Uniłowski Zbigniew - Ludzie na morzu.pdf

(217 KB) Pobierz
Ludzie na morzu
Zbigniew Uniłowski
18 czerwca 1934
Pobrano z Wikiźródeł dnia 31 stycznia 2021
1
ZBIGNIEW UNIŁOWSKI.
LUDZIE NA MORZU.
Nie będę opisywał tła, które już wszyscy znają z
mnóstwa beletrystycznych i naukowych książek. Ryby
latające są, prawda. Z maleńkiego punkciku na horyzoncie
smuży się cienka niteczka dymu. Owszem, smuży się,
również może to szmaragd, to opal i wokół bezkresne dale i
powietrze przeczyste. Także zgadzam się, że nasz wielki
transatlantycki okręt, to jeno łupina na wodnych obszarach.
Zbytne delfinki bawią się jak małe koteczki. Niebo i morze,
a w środku my, ludzie.
Jak tylko wyruszyliśmy z
Marsylji,
emigranci z dołu, z
trzeciej klasy, zaczęli rzygać. Okręt się chwiał trochę, ale
mdłości powodował głównie okropny zaduch, wstrętna
mieszanina woni jedzenia, ustępu i szpitala. Jedno mieści
się obok drugiego i śmierdzi. I mnie znudziło, kiedy
zeszedłem, aby obejrzeć to wszystko. Biedacy snuli się jak
widmo potępieńcze, z ustami szeroko otwartemi niby ryby
na piasku. Już wyżej, w drugiej klasie nikt nie chorował.
Było mglisto, siepał deszcz, kilku pasażerów patrzało
cielęco, bezradnie w stronę lądu, którego już nie było
widać. Dwie kobiety i jeden starszy pan cicho popłakiwali z
2
chusteczkami w garści. Sam czułem się kiepsko, a zresztą,
co będę obnażał przed obcymi swoją duszę. Przykro było i
kwita. Deszcz padał, paryski kacenjamer i ojczyzna, której
uroków się nie doceniało, daleko. I z każdym obrotem
śruby, dalej.
Jako pasażer pierwszej klasy, jestem w raju. Mogę sobie
przejść przez czyściec drugiej do piekła trzeciej, wrócić,
położyć się na łóżku w przestronnej kabinie, kazać sobie
podać coś do picia i pogrążyć się w tępej i ckliwej
abnegacji. Tak też zrobiłem. Za okrągłą szybą szarzało,
przez okręt przechodziło delikatne ale denerwujące drżenie.
Gdzieś, w głębi zajęczał gong, ale nic mnie to nie
obchodziło. Dopiero kiedy elegancik w smokingu i
lakierkach zjawił się w drzwiach i powiedział we
francuskim języku, którego nie znam, że pora jeść obiad,
wstałem i poszedłem, gdzie iść kazano. Luksus jest czemś,
o czem niebardzo wypada pisać. Poco robić oskomę
bliźnim. Jednak nastrój w jadalni sprawiał wrażenie mszy
kulinarnej. Gdzieś dyskretnie przygrywała muzyczka.
Smukli stewardzi w czerni i o twarzach bez wyrazu, nosili
w małych naczyniach jakieś smaczne jedzonka. „Światło,
miękkie mebelki, a robotnik, panie tego, do bruku
przymarza“. Kto zna francuską kuchnię, ten wie, że można
z ascety stać się smakoszem. Nie jest jednak powiedziane,
aby mi miał smakować
artiszok
(karczoch — po rosyjsku
artiszok). Przytem nie wiedziałem, jak się je takiego
artiszoka. Postawiłbym go sobie na biurku raczej. Precz z
artiszokiem, proszę porcję
porc‘a.
Siedem dań podlanych
czerwonem winem wprowadziły mnie w kompletną
3
kontemplację. Siedziałem po prawej ręce komendanta
okrętu, prócz nas siedziało przy stole dwu lekarzy: włoski i
francuski oraz szef mechanizacji. Komendant, piękny
artretyk z bezwładną prawą ręką, rozmawiał ze mną po
angielsku. Ta rozmowa, to była moja zemsta za artiszoka.
To, co mówił, tak mniej więcej brzmiało w tłumaczeniu na
polskie:
— Czy byłaś podobało ci się mego okręta? Po Dakarego
jest tropika i neptun bal za ekwadora. Grać bridża umieć
szef i włoska doktora.
— Dobrze, ale czegoś się nie nauczyłaś wo w angielskim
mowa? Ty, stara kapitana!
Lekarz francuski jest łysy, natomiast całą twarz i tył
głowy ma obrośnięte siwym puchem. Jego ręce nie są
czyste i wyglądają jak poskręcane, brunatne korzenie.
Granatowy mundur obsypany obficie łupieżem. Doktór ma
figlarny, kościuszkowski nosek i ruchliwe, inteligentne
oczy. Nie mówię po francusku, ale rozumiem to, co słyszę.
Zorientowałem się, że doktor zachowuje się agresywnie
wobec szefa mechanizacji. Dobrze wygolona, energiczna, z
przystrzyżonym czarnym wąsem twarz szefa jest przyjemna
oczom. Typowy Francuz, mówi ochryple i szybko bez
litery R. Ma zwichrzoną, szpakowatą czuprynę, a czarne,
żywe oczy dodają mu zadzierżystego uroku. Uśmiecha się,
kiedy doktór mówi mu, że niema pojęcia o pięknej muzyce,
że woli rumbę od Pucciniego czy Bizeta. Jeden wart
drugiego, daruję im tę trójkę. Szef odpowiada, że przecież
rumbę napisał Puccini, na co doktór czerwienieje, wypija
haust wina i powtarza:
4
— Ach, skandal, skandal!
Bardzo źle, ale tak na miło, mówi po francusku włoski
lekarz. Jest to sympatyczny grubas o wielkiej głowie i
wysokiem czole. W ciągu kolacji powiedział kilka razy, że
jest chory na serce. Bardzo lubi, kiedy szef i lekarz
francuski przemawiają się. Wówczas popija wino i
śmiejącym się wzrokiem patrzy na komendanta. Nastrój
przy stole jest żartobliwy, zadowolenie wzrasta w miarę
spożytych potraw. Rozglądam się po sali. Obok, przy stole
siedzą trzy starsze panie i siwy, tęgi mężczyzna. Jedzą, ach,
jak jedzą. Dolewają sobie wzajemnie, dokładają, odejmują,
smakują. Obok nich, pod oknem, siedzi czterech mężczyzn.
Wyróżnia się z pośród nich, czarny, krępy brzydal z głową,
przypominającą szpulkę od djabolo
[1]
. Nad nadmiernie
rozwiniętem czołem wichrzą się dwa czarne rożki włosów.
Oczy jego wąskie i długie giną pod kępami czarnych brwi.
Nos wielki, przypłaszczony. W miejscu kości policzkowych
twarz się zwęża, by opaść ku dołowi potwornemi żuchwami
o granatowem odcieniu. Czarna to postać, straszna.
Naprzeciw niego siedzi laluś, cienki, komarzy, z czarnym,
lśniącym od pomady łepkiem, o wielkim nosie i
rozmarzonych, rzęsistych oczętach. Och, piszę tak o nim,
bo mi późnej wlazł w paradę w związku z pewną blondyną
z drugiej klasy. Marynareczkę ma najmodniejszą, burą,
spodeńki czekoladowe, maleńkie stopki w lakierkach,
czarny krawat z wielką perłą. Szykuś, ach, Boże! Gdzież mi
tam do niego! O, widzę go teraz, jak się przechyla nad nią,
tam, na pomoście. Ach, ty fryzjerczyku!
Siedzi z tymi dwoma dwu starszych panów. Jeden
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin