Wójtowicz Milena - Zeznanie (opowiadanie).pdf

(84 KB) Pobierz
MILENA WÓJTOWICZ
Zeznanie
(Fahrenheit i Fantazin)
E
wa Z., personel pomocniczy, pracownik nr 230567.
Naprawdę nie wiem w czym ja mogłabym pomóc. Nie zajmuję się tu niczym
ważnym. Przyjechałam tylko na wakacyjna praktykę.
Nie wiem od kogo o niej usłyszałam. To znaczy na pewno wiem, ktoś mi o tym
wspomniał. Nie pamiętam kiedy, ani gdzie to było. To aż takie ważne? Chciałam
mieć jakąś ciekawą pozycję w CV, coś takiego, co skłoniłoby przeglądającego
zgłoszenia do zatrzymania się przy moim nazwisku. Teraz nie wystarczy mieć
samego wykształcenia, praktyka i doświadczenie są ważne, ale dobrze się tez czymś
wyróżniać. Pomyślałam, że dwa miesiące spędzone w Instytucie Rozwoju i Badań
Psychologiczno – Socjologicznych w Delhi to już coś. Poszukałam w sieci
i znalazłam adres e-mailowy jednego z profesorów. Napisałam, bo co mi szkodziło
spróbować. Tydzień później dostałam odpowiedź. Nie spodziewałam się tego
tak szybko, prawdę mówiąc w ogóle miałam wątpliwości czy warto ubiegać się
o jakąkolwiek pracę. W końcu zdana matura to nic. Nie powiodło mi się
na egzaminie na uniwersytet. Trochę źle to na mnie wpłynęło, zresztą nic dziwnego.
Człowiek snuje takie wspaniałe plany, a potyka się już na samym początku. Miałam
straszliwego doła, myślałam o złapaniu posady jakiejś kelnerki, może o jakimś kursie
na sekretarkę. Strasznie chciałam być już samodzielna. Propozycja profesora M.
spadła mi jak z nieba. Okazało się, że ktoś mnie chce i to może nawet na dłużej niż
dwa miesiące. Pisał, że przeniósł się z Instytutu w Delhi do laboratorium
na Filipinach i potrzebuje kogoś do koordynacji miejscowego personelu. Chciał
zatrudnić kogoś odpowiedzialnego i skłonnego pracować za niewygórowaną pensję.
Napisał, że wierzy, że jestem odpowiednią osobą do tej pracy. Miałam tydzień
na podjęcie decyzji.
Oczywiście, że się zgodziłam. Napisał, że we mnie wierzy. To znaczyło dla mnie
tak wiele, że komuś byłam potrzebna, że nie byłam kompletnym zerem. Na ulicach
spotykałam ludzi z mojego liceum. Podostawali się na studia. Uciekałam na druga
stronę ulicy albo do autobusu, byle tylko nie słyszeć pytania "a co u ciebie?".
Po wiadomości od profesora przestałam uciekać. Mogłam mówić z dumą,
że postanowiłam odłożyć studia o rok, który przepracuję w Instytucie Biologii
Ewolucyjnej. Nie dodawałam, że to na Filipinach. Mówiłam "za granicą" i że to filia
amerykańskiego centrum badawczego. Nie miałam co prawda pojęcia o biologii,
prawdę mówiąc, nie znosiłam jej, ale w końcu to nie ja miałam się w niej babrać,
tylko ci naukowcy.
Załatwiłam wszystkie szczepienia, dokumenty, spakowałam się i wyjechałam
w wielką podróż.
Niewiele wiedziałam o Filipinach. Tyle tylko, że kwitną tam zamieszki, burdele
i świątynie. Kupiłam sobie jakiś przewodnik, zamierzałam przeczytać go
w samolocie, ale paskudnie się poczułam. Nie znoszę latać. Wylądowałam na miejscu
wiedząc tyle, ile wiedziałam wcześniej, ale okazało się, że nie stanowi to żadnego
problemu. Czekał na mnie kierowca z instytutu i od razu pojechaliśmy do, jak
to określił "miasteczka naukowego". Trafna nazwa, muszę przyznać. Na miejscu jest
wszystko, przez dwa miesiące nie wychyliłam stąd nosa. Organizowali jakieś
weekendowe wycieczki do dżungli, ale nocleg wśród węży, insektów i zarazków
jakiś strasznych chorób nie wydaje mi się najlepszym sposobem spędzania wolnego
czasu. Wolałam surfować po sieci.
Nie odwiedzałam żadnego z pobliskich miast, zresztą "pobliskie" to nie jest właściwe
słowo. Instytut leży całkowicie na uboczu. To ma nam zapewnić spokój od zamieszek
i wścibskich turystów. Rzeczywiście, nigdy nikogo nie widziałam w pobliżu.
Tak między nami, to kiedy samochód, który po mnie przyjechał opuścił miasto,
to zaczęłam się trochę bać. Czytałam o handlu żywym towarem i innych takich
historiach, a tu nagle znajduję się w obcym kraju, w samochodzie jadącym
przez dżunglę w niewiadomym kierunku, z kierowcą, który zna tylko parę słów
po angielsku. Miałam już niezłego pietra, kiedy dojechaliśmy wreszcie do instytutu.
Odetchnęłam naprawdę z wielką ulgą.
Moja praca nie jest trudna. Większość podległego mi personelu wykonuje swoje
obowiązki bez zarzutu. Mają szacunek dla pracy. Nie są stąd. Zdziwiłam się,
że prawie wszyscy mówią tylko w swoich lokalnych narzeczach. S., wicedyrektor
do spraw personalnych, wyjaśnił mi, że to jakiś program wspomagania ludności
Trzeciego Świata. W instytucie przez miesiąc zarabiają więcej niż cała ich rodzina
w ciągu roku, czy jakoś tak.
Nie pamiętam nazwy programu.
Nie miałam tłumacza, tylko tabliczki z numerami czynności i ich nazwami w każdym
z języków. Trochę dziwny sposób komunikacji, ale i tak nie musiałam ich używać.
Pracownicy sprzątali, nosili sprzęt, przygotowywali posiłki jakby byli automatami.
Prawie nie miałam co robić.
Nie wiem jaki sprzęt. Nie znam się na tym.
Przez dwa tygodnie chodziłam pilnując mojego personelu, ale to było bez sensu.
Robili wszystko, zanim jeszcze zdążyłam wydać im polecenie. Zaczęłam się nudzić.
Nie chciałam o tym nikomu mówić. Wychodziło na to, że jestem tu absolutnie
zbędna. Mogłam spakować się i wracać do domu, wpaść w kolejnego doła. Trochę
czasu spędziłam na wyobrażaniu sobie mojej rozmowy z przyszłym pracodawcą,
za jakieś dwa lata, jak już zacznę studia. Ja – piękna, pewna siebie i przyjaźnie
nastawiony człowiek za biurkiem.
– A więc podjęła pani pracę w Instytucie Biologii Ewolucyjnej od razu po maturze?
– Tak, doszłam do wniosku, że zanim rozpocznę studia powinnam zdobyć trochę
zawodowego i życiowego doświadczenia.
– Czym zajmowała się pani w instytucie?
– Zarządzałam personelem pomocniczym.
– To bardzo odpowiedzialne stanowisko. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę pani wiek.
– Moi pracodawcy dali mi szansę i byli ze mnie zadowoleni."
Przerabiałam to w myślach tysiąc razy. I dalej nudziłam się jak diabli.
Z nudów zaczęłam interesować się pracą instytutu. Zaczęłabym interesować się
ludźmi, ale byli starzy, nudni, roztargnieni i w głowie mieli tylko początki ewolucji.
Rozmowa z kimś, kto może mówić tylko o genach i mutacjach, a do tego ciągle
zapomina jak masz na imię, to koszmar. Byłam już Edną, Elą, Eloise i Eryką.
Próbowałam czytać naukowe publikacje, ale nie rozumiałam z nich ani słowa.
Zajęłam się grami komputerowymi. Zwiedzanie instytutu jakoś mnie nie pociągało.
Jest taki kliniczny. Można się zgubić, dlatego zawsze nosiłam ze sobą plan. Oficjalnie
to zabronione, ale kto by mnie sprawdzał. Mam najwyższe stanowisko w moim
pionie. Nie ma żadnego wicedyrektora do spraw sprzątaczek, tragarzy itd.
Do bloku H nie chodziłam wcale. Stołówka, pomieszczenia mojego personelu,
mieszkania pracowników i obiekty rekreacyjne mieszczą się w blokach od A do D.
Od reszty zabudowań oddziela je niewielki park. Bloki od E do J to laboratoria.
Nie miałam tam czego szukać.
To było w czwartek, czwarty tydzień mojego pobytu tutaj. Jedna ze sprzątaczek
nie wróciła wieczorem do swojego pokoju. Nie zgłosili mi tego, bali się, ale wątpię,
żeby bali się mnie. Na nikogo nie krzyczałam, praktycznie nawet z nimi
nie rozmawiałam.
Rano, po śniadaniu, zauważyłam, że kogoś brakuje. Przycisnęłam pozostałych
i w końcu ktoś wyjaśnił mi łamaną angielszczyzną, że Me-i, tak chyba miała na imię,
nie wróciła wczoraj z bloku H.
Nie zawiadamiałam nikogo. W końcu personel pomocniczy podlegał mnie. Chciałam
pokazać, że umiem sobie poradzić. I trochę się bałam, że gdybym to zgłosiła, wyszło
by na to, że nie potrafię rozwiązać drobnego problemu. Pomyślałam, że może coś
stłukła i teraz boi się kary. Oni naprawdę byli strasznie strachliwi.
Nie miałam przepustki na blok H, ale skorzystałam z karty jednego z konserwatorów.
Po prostu przeszłam za nim po kolei przez wszystkie drzwi. Nic nie mówił, byłam
przecież zwierzchnikiem.
Z karty przydziałów wynikało, że ta Me-i pracowała w podziemiach, na poziomie -3.
Winda też była na kartę dostępu, więc zabrałam ją temu konserwatorowi. Naprawiał
coś, więc nie potrzebował jej przez jakiś czas.
To było dziwne, taki środki bezpieczeństwa w instytucie, który leży na uboczu
i nie zajmuje się niczym specjalnie ważnym. Ale oni tu wszyscy mają hopla
na punkcie swojej pracy.
Zjechałam na dół. Poziom -3 przypominał najgorsza piwnicę. Nikogo nie było widać,
więc poszłam przed siebie korytarzem. Pomieszczenia miały małe okienka
w drzwiach, zaglądałam przez nie do środka. To były jakieś laboratoria. Duże
akwaria, masa ekranów i jakichś próbek. Nie wiem co było w tych akwariach,
przez szybki mało było widać.
Me-i znalazłam, kiedy weszłam w trzeci korytarz. Zobaczyłam przez okienko, że coś
w środku drgnęło i otworzyłam drzwi. Nie były zamknięte na klucz, to był jakiś
schowek na miotły.
Wyglądała strasznie. W pierwszej chwili myślałam, że nie żyje. To trochę
nielogiczne, bo jeśli ona była martwa, to co mogło poruszać się w schowku. Patrzyła
tępo przed siebie, nic nie mówiła, nawet się nie trzęsła. Wydawało mi się, że ludzie
w stanie szoku zawsze się trzęsą. Ona wyglądała jak ktoś, kto przeżył wielki szok.
Próbowałam ją ruszyć, wyprowadzić na korytarz, ale była jak kamień. Musiałam ją
zostawić i znaleźć kogoś do pomocy. Pobiegłam dalej korytarzem, wiedziałam
że w laboratoriach bliżej windy nikogo nie ma. Jakiś kawałek dalej, nie wiem jak
daleko od schowka, drzwi były otwarte. Weszłam.
Zobaczyłam to w tej szklanej kapsule. Wyglądało trochę jak człowiek, ale inaczej.
Jak obcy. Oparło dłonie na tafli, jakby na nią napierało, i przyglądało mi się.
Nie wiem, czy wtedy się przestraszyłam. Chyba bardziej nie wierzyłam. To dalej
na mnie patrzyło. Przechylało głowę na obie strony, jakby się zastanawiało. Potem
otworzyło… nie wiem, czy to były usta, czy może raczej paszcza … Zobaczyłam
zęby. Ostre, takie jak u rekina. Miało ich mnóstwo. Kilka rzędów. Wtedy już
na pewno się bałam. Uciekłam.
Zostawiłam Me-i w tym schowku, wróciłam windą na górę i oddałam
konserwatorowi kartę. Wyszłam z bloku i zgłosiłam w biurze ochrony znikniecie
jednej sprzątaczki. Powiedziałam, gdzie pracowała ostatnio. Natychmiast tam poszli.
Me-i nie wróciła do pracy. Nie widziałam jej później. Powiedziano mi, że zakochała
się w dostawcy z sąsiedniej wioski, zaszła w ciążę i uciekła do niego, obawiając się
niezadowolenia pracodawcy.
A ja wróciłam do bloku H na poziom -3. Oglądałam chyba za dużo filmów, bałam
się, że na Me-i też robią jakieś doświadczenia. Czułam się odpowiedzialna. Zrobiłam
tak jak poprzednio. Zabrałam kartę konserwatorowi. W budynkach nie ma kamer.
Pewnie boją się, że ktoś może za dużo przez nie zobaczyć.
Nie udało mi się wejść do tego laboratorium, w którym było to coś. Próbowałam
otworzyć inne drzwi, jedne ustąpiły. Tam też stało akwarium. W środku nie było
obcego, tylko człowiek. W każdym razie coś, co wywodziło się od człowieka.
To nie była Me-i. Mężczyzna, około trzydziestu lat, ciemny blondyn, normalnej
budowy, wysportowany. Pewne różnice były już widoczne. Oczy traciły kolor,
tęczówki zlewały się z białkami. Uszy zanikały. Skóra zmieniała fakturę na bardziej
gładką. I miał ostre, spiczaste zęby. Tylko jeden rząd. Patrzył prosto na mnie,
myślałam że zaraz rozbije to coś, w czym go zamknęli. Cofnęłam się, wpadłam
na jakieś fiolki i probówki. Szybko wróciłam do siebie i postanowiłam tam więcej
nie chodzić.
Poszłam dwa dni później. To coś, to było w probówkach, wniknęło w moją skórę.
Dostałam wysypki, bolały mnie ręce. Nie mogłam iść do lekarza w instytucie. Bałam
się, że zniknę jak Me-i, gdziekolwiek ona trafiła. Postanowiłam wrócić
do laboratorium i sprawdzić, czym się oblałam. Poszukałabym danych w komputerze
i znalazła jakieś lekarstwo.
Ciągle był w tym akwarium. Patrzył na mnie, kiedy grzebałam w kartotece
i oglądałam próbki. Wracałam tam jeszcze pięć razy. Za każdym razem połykałam
jakąś substancję, zwykle kilka na raz. Nie wiem skąd wiedziałam, co powinnam
zażywać. Musiałam zrobić sobie zastrzyk z DNA obcego, a to wcale nie było
przyjemne. Wszystko mnie bolało, myślałam, że umrę z bólu. Na szczęście
nie musiałam dużo pracować i nikt nie zauważył. Trudno było zdobyć soczewki
kontaktowe, przez jakiś czas musiałam nosić ciemne okulary. I sztuczną szczękę.
Moje zęby mi wypadły. Nowe już rosną, ale chyba nie powinnam ich nikomu
pokazywać.
Tak minęło siedem tygodni od mojego przyjazdu.
On tam ciągle jest, w tym akwarium. Niecierpliwi się. Na razie był tam bezpieczny,
ale teraz będę musiała go wypuścić. Pójdę do niego zaraz po przesłuchaniu. Myślę,
że zostanie w lesie, dopóki nie znajdę dla nas jakiegoś domu. Tu kręci się za dużo
ludzi.
Organizacje humanitarne dowiedziały się o tutejszym nielegalnie przetrzymywanym
personelu pomocniczym i wywołały tę aferę. Zaraz potem znaleźli ciało Me-i i wy się
zjawiliście.
I to wszystko. Cała prawda, przynajmniej taka prawda, jaką ja znam. Kaseta się
stopiła? Chyba z tego dyktafonu też już nic nie będzie. Ale to nic. Naprawdę nic.
Teraz będę jeszcze musiała wypalić wam mózgi. Wiem, że to nieludzkie, ale ja
nie jestem już człowiekiem. Muszę dbać o przetrwanie mojego gatunku, nawet jeśli
liczy on tylko dwie sztuki. Dwie sztuki odmiennej płci, to już niezły początek.
Oczywiście, mogłam wam nakłamać i powiedzieć, że o niczym nie miałam pojęcia,
a wy byście mi uwierzyli. Tylko widzicie, ja się po prostu musiałam wygadać. Jak
to wszystko z siebie wyrzuciłam, to od razu lepiej się czuję. Nie bójcie się, to chyba
nie będzie aż tak bolało. Mam nadzieję, że nie będziecie żywic do mnie urazy. Ja
naprawdę potrzebowałam tej rozmowy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin