Uniłowski Zbigniew - Żyto w dżungli.pdf

(2473 KB) Pobierz
Żyto w dżungli
Zbigniew Uniłowski
Warszawa, 1936
Pobrano z Wikiźródeł dnia 31 stycznia 2021
1
ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
ŻYTO W DŻUNGLI
Z 32 ILUSTRACJAMI
WA R S Z AWA 1 9 3 6
W Y D AW N I C T W O J . P R Z E W O R S K I E G O
OKŁADKĘ P R O J E K T U AT E L I E R » M E WA » WYKONANO
W ZAKŁ. DRUK. GALEWSKI I DAU
ZAKŁADY DRUKARSKIE F. WYSZYŃSKI I S-KA WARSZAWA
2
Z Kurytyby — stolicy stanu Parana w Brazylji —
zdarzało mi się wiele razy wyjeżdżać w głąb kraju
komicznym pociągiem z zasapaną — niby tłusty kucyk —
lokomotywą, z małemi wagonami, rozstrzęsionemi w czasie
jazdy. Na peronie trzeba było się zjawić o siódmej rano, z
niesmakiem w ustach i czadem w głowie naskutek
wczesnego wywleczenia się z łóżka. Szarość i chłód
stacyjny stwarzał tutaj nastrój mrocznej wilgoci, ale kiedy
się powiodło wzrokiem wzdłuż toru, raptem podłe
samopoczucie opadało ze mnie jak łachman, bo tam dalej
działo się coś bardzo ślicznego; wschodziło słońce
oślepiającą bryłą jasności; samotna — wiecznie ta sama —
palma drżała smukłem srebrem w namiętnej i już upalnej,
poczynającej się sile, i myśl, że pociąg ruszy ze mną prosto
w tę kipiel kolorów, stwarzała gwałtowną chęć jechania
natychmiast! To prawda, że tam dalej nic się nie działo,
doznawało się jeszcze jednego zawodu przy zetknięciu z
naturą w Brazylji. Słońce stawało się suche i białe, kolory
ginęły, palma traciła swą dziwność, pociąg mijał domki
ziejące smutkiem i brudem, jakieś fabryczki, ludzi
stojących na drogach i głupio wgapionych w rozdzwonioną,
parskającą lokomotywę. W wagonie zaczynało się
przewalać wściekłe gorąco, razem z kłębami czerwonego
pyłu i sadzy. Zawsze jednak doznawałem pewnego
wrażenia, natomiast dziś wszystko maże się i pulchni w
uporczywym deszczyku, zasila on jeszcze jadowitą,
kurytybską wilgoć, razem z nią przenika odzież i ciało,
nawet duszę. Z tą wilgocią, to jest tak jakoś... że wiatry
3
przynoszą parę od mórz, uderzają one o łańcuch gór i... Nie
jestem uczony w tej materji!
W Kurytybie, słowem, jest wilgoć.
Zawlokłem worek z rzeczami do wagonu, teraz stoję na
peronie i rozmyślam na temat, że właściwie wybieram się w
głąb kraju podobno dosyć dzikiego, na dość długą
włóczęgę, gdzieś tam są Indjanie, których nie znam, bo
poprzednie moje wyjazdy w okolice nie docierały do nich.
Poradzono mi także ubrać się odpowiednio, jak na tak
daleką wyprawę; mam wysokie buty i na ramionach
tutejszą „capę“: długą szarą pelerynę, która ma chronić od
deszczów i służyć za przykrycie lub poduszkę. W worku
leży siedmiostrzałowy rewolwer marki Smith i dużo
wielkich, ołowianych kul. Słowem, akcesorja
niebezpiecznych zamierzeń. Nadomiar towarzyszy mi
człowiek, którego znam krótko i trochę ze słyszenia.
Nazywa się Grzeszczeszyn i akurat dla jakichś tam swoich
celów jedzie tym samym szlakiem. Właśnie spotkał
znajomego, stoją obok i gawędzą. Grzeszczeszyn jest
ubrany jak ekonom do wyjazdu w pole, ale ten drugi ma
taką samą „capę“ jak i ja, oraz wielki czarny kapelusz z
paskiem pod brodę. Twarz sucha, sczerniała i
pomarszczona, wargi wąskie, nos jak dziób i wielkie,
groźnie błyszczące oczy. To jest taka postać o jakich
dotychczas tylko czytałem. Wogóle przypominam sobie
opisy podróżników naszych i obcych, zaraz też przenika
mnie marna myśl, że ja przecież jestem taki pisarz od spraw
istotniejszych niż głupie podróże i że wogóle miejski i
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin