Dilow Luben Długa podróż Ikara A5.doc

(2204 KB) Pobierz
Długa podróż Ikara




Luben Diłow

Długa podróż Ikara

 

 

Przełożyła z bułgarskiego Krystyna Migdalska

Tytuł oryginalny: Пътят на Икар

Rok pierwszego wydania: 1974

Rok pierwszego wydania polskiego: 1989

 

 

Akcja tej powieści rozgrywa się w dość odległej przyszłości. Mała planetoida Ikar, zamieniona w gwiazdolot, penetruje dalekie rejony wszechświata. Z Ikara prowadzone są zwiadowcze wyprawy. Wyniki przynoszą wiele niespodzianek.


Spis treści:

U początku drogi.              6

Wybrańcy.              40

Chromosom zła.              58

W kręgu wielkiej niewiadomej.              72

Moja matka - selekcjonerka.              74

Concertino na głos żeński.              86

Poemat o szczęściu.              112

Dyskusja.              166

Zwycięstwo nazywa się pat.              193

Samotność syren.              241

Gdy przebijesz mur.              274

Powrót do przyszłości.              287

Dziwne dzieci Ikara.              323

Być blisko, być daleko.              356

Terra Secunda.              375

Termodynamika duszy.              400

Teoria gry.              444

Posłowie.              490


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci nieodżałowanego przyjaciela i pisarza Cwetana Stojanowa, który gorąco zachęcał mnie do napisania tej książki. I nie dożył jej ukończenia.

Autor


Wysyłając zapiski Zenona Bałowa spełniam nie tylko służbową, lecz także smutną przyjacielską powinność. Wyczytałem w nich wyraźne życzenie autora, by pewnego dnia zostały opublikowane i stały się jednym z dokumentów naszej kosmicznej wyprawy. Nie dokończone jak sama nasza podróż, chaotyczne, roją się od nieścisłości. Z pewnością spotka mnie zarzut, że nie poddałem ich redakcyjnej obróbce i nie opatrzyłem najmniejszym komentarzem. Uważam jednak, iż poprawiany dokument przestaje być dokumentem. Jedyne, na co sobie pozwoliłem, to rozszyfrowanie autorów pieśni stanowiących motta do poszczególnych części. Nie chcąc zniekształcać charakteru zapisków, umieściłem nazwiska w posłowiu. O samym autorze notatek nie mam do dodania nic ponad to, co sam powiedziałem o sobie, choć także do tego miałbym pewne zastrzeżenia.

Mogę jedynie zapewnić, że Zenon Bałow nie był ani taki brzydki, ani taki niesympatyczny, jak można by wnosić z tych fragmentów zapisków, w których bezlitośnie się samobiczuje.

Wszyscy na Ikarze lubiliśmy go mniej lub bardziej, nasze zainteresowanie jego losem dostatecznie usprawiedliwia sam jego los.

Dr Lionel Redstar


Jak bogowie piękni są i mądrzy,

smutni zaś jak mieszkańcy Ziemi

(ze starej pieśni Ziemian,

którą śpiewała mi Majola Beni)

 

U początku drogi.

1.

A jednak pozwalam sobie spisać tę historię. Zdarzyła się w dwudziestym trzecim roku według rachuby czasu na Ikarze, od siedmiu jednak lat jej dokumentacja spoczywa niedostępna w tajnym oddziale ikarskiego archiwum.

Decyzję usprawiedliwiano tym, iż u początku wyprawy nie wolno nam niepokoić ludzi absurdalnymi wydarzeniami, majaczeniami szaleńca - tak właśnie wyraził się pierwszy koordynator: majaczeniami nieszczęsnego obłąkańca i natychmiast, nie zasięgając opinii ani rady astronawigatorów, ani rady kontrolnej, wydał zakaz, który obie rady skwapliwie zaakceptowały.

Wpierw chciałbym jednak opowiedzieć o naszym systemie sprawowania władzy, inaczej nie pojmiecie, jak możliwy był podobnie bezwzględny zakaz jakiegokolwiek dokumentowania owych wydarzeń. Wasze ziemskie poczucie demokratyzmu pozwoli wam pojąć potworność tej decyzji.

Po oderwaniu się Ikara od orbity okołosłonecznej (nie było mnie wtedy jeszcze na świecie) jego obywatele jednomyślnie postanowili zmienić dotychczasowy system rządów. Zaprotokołowano, iż przewidując ciężkie próby, na jakie zostanie wystawiony Ikar, uchwala się przyznanie rządowi specjalnych pełnomocnictw. Przeprowadzone przeze mnie badania każą jednak przypuszczać, że nasi rodzice po prostu przestraszyli się zaskakująco licznych przypadków zaburzeń psychicznych, jakie podobno wystąpiły już w pierwszym roku, i dobrowolnie zrzekli się swych praw obywatelskich na rzecz przesadnie silnej ekipy astronawigatorów.

I oto zgromadzenie Ikarczyków ustanawia nowe prawo, w myśl którego ich planetą - gwiazdolotem będzie odtąd zarządzać pięćdziesięcioosobowa rada astronawigatorów, wybierana co dziesięć lat. Ów ustawodawczo-wykonawczy organ miał wyłonić spośród siebie pięciu koordynatorów, którzy kolejno przez dwa lata sprawować będą funkcję pierwszego koordynatora. Oczywiście najwyższą władzę stanowiło nadal zgromadzenie ogólne, jednak z upływem czasu władzę przejęła całkowicie piątka koordynatorów, przekształcając nawet radę kontrolną w posłuszne sobie narzędzie. Główną przyczynę widzę w spadku aktywności obywatelskiej Ikarczyków - przyczyn jest wiele, przy innej okazji zajmę się nimi obszerniej - jak i w tym, że nowe pokolenie przez długie lata było niezbyt liczne.

Spróbuję to zobrazować. Wyobraźcie sobie tysiąc dorosłych osób zamkniętych na zawsze w pięćdziesięciokilometrowej skale, jaką jest nasz Ikar, a wśród nich dziesięcioro dzieci. Dzieci te oczywiście nie mają innego żywego wzorca do naśladowania prócz pięciuset kobiet i pięciuset mężczyzn. I to w okresie ich psychicznej depresji. Z powodu swej niewielkiej liczebności nie mogą także stanowić grupy, w której zachodziłoby stałe oddziaływanie cech jednych dzieci na drugie. Dopiero gdy młode pokolenie stało się liczniejsze, wykształciło coś w rodzaju własnej psychiki grupowej, własnego ducha zespołu, zdeterminowanego przez fizjologiczne i neurologiczne zmiany wskutek przyjścia na świat w przestrzeni międzygwiezdnej, poza grawitacyjnymi, magnetycznymi i wszelkimi innymi siłami ciała stacjonarnego. Dla tego pokolenia, mojego pokolenia, które w Ikarze widziało tylko szpilkę zgubioną w kosmicznym bezkresie, Ikar był już jedyną ojczyzną i samo pragnęło decydować o jej losie.

Jeszcze parę słów o naszym Ikarze, adresowanych do tych, którzy może już o nas zapomnieli. Chciałbym, aby brzmiały mniej więcej tak: Drodzy Bracia Ziemianie, nie znamy się już, ci, którzy niegdyś nas wysłali, dawno już nie żyją, my zaś... ale nie cierpię sentymentalizmu. Każdy bank danych wyświetli wam trzy fiszki, gdy wybierzecie hasło Ikar. Pierwsza przedstawi starożytną legendę o uskrzydlonym chłopcu, który wraz z ojcem wzbił się z labiryntu na Krecie, by dolecieć do Słońca, ale wosk, którym zlepione były skrzydła, stopił się i chłopiec zginął w morzu. Druga poda wam wszystkie dane niewielkiej, lecz godnej uwagi asteroidy, nazwanej imieniem legendarnego chłopca, ponieważ jej orbita zbliżała się najbardziej do Słońca. Owa mała asteroida dawno przestała być nieposłusznym chłopcem, który nie bał się Słońca, za to regularnie groził Ziemi zderzeniem - wprzęgnięto ją bowiem do pracy.

Trzecia fiszka - zwięźle, jeśli pochodzić będzie z banku danych, a obszerniej, jeśli ze specjalistycznego - zrelacjonuje wam urzeczywistnienie najbardziej gigantycznego zamierzenia w dziejach Ziemi: przekształcenie asteroidy Hidalgo w gigantyczny statek kosmiczny dla pierwszej ekspedycji międzygalaktycznej: budowa trwała trzydzieści lat, w tej lub innej formie uczestniczyły w niej wszystkie narody i na owe czasy było to wznoszenie prawdziwej wieży Babel ludzkiej cywilizacji. Przez pięć lat krążył biedny Hidalgo po Układzie Słonecznym, nim przemianowany zgodnie z ziemską symboliką na Ikara uniósł z sobą może na zawsze tysiąc młodych Ziemian ku odległym słońcom. Obecnie jest nas o stu pięćdziesięciu dwu więcej, mimo iż Ikar ma zapasy nie tylko energii dla około trzydziestotysięcznej załogi. Szczególnie my, młodzi, pragniemy, aby było nas więcej - każdy nowy obywatel pomnaża bowiem naszą siłę i naszą wiarę w przyszłość. Rada astronawigatorów utrzymuje jednak, że zaludnienie Ikara jest optymalne dla jego misji, dopuszczając przyrost zaledwie wyrównujący ubytki po zaginionych i wyczerpanych nerwowo. Zbyt liczne potomstwo mogłoby nastręczyć Ikarowi nowe problemy, utrudniające wypełnienie nałożonych zadań. I oto jesteśmy już w drodze trzeci dziesiątek lat! Przemierzyliśmy wiele układów słonecznych, przepatrzyliśmy uważnie i zawsze na początku z gorączkową nadzieją setkę planet, nie odkrywając niczego prócz minerałów i metali, prócz lodów, gazów i plazmy. Nic interesującego dla człowieka takiego jak ja... do owego dnia przed siedmiu laty, gdy na Ikara wrócił zwiadowca Alek Dery.

 

2.

Właśnie zabierałem się do przeprowadzenia błyskotliwej roszady w partyjce szachów rozgrywanej z moim kolegą Lionelem Redstarem podczas przerwy w dyżurze, gdy z poliwizora odezwał się głos szefa, przewodniczącego rady kontrolnej Ikara:

- Zenonie - zwracał się jak zwykle uprzejmie, to jest z ową pełną dystansu grzecznością, obowiązującą Ikarczyków - byłbym wdzięczny, gdybyś zechciał przybyć do komory kwarantanny. Jesteś potrzebny.

Zerwałem się natychmiast, bo wydało mi się, że wyczuwam w jego głosie skrywany strach czy też podniecenie, ogarniające zazwyczaj każdego uczonego w obliczu intrygującej zagadki. A może myliłem się, gdyż starzy Ikarczycy rzadko pozwalają sobie na nie kontrolowane ujawnianie uczuć, cóż dopiero mówić o przewodniczącym rady kontrolnej, ale nawet Loni musiał coś zauważyć, bo powiedział:

- Terin wyraźnie cię faworyzuje. Nawet w godzinach pracy zwraca się do ciebie po imieniu. Bądź pewien, że zażądamy wyjaśnień.

Oczywiście z Redstarem mówimy sobie po imieniu - jesteśmy rówieśnikami, ale nie kochamy się zbytnio, niejeden raz udało mu się wyprowadzić mnie z równowagi.

- Słuchaj, Loni - odparłem - najlepszy przyjaciel mego ojca ma chyba prawo zwracać się do mnie po imieniu. Po wtóre, zazdrość, jaką wyczuwam w twoich słowach, uważam za nie mniej naganną niż stronniczą sympatię.

Nie zdążył odpowiedzieć, nim bowiem otworzył usta, byłem na zewnątrz i wskakiwałem do pierwszej windy, jaka wyrosła przede mną.

Z pośpiechu znalazłem się w zwykłej windzie, a komora kwarantanny znajduje się dość daleko. Dla większego bezpieczeństwa Ikar podzielony jest na niezależne, dublujące się sektory, oddzielone kilometrami grubych skalnych ścian, co znacznie zwiększa odległości, rozporządzamy jednak doskonałą, zróżnicowaną siecią komunikacyjną. Zgodnie z nakazem logiki komora kwarantanny znajduje się w najbardziej zewnętrznych sektorach i składa się ze śluz startowych i hangarów czynnych statków kosmicznych, z laboratoriów, w których bada się przywiezione z zewnątrz próbki, ze szpitala i właściwej komory kwarantanny, gdzie przez pewien okres przebywają powracający z lotów zwiadowcy.

Upłynęło trochę czasu, nim przyszło mi na myśl, że Terin nieprędko mnie ujrzy, jeśli będę podróżował po Ikarze tą towarowo-wycieczkową windą. Próbowałem zgadnąć, który to ze statków zwiadowczych mógł wrócić. Obecnie dziewięć znajdowało się na zewnątrz. Gdy ocknąłem się wreszcie z jałowej gry wyobraźni, wyskoczyłem na najbliższym przystanku i rzuciłem się do drzwi tych lśniących wagoników - pocisków, do których kluczem dysponują jedynie członkowie rady kontrolnej i grup awaryjnych. Wsunąłem się do środka, ułożyłem byle jak - są trzyosobowe - wybrałem numer stacji i zaparło mi dech od nagłego szarpnięcia. Pomyślałem, że Terin nie wzywałby mnie tą drogą, gdyby chodziło o zwykłą komisję kwalifikacyjną czy coś w tym rodzaju, w czym uczestniczyłem wiele razy, zaraz jednak przestajemy myśleć, prędkość sparaliżowała bowiem wszelkie impulsy w moim mózgu.

Po czterdziestu sekundach wszystko minęło. Przebyłem dwadzieścia pięć kilometrów i wydostałem się z pocisku z szumem w uszach i dławiącym bólem w piersi. Pragnienie przygody znów zaczęło mi podszeptywać, że tym razem chodzi o coś niezwykłego, nie o rutynowy przegląd, więc niemal wbiegłem do szatni. Była pusta, co jeszcze bardziej mnie przeraziło. Czyżbym tak bardzo się spóźnił? A może po prostu zbyt późno mnie wezwano? Robot kamerdyner stał obok szaf z obojętnością maszyny, więc zawołałem ze złością, odczytując imię widniejące na jego piersi i plecach:

- Kolo, pomoc!

Otworzyłem szafkę, na której pyszniła się nalepka z moim nazwiskiem i złapałem skafander. Metalowe ręce robota manipulowały zręcznie, ale po chwili już byłem spocony, bo w podobnym stanie nawet najwygodniejszy skafander stanowi brzemię. Nasunąłem hełm, włączyłem aparaturę oddechową i rozkazałem:

- Kolo, kontrola!

Prawdę mówiąc, jest to jedyne przeznaczenie robota kamerdynera będącego w rzeczywistości dość prymitywnym automatem. Kontrola włożonego skafandra na podstawie wskaźników wytrzymałości mechanicznej, izolacji cieplnej, atmosferycznej, promieniotwórczej, wirusowej i pozostałych systemów bezpieczeństwa. Robot wyposażony jest we wszelkie automatyczne sonowizory i kontrola trwa parę sekund, lecz teraz wydawało mi się, że mogłaby trwać znacznie krócej.

Do komory kwarantanny nie wolno wchodzić bez skafandra. Przejść przez nią musi każdy, kto choć na minutę opuścił Ikara, obojętnie w jakim celu i dokąd. A statki zwiadowcze, wracające z dalekich lotów, poddawane są wraz z pilotami kwarantannie dwutygodniowej, mimo iż w ciągu minionych trzydziestu lat nikt nie przywlókł z sobą nawet najmniejszego wirusa.

Ikar z zasady unika wchodzenia w odrębne układy gwiazd. Czynią to zwiadowcy, którzy wykorzystując energię jego ogromnej prędkości, ze zdwojoną szybkością przepatrują miliardy kilometrów przestrzeni przed nami, by oczekiwać tam na wcześniej wyznaczonych orbitach. Posiadamy w magazynach około setki podobnych statków zwiadowczych różnej wielkości i klasy, a nad ich udoskonalaniem bez przerwy pracuje zespół konstruktorów. Potrafią one, podobno, przejść bez szwanku nawet przez ogień i bezpiecznie przeprowadzić swych pasażerów przez wszelkie kosmiczne niespodzianki, oferując im wcale znośne warunki do życia i pracy naukowej przez pięćdziesiąt lat... wszak wszystko może zdarzyć się w kosmosie! Trzy z takich statków straciliśmy w układzie Deneba. Szukaliśmy ich długo, niestety, ludność na Ikarze zmalała o dziesięć osób. Wtedy na Ikarze wystąpiły pierwsze konflikty. Wielu domagało się, by kontynuować poszukiwania, rada astronawigatorów stwierdziła jednak, że w podobnej wyprawie ofiary są nieuchronne i Ikar nie ma prawa tracić pół roku, jeśli zamierza zrealizować swój program. Istotnie, wciąż jeszcze musieliśmy nadrabiać wytracone przyśpieszenie, niemniej przeciwników podobnie bezwzględnego pośpiechu było więcej. Wbrew ich protestom rada ogłosiła trzydniową żałobę i zadecydowała, że Ikar nie wejdzie w orbitę Deneba.

Idąc wąskim korytarzem z okrągłymi iluminatorami, przez które widoczny był ogromny hangar kwarantanny, zajrzałem przez jeden z nich do środka.

R-19? Kto leciał R-19? Statek klasy gwiezdnej A wyglądał jak nowiusieńki, jakby nigdy nie opuszczał hangaru. Dziesiątka mechanorobotów pełzała jak pająki po lustrzanym pancerzu, wchodziła i wychodziła przez główne i awaryjne luki, sprawdzała wszystkie układy, przygotowując go do następnego lotu.

Dyżurny mechanik siedział w skafandrze roboczym przy pulpicie kontrolnym i wyraźnie się nudził. To uspokoiło moje rozkołatane biegiem serce, zarazem trochę rozczarowało. Mimo woli zwolniłem kroku - bądź co bądź, by przywyknąć do skafandra, trzeba trochę czasu - człapiąc przyciężkawymi butami skierowałem się do gabinetu sektora rady kontrolnej i nacisnąłem przycisk sygnalizacyjny. W tej samej chwili drzwi rozsunęły się przede mną.

- Możesz zdjąć skafander - powiedział do mnie Terin. - Kontrola zakończona.

Nie mogłem jednak zrobić kroku. Stałem jak wryty i patrzyłem na mego przyjaciela, Alka Derego. Oto kto wrócił! Siedział w fotelu dla pacjentów i... wcale nie był podobny do siebie! Spodziewałem się, że wyszczerzy do mnie radośnie zęby, tak jak ja zrobiłem to w pierwszej chwili, oczekiwałem, że podniesie rękę w powitalnym geście, lecz nawet nie drgnął. A jego spojrzenie, prześliznąwszy się machinalnie po szklanej osłonie mego hełmu, niczym nie zdradziło, że mnie poznaje. Było to spojrzenie bojaźliwie zażenowane, wyraźnie umykające przed pytaniami w cudzym wzroku.

- Cześć, Alek - powiedziałem. - Witaj! - Zaniepokojony, wypowiedziałem to tak cicho, że chyba nikt tego nie dosłyszał. W twarzy Alka, apatycznej, żółtej, postarzałej, nie drgnął ani jeden muskuł. Włosy na jego skroniach, na dwudziestotrzyletnich skroniach, były zupełnie białe.

- Byliście zaprzyjaźnieni, prawda? - zwrócił się do mnie Terin i dodał, przyjrzawszy się nam obu z nieskrywaną ciekawością: - Dlatego wezwałem cię, Zenonie. Coś stało się z twoim przyjacielem, musisz nam pomóc to zrozumieć.

Dopiero teraz dostrzegłem jeszcze jednego człowieka w gabinecie - samego pierwszego koordynatora! Nie, to nie był on, tylko jego hologram, wyświetlony pośrodku gabinetu, a więc sprawa wyglądała jednak poważnie! Pierwszy koordynator na Ikarze nie zaszczycał nikogo bez powodu swoją choćby tylko holograficzną obecnością. Najwyższą piątkę interesowały jedynie ogólne sprawozdania z lotów zwiadowczych, resztą zajmowali się odpowiedni specjaliści.

- Jak poszło, Alek? Gadaj! - powiedziałem najbardziej beztrosko jak potrafiłem, niecierpliwie ściągając z siebie uprzykrzony skafander.

Terin pośpieszył mi z pomocą, był to jednak tylko pretekst, by szepnąć do mnie:

- Milczy już trzeci dzień. Zostawimy was samych, teraz jednak chciałbym coś sprawdzić. Znaleźliśmy tylko jeden zapis z całej ekspedycji, reszta została zniszczona. Całkiem przypadkowo włączył się sonowizor jego żony. Włączymy go i będziesz obserwował jego reakcję. Zwlekaliśmy z tym, bo podejrzewamy, że symuluje.

- A gdzie ona jest? - zapytałem również szeptem.

- Nie żyje. Leżała w pustej wannie anabiotycznej, kurek krioprotektora w ogóle nie był odkręcony, wszystko zakręcone prócz wentyli tlenowych, rozgwintowanych ręcznie. Wygląda na samobójstwo. Wiesz, takie przyjemne samospalenie tlenem.

Upuściłem skafander na posadzkę, nie będąc w stanie utrzymać go w rękach. Ta cudowna dziewczyna, ta wspaniała dziewczyna, Nila, nie żyje!

- Alek! - zwrócił się Terin do zwiadowcy, a głos jego brzmiał niezwykle surowo. - Odmawiasz relacji ze swej podróży, usłyszymy ją jednak, usłyszymy z twoich ust. Posłuchajmy zatem.

I dotknął przycisku antyamnezonu. Struna dłuższy czas odwijała się bezgłośnie, wreszcie dał się słyszeć szum i sapanie jakby od wielkiego wysiłku - w tej chwili chyba włączył się dyktafon Nili. Ubranie każdego zwiadowcy wyposażone jest w urządzenie do rejestrowania dźwięku i obrazu. Nagle struna rozwrzeszczała się głosem Alka: Wstawaj! Słyszysz, wstawaj! Nilu, dlaczego zostawiłaś mnie samego? Przestraszyłaś się, maleńka? Czy aż tak było to straszne? Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Co mam sądzić o tym? Dlaczego milczysz, przeklęta? - wrzasnęła ponownie struna magnetyczna. - Dlaczego uciekłaś, podła, tchórzliwa kreaturo? Czy to cała twoja odpowiedź? Ja także powinienem zdobyć się na podobną? Uhhhh! - Dźwięk przypominał charczenie i jakby zgrzytanie zębów. Po chwili jednak znów stał się czuły i patetycznie zbolały: - Chcesz, abym raz jeszcze opowiedział ci wszystko? Zgoda, opowiem ci, a ty rozważ to spokojnie i wspólnie zadecydujemy, co robić. Tobi, odczep się! Odczep się, mówię, głupia maszyno! Bo cię wyłączę, nie żartuję. Po co cię wymyśliliśmy, głupcze, jeśli nie możemy na ciebie liczyć?

Groźby wyraźnie skierowane były do któregoś z psychorobotów, który wyczuł rozstrój nerwowy astronauty i zamierzał przeszkodzić jego nierozumnym poczynaniom. Rozległ się dźwięk metalu, sapanie jak przy mocowaniu się, jakiś trzask. I znów głos Alka przerywany co chwila szyderczym śmiechem:

Żegnaj, kochanie, muszę rozprawić się z tym głupcem. Na szczęście i w jego kasecie struna jest czysta. Czy powiedziałem «na szczęście»? Diabelskie sprawki! Żadnego zapisu! Czy to możliwe, skoro słyszałem wszystko na własne uszy, widziałem na własne oczy, jeśli zapamiętałem każde słowo, a nie pamiętam nawet twojego »tak«, gdy wyznałem ci miłość i zapytałem, czy jesteś gotowa pójść za mną? Nilu, czy rozumiesz coś z tego, kochanie? Czy naprawdę postradałem zmysły? Powiedz, czy byłem niespełna rozumu, gdy odprowadziłaś mnie do komory śluzowej i kiedy wyszedłem za tym mechanicznym draniem, Tobim? Przecież i ty słyszałaś głos, prawda? Chwileczkę, przypomnij sobie wszystko od początku, a przekonasz się, że nie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin