Julia odnosiła się do niego z politowaniem zmieszanym z pogardą, codziennie żałując, że wraz z przyjaciółkami wybrały takiego dowódcę.

Same były sobie winne. Organizację ruchu oporu założyły zaraz na początku okupacji, latem 1940 roku. Nie potrafiły znieść hańby. Armia holenderska wprawdzie stawiła czoło Hitlerowi, ale po zniszczeniu Rotterdamu przez bombowce Luftwaffe natychmiast złożyła broń. Brytyjskie radio powiedziało tego samego dnia, że Niemcy wjechali do Holandii sześcioma pociągami pasażerskimi. Uśmiechali się, jakby jechali na wakacje.

A potem był miesiąc miodow...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin