Downer_Lesley+Ostatnia_konkubina_A5+OK.doc

(2659 KB) Pobierz
Ostatnia konkubina




Lesley Downer

Ostatnia konkubina

 

 

Z języka angielskiego przełożyła: Bogumiła Nawrot

Tytuł oryginału: The Last Concubine

Wydanie oryginalne 2008

Wydanie polskie 2008

 

 

Dorastająca w małej, górskiej wiosce Sachi zawsze wyróżniała się wśród swych rówieśniczek jasną cerą i nieprzeciętną urodą. Dzięki temu jako jedenastolatka trafiła do pałacu zamieszkiwanego przez trzy tysiące kobiet i tylko jednego mężczyznę, a niedługo później została wybrana na konkubinę młodego szoguna.

Ale II połowa XIX wieku to okres wielkich zmian w Japonii. Po śmierci shoguna Sachi musi opuścić pałac i choć czasy wojny domowej nie sprzyjają pielęgnowaniu miłości, serce młodziutkiej dziewczyny zabije wreszcie mocniej do pewnego mężczyzny.

Fascynująca historia o zmaganiu się z własną przeszłością i odkrywaniu tajemnic własnego pochodzenia. Wspaniała opowieść o miłości, krzywdzie i przeznaczeniu w scenerii dziewiętnastowiecznej Japonii.


Spis treści:

Część I. Wioska.              5

1. Dolina Kiso, 1861.              5

Część II. Pałac kobiet.              31

2. Muszelki zapomnienia, 1865.              31

3. Dama bocznej komnaty.              73

4. Ucieczka.              123

Część III. W drodze.              167

5. Miasto duchów.              167

6. Bramy więzienia.              205

7. Smuga dymu.              248

8. Gniazdo szerszeni.              284

Część IV. Miasto ruin.              324

9. Tajemnica kimona z brokatu.              324

10. Opadające kwiaty.              374

11. Przed świtem.              416

12. Wizyta w lombardzie.              447

Część V. Wschodnia stolica.              471

13. Przyjazd cesarza.              471

14. Powstanie z martwych.              495

15. Poszukiwacze złota na górze Akagi.              512

Epilog: Ostatnia tajemnica.              549

Tokio 14 października 1872 roku.              549

Posłowie.              562

Podziękowania.              567

Wybrana bibliografia.              569


Arthurowi

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bo jeśli nie tobie,

Komu mam pokazać kwiat śliwy?

Wszak gdy rzecz o kwiatach i zapachach,

Ten tylko wie, kto wie naprawdę.

Ki no Tomonori (Kokinshu 1:38)


Część I. Wioska.

1. Dolina Kiso, 1861.

Oshikaraji

kimi to tanti to no

tame naraba

mi iva Musashino no

tsuyu to kiyu tomo

Księżniczka Kazu, 1861

 

Bez żalu

Jeśli dla ciebie, panie,

I twojego ludu

Zniknę razem z rosą

Na równinie Musashi.

I.

- Shita ni iyo! Shita ni iyo! Shita ni... Shita ni... Na kolana! Na kolana!

Głos płynął nad doliną, tak cichy, że mógł to być szelest liści niesiony przez wiatr. W najwyższym punkcie przełęczy, gdzie droga opadała ku wiosce, czwórka potarganych dzieciaków, okutanych w spłowiałe, łatane kimona, stała, wytężając słuch. Był jeden z tych późnojesiennych dni, kiedy wszystko zdaje się skamieniałe, jakby w oczekiwaniu na coś. Rosnące wzdłuż drogi sosny były zadziwiająco nieruchome, leciuteńkie podmuchy powietrza ledwo unosiły butwiejące czerwone i złote liście, starannie zamiecione na kupki w pewnej odległości od poboczy. Jastrząb krążył leniwie, na moment niebo wypełniło stado dzikich gęsi. Zza zakrętu drogi dobywała się znajoma woń dymu palonego drewna zmieszana ze smrodem końskiego łajna, dobiegał fetor ekskrementów i zapach zupy miso. Od czasu do czasu zapiał kogut, a wioskowe psy odpowiadały mu chóralnym ujadaniem. Ale poza tym w dolinie panowała cisza. Zwykle na drodze jak okiem sięgnąć przewalały się tłumy podróżujących pieszo, w palankinach i konno. Ale tamtego dnia była zupełnie pusta.

Właśnie tak Sachi zapamiętała ten dzień, kiedy wracała do niego myślami wiele lat później - strzeliste, ciemne sosny, błękitna czasza nieba tak nisko nad głowami, że zdawała się na wyciągnięcie ręki, majaczące na horyzoncie blade góry.

Jedenastoletnia Sachi była malutka i drobniutka. Latem jej skóra przybierała kolor kasztanów, z których słynęła dolina Kiso, ale teraz była niepokojąco prześwitująca i blada, niemal tak biała, jak jej oddech w mroźnym powietrzu. Często żałowała, że nie jest smagła i silna jak pozostałe dzieci, chociaż im nie przeszkadzała jej odmienność. Nawet oczy miała inne. Podczas gdy ich były brązowe lub czarne, jej - ciemnozielone jak sosny latem albo mech w leśnym poszyciu. W głębi duszy jednak odczuwała nawet dumę ze swojej białej cery, chociaż wiedziała, że nie powinna czuć się lepsza z tego powodu. Czasami klękała przed zmatowiałym lusterkiem matki i wpatrywała się w swoje odbicie. Potem wyjmowała grzebień, który nosiła w rękawie. Traktowała go jak talizman, amulet na szczęście. Był śliczny, błyszczący. Zawsze, odkąd sięgała pamięcią, należał do niej, nikt nie miał takiego grzebienia. Wolno, w zamyśleniu czesała włosy, aż stawały się lśniące, a potem starannie związywała je kawałkiem jaskrawoczerwonej krepy.

Dwa lata temu w wiosce pojawili się jacyś wędrowni aktorzy. Przez kilka dni odgrywali na prowizorycznej scenie historie o duchach, aż wszystkim widzom przechodziły ciarki po plecach. Dzieciaki zbijały się w kupkę, sparaliżowane strachem, i śledziły losy porzuconej żony, umierającej z rozpaczy. Pod koniec sztuki zmarła kobieta o trupiobladej twarzy nagle pojawiała się, płynąc w powietrzu przed swoim niewiernym mężem. Czesała swoje długie, czarne włosy, które jej wypadały całymi kępkami. Dzieciaki tak krzyczały, że nie było słychać aktorów. Teraz, kiedy chciały dokuczyć Sachi, mówiły jej, że też jest duchem.

Babka mawiała o niej „chorowita”. Czasami słyszała, jak strofowała jej matkę.

- Ta twoja córka, ta Sa - gderała - za bardzo ją rozpieszczasz! Myślisz, że znajdzie męża, kiedy jest taka blada i chorowita? A do tego próżna, wiecznie czesze te swoje włosy. Nikt nie chce żony spędzającej całe dnie przed lustrem. Trzeba mieć córki o rozłożystych biodrach, by mogły rodzić dzieci, i pracowite. W przeciwnym razie nigdy się ich nie pozbędziesz z domu.

- Jest delikatna - łagodnie mówiła jej wiecznie zmęczona matka, uśmiechając się wyrozumiale. - Nie taka, jak inne dzieci. I bardzo ładna. - Zawsze brała jej stronę.

- Ładna, ładna - przedrzeźniała ją babka. - Też mi coś. Co chłopu po ładnej żonie?

Sachi przestępowała z nogi na nogę, rozcierając ręce i chuchając na nie. Mimo kilku warstw ubrania z szorstkiej bawełny, grubej, watowanej kurtki, którą jej matce udało się dla niej znaleźć, oraz szalika wokół głowy, i tak było jej zimno. Jedyne, co ją trochę grzało, to niemowlę przywiązane chustą. Dziewczynka mocno spała, główka jej opadła jak u szmacianej lalki. Tuż obok Sachi przycupnęła jej przyjaciółka, Mitsu. Były nierozłączne, bo obie były malutkie. Ale na tym kończyło się podobieństwo między dziewczynkami. Mitsu była śniada i przysadzista, niczym małpka, miała małe oczka i perkaty nosek.

Kiedy się urodziła, matka kazała akuszerce ją zabić.

- Jest taka brzydka, nigdy nie znajdzie sobie męża - powiedziała. - I co wtedy z nią zrobimy?

Akuszerka skinęła głową. To było rozsądne żądanie. Wiele noworodków zabijano zaraz po urodzeniu. Splunęła na kawałek papieru, przyłożyła go do buzi i noska niemowlęcia, a potem ściśle owinęła gałgankiem. Ale kiedy myślały, że dziecko nie żyje, zaczęło się wiercić, a potem krzyczeć wniebogłosy. Widocznie bogowie zadecydowali, że ma żyć.

- A kim jesteśmy, by się sprzeciwiać bogom? - zapytała matka, rozkładając szeroko czerwone, spracowane ręce. Zdawało się, że jeszcze bardziej pokochała swoją córeczkę, która w taki cudowny sposób uniknęła śmierci. Mitsu, pogodna, praktyczna, opiekuńcza, nic a nic nie przejmowała się tą opowieścią. Tak jak Sachi miała zwykle przytroczone do pleców jedno z młodszego rodzeństwa.

Odgłosy dobiegające z drugiego końca doliny stawały się coraz wyraźniejsze. Wytężywszy słuch, dzieci rozpoznały chrzęst ziemi pod nogami, przytłumiony stukot końskich kopyt, owiniętych słomą, brzęk żelaza uderzającego o żelazo i kamienie. Ponad ten hałas wznosiły się głosy, początkowo niezrozumiałe, potem coraz wyraźniejsze, aż zaczęły rozróżniać poszczególne wyrazy, powtarzane w kółko śpiewnym tonem.

- Shita ni iyo! Shita ni iyo! Shita ni... Shita ni...

Wędrowcy byli jeszcze w głębi lasu porastającego górskie zbocze, ukryci przed wzrokiem przez gęsty baldachim liści, ale ich głosy nie milkły ani na chwilę. Jakby się spodziewali, że wszystko - wysokie drzewa z grubymi czapami liści, rośliny, wilki, lisy, jelenie, niemrawe niedźwiedzie himalajskie i groźne dziki o ostrych kłach - padnie na kolana.

Genzaburo, niekwestionowany prowodyr dziecięcej gromadki, wdrapał się na drzewo i przesunął wzdłuż gałęzi, aż zawisł nad drogą. Żylasty chłopak o długich rękach i nogach, skórze spalonej słońcem niemal na czarno oraz szelmowskim uśmiechu wiecznie się pakował w jakieś tarapaty, wymykając się, by łapać ryby albo pływać w rzece, kiedy powinien pracować. Do perfekcji opanował sztukę podkradania się do koni i wyrywania im kilku włosów z ogonów, a potem zmykał, kiedy koniuszy próbował go złapać. Szare końskie włosie idealnie się nadawało na żyłki wędkarskie, ponieważ ryby go nie widziały. Dlatego wyrwanie go jakiemuś siwkowi zawsze było szczególnym wyzwaniem. Genzaburo mógł się również pochwalić walką z dzikiem, który pewnego dnia pojawił się w wiosce i napełnił wszystkich przerażeniem. Chłopak miał wtedy zaledwie dziesięć lat. Zdzielił zwierzę pięścią, a potem tak długo wymierzał mu kopniaki, aż bestia wzięła nogi za pas i czmychnęła z powrotem do lasu. Czasami Genzaburo przechwalał się szramą na ręku, pamiątką po spotkaniu z odyńcem. Traktował ją jak odznakę za męstwo.

Tylko Chobei, najmłodszy z dzieci, braciszek Sachi, umorusany chłopczyk o nastroszonych włosach, opatulony w grube, brązowe kimono, nie zwracał uwagi na odgłosy. Przykucnął przy drodze i przyglądał się jaszczurce, która wypełzła z zarośli.

Genzaburo przesunął się jeszcze bardziej wzdłuż gałęzi i zmrużywszy oczy, wpatrywał w dal.

- Nadchodzą! Nadchodzą! - wykrzyknął.

Po chwili wszyscy ujrzeli pierwsze proporce górujące nad drzewami, czerwone, fioletowe i złote. Trzepotały jak płatki kwiatów. Światło odbijało się od stalowych okuć masztów sztandarów i włóczni. Dzieci przyglądały się temu uważnie, z bijącymi sercami. Wszystkie dokładnie wiedziały, co znaczy Shita ni iyo! To pierwsze, czego ich nauczono. Wszystkie pamiętały dotyk dużych, szorstkich rąk ojców na swoich główkach, kiedy je popychali, by padły na kolana, a buziami niemal dotknęły ziemi. Niemal słyszały głos swoich ojców, warczących:

- Na ziemię, i to już! Bo cię zabiją.

Nikt nie zapomniał, co spotkało nieszczęsnego Sohei, miejscowego pijaczynę. Kilka lat temu, po wypiciu zbyt dużej ilości sake, zataczając się wszedł w drogę orszakowi. Nim ktokolwiek zdołał go odciągnąć, dwóch samurajów wyjęło miecze z pochew i rozsiekało nieszczęśnika na miejscu. Wieśniacy w milczeniu zabrali jego zwłoki. To tylko świadczyło, jak niewiele jest warte życie. Samurajowie byli ich panami; decydowali o ich życiu i śmierci. Zawsze tak było i zawsze tak będzie.

Ale chorągwie były jeszcze daleko. Dzieciaki gapiły się jak urzeczone, rozemocjonowane tym, że robią coś zabronionego i tak niebezpiecznego.

W oddali z lasu wyłaniały się malutkie postaci ubrane na niebiesko i czarno. Osłaniając oczy, dzieci zobaczyły zastępy żołnierzy, maszerujących w zwartym szyku, i wojowników na koniach; rogi na ich hełmach połyskiwały w blasku słońca. Za nimi szły długie szeregi tragarzy, dźwigających błyszczące kufry z laki. Postaci stawały się coraz większe w miarę, jak orszak się zbliżał. Brzęk metalowych kółek na laskach strażników, szuranie nóg, tętent kopyt i złowrogie słowa: Shita ni iyo! Shita ni iyo! Shita ni... Shita ni... - rozbrzmiewały coraz głośniej.

Nagle czar prysł. Złapawszy się za ręce, dzieci odwróciły się i pobiegły na łeb, na szyję, w dół zbocza, potykając się; niemowlęta, przytroczone do pleców dziewczynek, kiwały się i podskakiwały.

Góra, w której cieniu leżała wioska, była tak wysoka i stroma, że pierwsze promienie słońca dopiero zaczęły przeszywać lodowate powietrze, chociaż była godzina konia i słońce stało niemal w zenicie. Znalazłszy się na początku drogi, dzieci przystanęły, by zaczerpnąć tchu. Jeszcze nigdy nie widziały jej tak pełnej ludzi. Wznoszące się po obu stronach rachityczne zajazdy zdawały się chwiać pod naporem tłumu. Ich właściciele na całą szerokość otworzyli drzwi i kłęby dymu buchały z przepaścistych wnętrz. Grupy krzywonogich tragarzy w watowanych, bawełnianych kurtkach i getrach spiesznie wbiegały i wybiegały, siorbiąc z miseczek jęczmienny kleik. Stajenni zmagali się z narowistymi końmi nie większymi od kucy, siodłając je i mocując im do kopyt słomiane podkowy. Inni przepychali się przez ciżbę w słomianych pelerynach, przypominając ruchome stogi siana. Większość stała i czekała, gładząc długie cybuchy fajek. Część z nich, mieszkająca w okolicznych wioskach, zawsze się pojawiała, kiedy potrzebni byli tragarze lub stajenni, ale większość pochodziła z osad położonych w głębi gór. Ci wędrowali cały dzień, by tutaj dotrzeć.

W samym środku tego tłumu stał wysoki mężczyzna o szerokim, spokojnym obliczu, ze strzechą gęstych włosów związanych w koński ogon. Wykrzykiwał rozkazy, wymachując rękami, posyłając ludzi tu i tam. Sachi z pozostałymi dziećmi przecisnęła się przez tłum i złapała go za rękaw.

- Księżniczka nadjeżdża! Księżniczka nadjeżdża! - chórem zawołały dzieci.

Uśmiechnął się do nich szeroko i pogładził je po główkach.

- Dobrze, dobrze - powiedział. - A teraz zmykajcie do swoich matek, i to już!

II.

Jiroemon, ojciec Sachi, był naczelnikiem wioski. Odpowiadał za wszystko, co się w niej działo, tak jak od niepamiętnych czasów jego przodkowie. Przejął obowiązki dziesięć lat temu, kiedy jego ojciec na starość zniedołężniał. W przeszłości członkowie jego rodziny nosili dwa miecze, świadczące o tym, że są samurajami, ale kilkaset lat temu odebrano im ten przywilej. Jiroemon nadal jednak miał przy sobie krótki, ceremonialny miecz jako oznakę swojego statusu społecznego.

Był postawnym mężczyzną, przynajmniej w porównaniu do pozostałych wieśniaków, przysadzistych i krzepkich, prawdziwych „górskich małp” z Kiso. Prawdopodobnie nie miał jeszcze czterdziestu lat - nieliczni dorośli dokładnie znali swój wiek - ale jego twarz już była pobrużdżona po latach pośredniczenia między wieśniakami a władzami. Cała ziemia w Kiso należała do miejscowego feudała, chłopi mogli wykarczować tylko jeden mały kawałek lasu na własny użytek. Każdego roku ludzie rozpaczliwie potrzebujący drewna na opał ścinali drzewa. Oficjalnie obowiązywała kara „jedno drzewo, jedna głowa”, ale Jiroemon zawsze błagał o wyrozumiałość. Wieśniakom ani na moment nie pozwalano zapomnieć, że w oczach swoich panów byli nie lepsi od zwierząt.

Głównym obowiązkiem Jiroemona było dbanie o to, by ruch na przebiegającym przez wioskę odcinku głównego traktu - Nakasendo, Drogi Wewnętrznych Gór - odbywał się płynnie. Gościniec wypełniali zwykle podróżni, których otaczała tajemnicza aura odległych miejsc. Grupki pielgrzymów w białych szatach kroczyły wolno, potrząsając dzwoneczkami, zmierzając do odległych sanktuariów, chociaż większość sprawiała wrażenie, że bardziej interesują ich błazenady i oglądanie świata, niż modlitwy i umartwianie się. Zdarzali się bogaci kupcy, którym towarzyszył orszak żon, konkubin i służących, ubranych zgodnie z najnowszą modą. Spotykało się biednych chłopów oraz żebraków proszących o jałmużnę. Trafiały się oddziały samurajów na koniach albo w palankinach i pośrednicy handlowi, nadzorujący transport towarów, załadowanych do skrzyń i niesionych przez armie tragarzy. Wędrowni poeci zatrzymywali się na wiele dni, by wieczorami dawać lekcje pisania wierszy, a uczeni i kapłani przekazywali ostatnie nowiny, pogłoski i plotki z trzech wielkich miast: Osaki, Kioto i Edo. Byli też kurierzy pocztowi, zatrzymujący się tylko na tak długo, by zmienić konie, i indywidua o rozbieganych oczach, o których powszechnie było wiadomo, że są szpiegami albo agentami policji i mają baczenie na wszystkich podróżnych.

Jeśli dodać do tego zbuntowanych samurajów, włóczęgów, domokrążców, rzezimieszków, wędrownych aktorów, iluzjonistów, oszustów i sprzedawców żabiego oleju, skutecznie leczącego wszystkie dolegliwości, to wieśniacy mieli dużo roboty. Każdego wieczoru na ulicę wylęgały tabuny gejsz i zaczepiały przechodniów. Odgłosy muzyki, śmiechu i tańców dobiegały z oświetlonych lampami zajazdów i niosły się ciemnymi ulicami.

Jiroemon też był właścicielem zajazdu, ale bardzo okazałego i wytwornego, przeznaczonego dla książąt feudalnych, daimyō, każdego roku podróżujących drogą wewnętrznych gór. Poza sezonem mogli się w niej zatrzymywać urzędnicy i inne ważne lub bardzo bogate persony.

Daimyō, czyli lokalni książęta, byli udzielnymi władcami swoich małych księstw i utrzymywali własne armie. Zbierali podatki i decydowali o życiu i śmierci swoich poddanych. Ale wszyscy oni winni byli posłuszeństwo shōgunowi w Edo i każdego roku musieli tam się udać, by złożyć mu hołd, pokazać się na dworze i pozostać w stolicy przez kilka miesięcy. Każdy z nich miał w mieście dwa albo trzy pałace, w których na stałe mieszkały ich kobiety, więźniowie w złotych klatkach.

Trzydziestu czterech większych i mniejszych daimyō korzystało z Drogi Wewnętrznych Gór. Niektórzy podróżowali w jedną stronę, inni - w przeciwną, na wschód do Edo lub na zachód do Kioto, świętego miasta i oficjalnej stolicy państwa, gdzie w odosobnieniu mieszkał cesarz. Zawsze towarzyszyły im okazałe orszaki, setki służących i strażników. Był to spektakl zapierający dech w piersiach. Kiedy daimyō przejeżdżali drogą, chłopi powinni się trzymać z dala lub przynajmniej paść na kolana i spuścić głowy, ale zawsze starali się chociażby rzucić okiem na orszak.

Wszyscy z wyjątkiem niosących palankin byli odziani w eleganckie szaty z czarnego jedwabiu. Niektórzy jechali konno, ale większość maszerowała, tworząc zwarty szyk. Niżsi rangą, pikinierzy i ci, którzy trzymali kapelusze od słońca, parasolki i kufry, zawsze urządzali widowisko dla skulonych wieśniaków. Dumnie kroczyli, zakasawszy wysoko suknie, a ich nagie pośladki połyskiwały w słońcu i ich goliznę osłaniały tylko przepaski. Przy każdym kroku zamaszyście zginali nogę, niemal dotykając piętą tyłków, i wyrzucali przeciwległą rękę, jakby płynęli w powietrzu. Pikinierzy wywijali pikami, niosący kapelusze od słońca kapeluszami, a niosący parasolki - parasolkami, wszyscy dokładnie w tym samym rytmie.

Orszak zawsze się zatrzymywał w wiosce Jiroemona, by odpocząć, zmienić konie i tragarzy. Kiedy służący byli zajęci, ci, którzy nieśli palankin z daimyō, oraz jego świta szli do zajazdu Jiroemona, gdzie wypijali herbatę lub zostawali na noc. Większość daimyō podróżowała od dziecka i dobrze znała wykształconego i gościnnego właściciela zajazdu. Po wypiciu sake zapraszano ich ulubione gejsze. Niektórzy na tyle się odprężali, że wzywali go na pogawędkę, chociaż nikt nigdy nie zapominał o przepaści, jaka ich dzieliła. Jiroemon doskonale wiedział, że w ich oczach był tylko wieśniakiem, choć dość inteligentnym.

Parę razy sam był w Edo, tej legendarnej metropolii na równinie Musashi, odległej o dwa tygodnie wędrówki przez góry. Przyniósł z powrotem alarmującą wieść. Jakieś osiem lat wcześniej cztery Czarne Okręty, żelazne potwory, najeżone działami, plujące dymem i parą, pojawiły się na widnokręgu i zarzuciły kotwice na brzegu w pobliżu Shimody. Wkrótce potem doszło do serii kataklizmów - gwałtownych trzęsień ziemi i ogromnych powodzi, na niebie pojawiła się kometa, wyraźnie zwiastując nieszczęście.

Z pokładu okrętów zeszła delegacja barbarzyńców. Jiroemon nie widział ich osobiście, ale powiedziano mu, że mieli olbrzymie nosy, szorstką, bladą skórę, odziani byli w czerwone futra i cuchnęli padliną, którą się odżywiali. Nie tylko zbrukali swoimi stopami świętą ziemię Japonii, ale twierdzili, że zamierzają tu pozostać i założyć faktorie.

Podróżni zatrzymujący się w zajeździe Jiroemona nie ukrywali, że kraj stanął w obliczu kryzysu. Zaledwie ubiegłej wiosny do doliny dotarły pogłoski, że Ii Naosuke, najwyższy radca, który żelazną ręką władał krajem, został zabity przed bramą zamku w Edo, rezydencji shōguna. Wśród zabójców znajdowali się samurajowie z Mito, posiadłości jednego z najpotężniejszych i najważniejszych książąt w kraju, krewniaka shōguna. Inni pochodzili z księstwa na południu, rządzonego przez ród Satsuma, jednego z odwiecznych wrogów shōguna. Życie wieśniaków zawsze było ciężkie, traktowano ich okrutnie i niesprawiedliwie, ale przynajmniej wiedzieli, na czym stoją. Teraz nie mogli być niczego pewni. Bali się, co się wydarzy. Starcy przebąkiwali, że nastała epoka schyłku buddyjskiego prawa, mappa, opisana w świętych księgach. Może nadciągał koniec świata.

III.

Pierwszy rok okresu Bunkyū - który w podręcznikach historii określany jest jako 1861 - był wyjątkowo zimny. Już niemal należało siać jęczmień, a z okapów dachów wciąż zwisały sople i tylko najbardziej zdeterminowani podróżni przemierzali pokryty śniegiem trakt. Pewnego dnia pojawił się posłaniec na ubłoconym koniu. Przywiózł Jiroemonowi list od okręgowych komisarzy - odpowiedzialnych za organizację transportu drogowego.

Zaniepokojony Jiroemon złamał pieczęć, otworzył szkatułkę i rozwinął list. Jakie nowe żądania znów wymyślili? Przeczytał pismo, podrapał się w głowę, po czym znów pogrążył się w lekturze, starając się zrozumieć zawiłości urzędowego języka. Komisarze informowali go jako naczelnika wioski, że Jej Wysokość Księżniczka Kazu, młodsza siostra cesarza, będzie podróżowała Drogą Wewnętrznych Gór i zawita do wioski dziesiątego miesiąca bieżącego roku. Natychmiast miał przystąpić do przygotowań.

Księżniczka z cesarskiej rodziny, córka poprzedniego cesarza i młodsza siostra obecnego „króla nieba”, zawita do ich wioski! Jeszcze nigdy nie spotkał ich taki zaszczyt. Potykając się i ślizgając na oblodzonych ścieżkach, Jiroemon pospiesznie wrócił do zatłoczonych pokoi, zajmowanych przez jego rodzinę, w głębi okazałego zajazdu, w którym zatrzymywał się daimyō. Kiedy rozsunął drzwi, ze środka wyleciał dym. Wszyscy domownicy skupili się wokół paleniska, czekając na jego powrót.

- Jak żyję, nie pamiętam czegoś takiego, matko - mruknął, wszedłszy do izby. Zawsze zwracał się do swojej żony, Otamy, per kaachan, jak czule wołano na wsi na matkę. Na jego zwykle opanowanej twarzy malował się niepokój, bruzdy na czole były głębsze niż normalnie, kępki czarnych włosów sterczały na wszystkie strony.

Babka nałożyła mu porcję kleiku, a potem jeszcze drugą. Twarz miała tak ciemną i zasuszoną, że przypominała orzech włoski, a plecy zgięte w pałąk od lat ciężkiej pracy.

- Gościniec stale przeciążony, okoliczne wioski odmawiają przysyłania tragarzy, a teraz jeszcze to! - powiedział. - Jak myślisz, ilu podróżnych mamy dziennie? Tysiąc? To już i tak o wiele za dużo, niż jesteśmy w stanie ich przyjąć. A tu piszą, że orszak Jej Książęcej Wysokości będzie liczył dziesięć tysięcy osób, i to bez tragarzy. Potrzeba ile? Czterech, pięciu dni, nim przejadą.

I mamy zapewnić dwa, trzy tysiące tragarzy. Dwa, trzy tysiące! Do tego pięćset koni dziennie. Sześć tysięcy poduszek. Ryż. Węgiel drzewny. Naczynia. I oczekują, że nakarmimy wszystkich ludzi niższych rangą. Jak mamy sprostać ich żądaniom? Przecież to niewykonalne!

Otama, chuda, zniszczona kobieta o twarzy pokrytej siateczką zmarszczek, włosy upięła w kok. Dłonie miała spuchnięte i popękane od zmywania i gotowania; w ich skórę wżarł się brud od kop...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin