Elton Ben Ślepa wiara A5.doc

(1480 KB) Pobierz
Ślepa wiara




Ben Elton

Ślepa wiara

 

 

Z angielskiego przełożył Jacek Manicki

Tytuł oryginału: Blind Faith

Wydanie oryginalne 2007

Wydanie polskie 2009

 

 

Nieodległa przyszłość. Wskutek ocieplenia klimatu podnosi się poziom oceanów, znikają całe kontynenty. Zalany Londyn jest archipelagiem przeludnionych wysepek, na których ludzie tłoczą się w mikroskopijnych mieszkaniach blokowisk. Panuje teokracja. Każdy blok ma swojego kapłana-spowiednika. Świątynia, ortodoksyjna następczyni Kościoła, głosi, że Potop to kara boża za grzechy.

Wszystkie mieszkania wyposażone są w kamery internetowe i ekrany ścienne, a ich lokatorzy podlegają totalnej inwigilacji. Prywatność nie istnieje. Sąsiad może oglądać sąsiada uprawiającego seks, czy sąsiadkę karmiąca piersią dziecko. Wszędobylskie kamery rejestrują każdą czynność.

Wskutek delegalizacji szczepień ochronnych połowa dzieci umiera przed ukończeniem piątego roku życia. W podziemiu działa jednak nielegalna organizacja szczepicieli. Traford Sewell nawiązuje z nią kontakt, chce bowiem zapewnić bezpieczeństwo swojej nowo narodzonej córeczce...


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Żonie i dzieciom


1.

Trafford pożegnał się z żoną, cmoknął w czółko dzidzię, która im się niedawno urodziła, i przystąpił do otwierania baterii blokad, rygli i zasuwek zabezpieczających drzwi frontowe.

- Ja tobie też dobrego dnia życzę, Traffordzie - doleciał go głos Barbielli.

- No przecież, naturalnie, jak mogłem zapomnieć! Dzień dobry, Barbiello - wydukał Trafford zmieszany. - Serdeczne dzień dobry, to znaczy, do widzenia... znaczy się... no, znaczy, nie chcę się spóźnić, rozumiesz...

- Rozumiem i dłużej cię nie zatrzymuję, Traffordzie.

- No coś ty, wcale mnie nie zatrzymujesz.

- Dołóż starań, aby ten dzień upłynął ci bezproblemowo i jak najowocniej.

- Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Dołożę.

Żona spojrzała na niego z wyrzutem. Trafford wiedział, że Chantorria podejrzewa go, iż rozmyślnie nie wita się z Barbiellą, że to z jego strony swego rodzaju bunt i próba podkreślenia swojej niezależności. No i się nie myli.

- Czasami nawet mnie zapomina powiedzieć dzień dobry - zaszczebiotała Chantorria i pomachała do Barbielli patrzącej na nich ze ściennego ekranu.

Zwyczajnie się podlizywała. Trafford wiedział, że Chantorria nie cierpi Barbielli tak samo jak on, jeśli nie bardziej. Ale rozsądniej i bezpieczniej było z tą babą nie zadzierać. Przynajmniej jeden członek rodziny ma tyle oleju w głowie, żeby o tym pamiętać.

Barbiellą wyciągnęła rękę z wielkiej torby pełnej serowych przysmaków, którymi raczyła się na śniadanie, i też pomachała. Od dawna pełniła funkcję moderatorki blokowego czat-roomu, a od kiedy roztyła się tak bardzo, że nie była już w stanie opuścić swojego mieszkania, prawie nie schodziła z posterunku. Nieustanna obecność Barbielli w każdym lokalu czyniła z niej dodatkowego i nie zawsze pożądanego członka wszystkich rodzin w kamienicy, a Trafforda na sam jej widok szlag trafiał.

- Pędź, pędź, Traffordzie! Leć! - zawołała Barbiellą z afektowaną wesołością. - Nowy dzionek nam nastał, niech żyje Miłość!

Trafford wyszedł z mieszkania i zaczął schodzić po zaśmieconych, upstrzonych szczurzymi odchodami schodach. Winda działała, ale Trafford nigdy z niej nie korzystał. Twierdził, że schodzi na piechotę dla sportu, ale tak naprawdę robił to, żeby choć na parę chwil uwolnić się od wszędobylskich ekranów inforozrywkowych. Naturalnie nigdy nikomu się do tego nie przyzna - uznano by go za niebezpiecznego dziwaka. No bo jak można czuć awersję do oglądania wiadomości i programów rozrywkowych podczas nudnej jazdy windą?

Znalazłszy się na ulicy, Trafford skręcił w stronę stacji metra. Szedł, omijając skrupulatnie płachty celofanu, brudne różowe wstążeczki, gnijące kwiaty, małe fotografie, karteczki z wypisanymi odręcznie epitafiami, pocztówki o złoconych brzegach:

Odszedł w Panu.

Jeszcze jedna gwiazdka w zodiaku.

Nowe uderzenie serca w niebiesiech.

Boże, miej w swojej opiece tego, kto nadepnąłby niechcący na któryś z tych obślinionych pocałunkami świstków albo na zeschnięty kwiatek. Trafford widział mężczyzn pobitych do nieprzytomności za lżejsze przewinienia. Nic nie uszło uwagi lamentujących kobiet, które wyległy tego ciepłego poranka na ulice, by opłakiwać swoich zmarłych i śpiewać żałobne pieśni.

Zawsze będę cię kochała.

Serce musi bić dalej.

Jeden fałszywy krok, jeden nadepnięty niechcący płatek, i ta rozszlochana, pogrążona w nieutulonym smutku zgraja bez wątpienia uzna, że została obrażona. A na obrazę te zasmarkane płaczki były bardzo wyczulone. Nawet jej domniemanie mogło sprawić, że wynoszona na ulice żałoba przekształci się w uliczne zamieszki. Lont był krótki, drewno suche, niewiele brakowało, jednej iskry, żeby mieszkańcy okolicznych czynszówek wybiegli na ulice i powstrzymywani przez niekwapiącą się zbytnio do interweniowania policję ruszyli hurmem wymierzać Ludową Sprawiedliwość. Wiele z ofiar tego słusznego pospolitego ruszenia nie dowiedziałoby się nigdy, co je właściwie wywołało, tak samo wielu z tych, którzy przyłączyliby się do rozjuszonego tłumu, mogłoby się tylko domyślać, w co ta wściekłość jest wymierzona. Na pewno chodziło o jakieś dzieci, bo jak nie wiadomo, o co chodzi, to znaczy, że chodzi o dzieci. A przynajmniej o te, które umarły.

A umierało ich ostatnio mnóstwo.

Śmierć wyzierała teraz zewsząd: z brzęczenia owadzich skrzydełek, z plusku skażonej wody, z poszeptu wiatru. Czyhała na wszystkich, i młodych, i starych, ale to młodych najbardziej sobie upodobała i ich głównie kosiła.

Libra Divine: Niebo zyskało nową supergwiazdę.

Tyson Armani: Po prostu najwspanialszy.

Malibu: Świeca na wietrze.

Tyle umarłych dzieci. Miliony. Istny pomór. Ani skrawka chodnika bez poświęconej któremuś kapliczki. Ani jednej prywatnej strony internetowej bez katalogu buź dzieci, które tak krótko patrzyły na ten świat, za to żyją teraz w raju cyberprzestrzeni.

Moja siostrzyczka.

Mój maciupci kuzynek.

Mój chłopaczek. Moja dziewuszka.

Wszystkie bezpieczne teraz w ramionach Jezusa. I Diana też. Duch miłości i Pan. Nie żyją, ale może to i dobrze. Dzięki Bogu, nie dobierze się już do nich żaden pedofil.

Sagiquarius: Nietknięta. Na zawsze niepokalana.

Śmiertelność wśród dzieci odciskała się piętnem płonącego krzyża na duszy narodu, była bezsprzecznie karą za grzechy niewiernych przodków. Żadne dziecko nie było bezpieczne: szalejące epidemie doświadczały tak biednych, jak i bogatych. W wielkim planie Boga nie liczyły się ani stopień zamożności, ani pozycja społeczna, chociaż w uboższych, gęściej zaludnionych dzielnicach epidemie zbierały siłą rzeczy obfitsze żniwo. Guzy i wrzody, czyraki i krosty, łamanie w kościach, łzawienie i infekcje dróg oddechowych, temu wszystkiemu musiało stawiać czoło niemowlę, zanim jeszcze rozpoczęło naukę chodzenia. Matka, która wydała na świat sześcioro dzieci mogła mieć jedynie nadzieję, że do McDonalda na piąte urodziny któregoś z nich zaprowadzi chociaż trójkę. Że tylko dla połowy przychówku nie będą tam musieli przygotowywać okolicznościowych paczek.

Chantorria urodziła niedawno ich pierwsze dziecko, córeczkę. Radość nieopisana, ale i początek czasu nerwów i niepewności. Jak wszyscy świeżo upieczeni rodzice Trafford i jego żona już od wielu tygodni, od dnia porodu, nasłuchiwali, czy nie pojawia się charakterystyczny kaszel, wypatrywali wysypki i bez przerwy sprawdzali, czy maleństwo prawidłowo reaguje na dźwięk i światło.

Dzisiaj jednak Trafford, chcąc nie chcąc, musiał udać się do pracy, na ten właśnie dzień przypadał mu bowiem wymóg fiz-ności. Fiz-ność - potoczny skrót od terminu „FIZyczna ObecNOŚĆ” - zapisana w indywidualnie skrojonej dla Trafforda umowie o pracę nakładała na niego obowiązek stawienia się tego dnia osobiście w realnym miejscu pracy. Realnym w odróżnieniu od wirtualnego, w którym pracował na co dzień, które istniało tylko online, i w którym mógł robić, co do niego należy, nawet nie wstając z łóżka.

Obowiązek fiz-ności wprowadzono specjalną ustawą. Prawo nakazywało każdemu zatrudnionemu spędzanie co najmniej dwudziestu pięciu procent czasu pracy w towarzystwie realnych, fizycznych kolegów i koleżanek w realnej fizycznej przestrzeni. W bliżej nieokreślonej przyszłości zamierzano podobno zwiększyć te proporcje do pięćdziesięciu procent i odpowiednio usprawnić system transportu miejskiego, by podołał dodatkowym szczytom komunikacyjnym, ale Trafford wątpił, by do czegoś takiego doszło jeszcze za jego życia. Wszelkie podobne plany sprowadzały się jak dotąd do rozpaczliwych doraźnych usiłowań zapobieżenia całkowitemu zakorkowaniu miasta.

Fiz-ności były stosunkowo nowym pomysłem. Dwadzieścia przesileń wcześniej, kiedy Trafford zaczynał karierę zawodową, w ogóle nie było wymogu pojawiania się na realnym stanowisku pracy. Mało kto to robił, wyjątek stanowiły osoby zatrudnione w branży restauracyjnej i erotycznej. Były to czasy, kiedy nikomu do głowy nawet nie przychodziło, żeby podważać zalety egzystencji w wirtualnym świecie. Zbawienny wpływ, jaki na zdrowie społeczeństwa ma trzymanie ludzi z dala od siebie, zdawał się być „oczywistą oczywistością” i zakładano powszechnie, że nastanie taki dzień, gdy przedstawiciele wszystkich zawodów będą pracowali w domu. Jednak narastające przejawy rozpadu więzi społecznych kazały zarówno Świątyni, jak i władzom świeckim pochylić się nad ludzką potrzebą bezpośredniego kontaktu. Urzędnicy państwowi i pasterze dusz doszli do wspólnego wniosku, że ludziom mającym do czynienia tylko i wyłącznie z rzeczywistością wirtualną konfrontacja z realem nastręcza poważne emocjonalne problemy. Są niezdolni do integrowania się z innymi członkami społeczeństwa, zamknięci w sobie, milkliwi, a zdarza się również, że sięgają po broń palną, i nie tylko, kładą trupem, kogo popadnie, a potem strzelają sobie w łeb.

Stało się również „oczywistą oczywistością”, że ci, którzy otoczeni pudełkami po pizzy ślęczą dzień w dzień samotnie w swoich ciasnych mieszkankach przed ekranem komputera, nie mają większych, ba, najmniejszych szans na znalezienie sobie partnera seksualnego. Stało się to tematem ożywionej dyskusji w łonie Świątyni. Wniosek mógł być tylko jeden: skoro jedno na dwoje nowo narodzonych dzieci umiera w wieku niemowlęcym, to pierwszym i najważniejszym obowiązkiem duchowym ludzkości jest wzmożona rozrodczość, a żeby stało się to możliwe, potrzebni są partnerzy seksualni. I tak Rada Najwyższa Świątyni zobligowała władze do umożliwienia ludziom częstszych kontaktów osobistych. W ten to sposób fiz-ności stały się narzuconą odgórnie powinnością każdego zatrudnionego.

Nie ma teraz niczego ważniejszego niż płodzenie dzieci i wychowywanie ich tak, żeby nie stały się z wiekiem dewiantami o morderczych instynktach, konstatował Trafford, lawirując w ten upalny, smrodliwy poranek spod znaku Strzelca między kipiącymi od emocji odpryskami trwale okaleczonego społeczeństwa.


2.

Trafford był kimś w rodzaju urzędnika państwowego. Podobnie zresztą jak większość tych, którzy nie pracowali w cateringu ani w usługach. Rząd był jak dotąd największym pracodawcą w kraju. Prawdę powiedziawszy, od kiedy wszystko to, co ludzie konsumowali albo czego używali, brało się nie wiadomo skąd, rola rządu sprowadzała się głównie do wynajdywania ludziom bardziej lub mniej sensownych zajęć.

Trafford pracował w KrajBanDanie - Krajowym Banku Danych - który zajmował się gromadzeniem i przechowywaniem informacji na temat populacji. Historycznie rzecz biorąc, KrajBanDan był kiedyś przybudówką Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ale już dawno rozrósł się tak, że role się odwróciły i teraz to Ministerstwo Spraw Wewnętrznych było jego przybudówką. W KrajBanDanie odnotowywano każdy najdrobniejszy, nadający się do odnotowania szczegół dotyczący każdego mieszkańca kraju. Każdą operację finansową, każde pojawienie się przed kamerami CCTV, każde kliknięcie myszką komputera, każde mrugnięcie powieką, każdą wizytę z dziurawym zębem u dentysty wyłapywano i wprowadzano do pamięci głównego komputera, a następnie zapisywano w zaszyfrowanej postaci na wąskich czarnych paskach magnetycznych na rewersie karty członkowskiej Świątyni, którą posiadał każdy.

Nie miało to bynajmniej nic wspólnego z tak zwaną powszechną inwigilacją ani ze złowróżbnymi praktykami wszystkowiedzącego państwa policyjnego. Policja miała zresztą własny bank danych, za pomocą którego starała się zwalczać terroryzm, a terroryzm jak kwitł, tak kwitł. Już dawno stało się jasne, że obojętne, ile informacji zebrano by o ludziach, ci nadal są w stanie wysadzać się w powietrze w miejscach publicznych, jeśli im na tym bardzo zależy. Prawdę mówiąc, przytłaczająca większość populacji (w tym najbardziej potencjalni terroryści oraz kandydaci na pospolitych morderców) i tak publikowała najdrobniejsze szczegóły ze swojego życia osobistego na swoich stronach Masz Twarz w nadziei, że ktoś to przeczyta. W świecie, w którym dążenie do zachowania prywatności uznawane było za perwersję i przejaw odchodzenia od wiary, powszechna, sponsorowana przez rząd inwigilacja nie miała większego sensu.

A mimo to KrajBanDan nadal się rozrastał, zatrudniając coraz więcej i więcej osób, by gromadzić i przechowywać coraz więcej i więcej informacji. Z tego, co Traffordowi było wiadomo, do informacji, które on do tej pory zebrał, nikt jeszcze nie zajrzał, nikt nie zwracał się jeszcze do niego o udostępnienie ich komukolwiek. Przetwarzał je więc tylko, tak jak miliony jemu podobnych pracowników, przelewając z maszyny na maszynę niczym ogromne falujące morze. Po nocach śniło mu się niekiedy informacyjne tsunami, moment, w którym wszystkie elektroniczne operacje na tych kwantylionach bitów wzbierają raptownie jedną ogromną, niepowstrzymaną falą, która zatapia ludzkość w jej wirtualnej wersji.

Chociaż wizja była bardzo wyrazista, a opowiadanie, co się komu śniło, stanowiło nieodłączny element zarówno spotkań towarzyskich, jak i nabożeństw, Trafford tego powtarzającego się snu nikomu dotąd nie opowiedział. Proszony o opowiedzenie jakiegoś snu na zbiorowej spowiedzi albo przy kawce w dni fiz-ności zawsze zmyślał. Klecił na poczekaniu jakieś niestworzone historie z fragmentów zasłyszanych gdzieś tam kiedyś snów innych ludzi - a to tego o przestraszonym króliku, a to o uczuciu spadania, a to o niezachwianej pewności, że „wszystko będzie dobrze”, i wychodziła mu przeważnie nawet zborna opowieść, której nikt nie mógł niczego zarzucić.

Nikt go nigdy nie przyłapał na bladze. Większość słuchaczy nie mogła się doczekać, kiedy dorwie się do mikrofonu. Trafford nie zachowywał swoich snów dla siebie dlatego, że dostrzegał w nich jakieś ukryte, nieprawomyślne znaczenie. Uważał po prostu, że skoro są rojeniami bez ładu i składu dla niego, to innym tym bardziej się takimi wydadzą. Zachowywał je ponadto w tajemnicy dla samej zmysłowej przyjemności trzymania czegoś w tajemnicy. Dla związanego z tym dreszczyku emocji. Bo Trafforda rajcowała każda tajemnica, choćby najbanalniejsza. Wystarczało mu, że jest to coś, o czym wie on i tylko on.


3.

Z pokorną rezygnacją Trafford dobił do tłumu szturmującego wejście na stację metra. Władze stawały na głowie, żeby ułatwić ludziom życie i rozładować tworzące się w godzinach szczytu zatory, ale przed tym wejściem zator był permanentny. Tłum falował zresztą przed wejściami do wszystkiego i wewnątrz wszystkiego i najczęściej pęczniał, najpierw w strefie przedbramkowej, a później buforowej, gdzie ludzie oczekiwali na wpuszczenie do i tak zatłoczonego już ponad miarę środka właściwego. Ludzie spędzali większą część życia na posuwaniu się noga za nogą w ścisku, tak że z czasem wchodziło im to w krew i powstawał na tym tle poważny społeczny problem: drobili noga za nogą nawet w tych rzadkich sytuacjach, kiedy nie mieli przed sobą zwartej ludzkiej masy i nikt nie napierał na nich od tyłu. Władze inicjowały często ogólnokrajowe kampanie na rzecz zdrowego trybu życia, napominając ludzi, żeby się nie garbili, trzymali prosto i chodzili normalnie, wyciągniętym krokiem, zamiast dreptać jak kaczki. To dobrze wpłynie na ich kręgosłupy i poszerzy horyzonty, zapewniali inicjatorzy. Ale nikt nie brał sobie do serca tych zaleceń, bo po cholerę chodzić normalnym wyciągniętym krokiem, skoro to tylko przyśpieszy natknięcie się na kolejny zator.

Trafford nie cierpiał tłoku. Słyszał kiedyś od matki (a ona pewnie od swojej), że dawniej było luźniej, że nawet w miastach istniały tereny zielone, gdzie można było sobie posiedzieć w samotności na ławeczce, bez wąchania potu tuzina innych osobników. Ale to było w grzesznych latach BTF. Zanim pokarany przez zgorszoną Miłość kraj skurczył się i cała populacja musiała się ścieśnić na połowie obszaru, jaki miała wcześniej do dyspozycji.

Trafford posuwał się noga za nogą ku otwierającym się i zamykającym bramkom prowadzącym na to opróżniające się, to zapełniające perony. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien narzekać, bo ma szczęście, mieszkając w pobliżu funkcjonującej linii metra z wciąż sprawnym systemem kierowania przepływem pasażerów. Ale w tej chwili, zgniatany w drepczącym tłumie, mając przed sobą dzień pozbawionej sensu pracy, nie czuł się ani trochę szczęściarzem. Nie czuł się szczęściarzem po nocy spędzonej w maleńkim pokoiku z jeszcze bardziej od niego zmęczoną żoną i wrzeszczącym bachorem. Czuł się otępiały.

- Traffordzie! - zawołał go ktoś po imieniu. - Traffordzie Sewellu! A podejdźże no tu na słówko!

Trafford dobrze znał ten głos. I wiedział, że będzie musiał podejść. Będzie musiał zrezygnować z wydreptanego mozolnie miejsca w ludzkiej masie (chociaż od znalezienia się na peronie dzieliły go już tylko dwa otwarcia bramki) i zareagować na wezwanie. Oczywiście spóźni się do pracy, ale nikt mu nie będzie robił z tego powodu wyrzutów ani przygadywał, że powinien wcześniej wychodzić z domu. Każdy pracodawca rozumiał, że ktoś poproszony na słówko przez spowiednika nie może odmówić.

Trafford zawrócił i zaczął przeć pod prąd ludzkiej rzeki.

A było pod co przeć. Tyle luda i tak dużo każdej osoby. I każda prawie wszystko ma na widoku. Tyle ciała. Tyle spoconego, prawie gołego ciała. Rozlazłe babska w kusych, prześwitujących bluzeczkach i figach, kombinacjach zakrywających niewiele więcej niż bikini. Niektóre nawet z całkiem obnażonym biustem. Wielkie, wyssane przez niemowlęta, różowe i brązowe sutki łypały oskarżycielsko na przepychającego się między nimi Trafforda, przywodziły na myśl znaki drogowe zwracające mu uwagę, że posuwa się w niewłaściwym kierunku. Mężczyźni w szortach i pepegach, w podkoszulkach albo nadzy od pasa w górę. A wśród najbardziej obnażonych brzuchów przeważały brzuchy największe, brzuszyska niczym tarany, wypięte dumnie kałduny, bandziochy jak malowanie, zwieńczone obwisłymi, rozdyndanymi, owłosionymi męskimi piersiami.

Trafford, przedzierając się z najwyższym trudem przez tę zbitą, niemal zwartą masę, trzymał ręce wysoko uniesione. Trzymał je tak w obawie, że jego dłoń może otrzeć się przypadkowo o czyjąś pierś albo, co gorsza, zakleszczyć w czyimś kroczu. Najlżejszy dotyk bardzo łatwo mógł zostać fałszywie zinterpretowany.

„Dobierasz się do mnie?! - rozległby się zaraz wrzask. - To ty mnie złapałeś za cycek?!”.

Trafford już dawno zauważył, że im grubszy i bardziej roznegliżowany babsztyl, tym większe prawdopodobieństwo, że oskarży kogoś o złapanie za biust. A przecież w takim ścisku, przy tylu tak ogromnych, ogromniastych biustach, nie było siły, żeby któregoś, chcąc nie chcąc, nie potrącić. Miał przed sobą rozkołysaną ławę piersi wielkich jak piłki plażowe, wylewających się z malutkich trójkącików połyskliwej tkaniny, kłujących w oczy brązowymi półkolami na wpół odsłoniętych sutków.

No i stało się, co musiało się stać.

- Zboczeniec! - rozdarła się jakaś kobieta. - Do stacji w przeciwnym kierunku, fajfusie!

Trafford nie próbował nawet ustalić, z której strony ten wrzask dobiegł. Wiedział z doświadczenia, że ostatnią rzeczą, jaką chce usłyszeć taka rozwścieczona osoba, to tłumaczenia i przeprosiny. Natychmiast skręcił o dziewięćdziesiąt stopni i jął się przedzierać przez tłum w poprzek. Musiał się czym prędzej oddalić od źródła tego oskarżycielskiego krzyku, bo od słowa „zboczeniec” był tylko jeden mały kroczek do słowa „pedofil”, a gdyby to ostatnie padło w tak rozeźlonym, znerwicowanym tłumie, skutki mogłyby być dla niego opłakane. Wierzyć się nie chce, jak szybko w ścisku, w którym nawet w nos trudno się podrapać, robi się nagle miejsce na skopanie człowieka na śmierć.

- Przepraszam... przepraszam... - bąkał Trafford, prąc dalej z rękami uniesionymi wysoko w górę i nisko opuszczoną głową, byle tylko nie dotknąć czyichkolwiek cycków ani nie nawiązać kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. - Mój spowiednik mnie wzywa, muszę do niego...

Gniewne pomstowania oddalały się stopniowo i w pewnej chwili Trafford, przedzierając się wciąż w pośpiechu przez zbitą masę ciał jak przez nieprzebytą dżunglę, wystrzelił z niej nagle niczym korek z butelki prosto w ramiona duchowego pasterza swojej gminy, spowiednika Baileya.

- Ho, ho, ho! - roześmiał się Bailey, wielki i jowialny jak zawsze. - Spokojnie, spokojnie, Traffordzie. Śpiesz się powoli, jak powiedział kiedyś pewien mądry człowiek.

- Wzywałeś mnie, spowiedniku. Coś się stało? - spytał Trafford, siląc się na taką samą rozkoszną wesołość, jaką udawał spowiednik.

- Jeszcze pytasz, Traffordzie?! Oczywiście, że się stało! - wykrzyknął Bailey, zamykając go w niedźwiedzim uścisku. - Gratulacje, bracie! Gratulacje i niech nam żyje Miłość! Podobno Pan Życia pobłogosławił tobie i twojej uroczej, przeuroczej, seksownej, przeseksownej pani ślicznym dzidziusiem płci pięknej. Dobrze słyszałem?

Spowiednik Bailey wciąż trzymał Trafforda w swoich przepastnych objęciach, a był z niego kawał chłopa. Trafford czubkiem głowy sięgał mu ledwie do podbródka i mając policzek dociśnięty do torsu kaznodziei, chcąc nie chcąc, wdychał teraz przyprawiający o mdłości aromat drogich markowych perfum zmieszany z wonią wody po goleniu oraz odorem potu. Bailey nie paradował, rzecz jasna, nago: był ubrany stosunkowo skromnie, jak na człowieka o tak wysokiej pozycji w gminie, w obcisłe, nieskazitelnie białe szorty z atłasu, białe podkolanówki i białą kolarską koszulkę z lycry. Koszulkę zdobił połyskliwy złoty krzyż upstrzony mrugającymi światełkami. Nad tym krzyżem rozciągała się tęcza, również iluminowana, a na jej tle widniał gołąbek w locie. Na głowie spowiednik Bailey miał wysoką mitrę wysadzaną sztucznymi klejnotami i obwieszoną girlandami światełek.

- Dobrze słyszałeś - wymamrotał Trafford w tors Baileya, starając się nie oddychać zbyt głęboko. - Urodziło nam się dziecko.

- Wszystko w porządku, mam nadzieję. Chantorria dobrze się czuje? Silna? Dumna? Pracuje nad odzyskaniem figury?

- Tak, tak, oczywiście.

- I tak trzymać, dziewczyno! Chwalmy Pana! Chwalmy Miłość!

- Chwalmy Miłość - powtórzył jak echo Trafford.

- Dzieciątko zdrowe?

- Tak, dziękuję, bardzo zdrowe, ojcze - odparł Trafford. - Jest cudowna.

- A jakżeby mogło być inaczej. Toż uczyniona została na obraz i podobieństwo swojej niesamowicie seksownej matki, a tym samym na obraz i podobieństwo naszego Stworzyciela. A ma już to cudowne maleństwo imię?

- No... zastanawialiśmy się nad... Caitlin...

Spowiednik Bailey ściągnął brwi. Formalne, tradycyjne imiona nie były ostatnio w modzie. Sama przeszłość nie była teraz modna. Każdy wiedział, że to w przeszłości społeczeństwo popełniło brzemienne w skutki błędy. Przeszłość była siedliskiem ignorancji, herezji i czarnej, najczarniejszej magii. To w przeszłości nauczano, że człowiek pochodzi od małpy, a chrześcijańscy pastorzy głosili, że Bóg nie jest wcale istotą z krwi i kości, a jedynie metaforą dobroci.

- Nie podjęliśmy jeszcze ostatecznej decyzji - dodał pośpiesznie stropiony Trafford. - Chantorria proponuje Happymealkę.

- I powinieneś przyklasnąć swojej pani - powiedział zdecydowanie spowiednik Bailey. - Ma głowę na tym swoim silnym kobiecym karku. A do tego ładniutka i cycata, że aż nie chce się wierzyć, iż to sama natura obdarzyła ją takim dużym i jędrnym przedsięwzięciem.

- Dziękuję, spowiedniku Bailey, powtórzę jej twoje słowa.

Spowiednik uśmiechnął się, ale nie rozpogodził.

- Zajrzałem na twoją stronę Masz Twarz, Traffordzie - oznajmił surowo. - Obejrzałem również twój profil na portalu Wieści Gminnej.

Trafford wbił wzrok w ziemię. Wiedział, co zaraz nastąpi. Tylko z tego jednego powodu spowiednik Bailey mógł go wywołać z tłumu.

- Goognąłem cię nawet na World Tubie, ale... - ciągnął Bailey tonem z każdą sylabą coraz surowszym - ...ale i tam nie znalazłem żadnego filmu z narodzin.

Trafford stał ze zwieszoną głową. Żył nadzieją, że te narodziny tak szybko nie wyjdą na jaw, że uda je się utrzymać w sekrecie przynajmniej do czasu, kiedy przywykną z Chantorrią do dziecka. I właśnie dzisiejszego wieczoru zamierzał zamieścić w sieci ten obowiązkowy film. Że też musiał się nadziać na Baileya. Wpatrywał się rozognionym wzrokiem w leżącą między jego stopami kartkę wspomnieniową:

Fanta: Poszła do nieba, ale na zawsze pozostanie w naszych sercach.

- Masz jakiś problem z łączem, Traffordzie? - spytał lodowato spowiednik Bailey. - Jeśli szwankuje, mogę sprawdzić. Wyciągnij tylko kabel z gniazdka i odczekaj pięć minut...

- Ja... nie wysłałem jeszcze tego filmu z narodzin - wyznał Trafford. Zawsze lepiej było się przyznać, Świątynia i tak wszystko wiedziała. - Chantorria suszyła mi o to głowę, ale... ale nie mogłem się jakoś zebrać.

Kapłan uśmiechnął się, ale był to uśmiech wymuszony, nieszczery.

- Ach, zebrać się nie mogłeś?

- No właśnie.

- Nie chciało ci się podzielić ze społecznością, z całym światem, tym wspaniałym, najszczególniejszym ze szczególnych, zrządzonym przez Pana wydarzeniem, którego nie da się z niczym porównać i po którym już nigdy nie będziesz taki sam?

- Podzieliłem się - bąknął bez przekonania Trafford. - Napisałem o tym w moim blogu.

Tym razem Bailey nie silił się nawet na uśmiech.

- Podzieliłeś się? Napisałeś o narodzinach dzieciątka w swoim blogu? I to wszystko?

- Obszernie napisałem! Pochwaliłem się, jaka jest śliczna...

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin