Uniłowski Zbigniew - Gdynia na codzień.pdf

(231 KB) Pobierz
Gdynia na codzień
Zbigniew Uniłowski
Warszawa, 27 czerwca 1937
Pobrano z Wikiźródeł dnia 31 stycznia 2021
1
ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
GDYNIA NA
CODZIEŃ
Bardzo roztargniony byłem owego lipca trzydziestego
piątego roku; zbyt przejęty powrotem, aby przyjrzeć się
dokładnie naszemu „oknu na świat“. Poprostu szybko
przelazłem przez to okno do wnętrza kraju i tutaj otrząsając
pyłek podróżny, przysłuchiwałem się tak długo pieśniom
zachwytu o tem oknie, aż wkońcu postanowiłem je poznać,
pogapić się w niem trochę. Oto drzemie tam zaklęty w
beton i żelazo wzniosły wysiłek narodu, oto fala morska
przygrywa chwałą tęgiemu wyścigowi pracy; trzeba
nadstawić ucha, zbadać, czy pieśń nie brzmi fałszywie. Bo
moja to dziedzina.
Z tego dnia powrotu pozostały mi wspomnienia:
majestatyczna uroda portu, młoda, hałaśliwa świeżość
rozprażonego słońcem miasta, zapach tynku, mieszanina
pracowitych dźwięków i lenistwa włóczących się ulicami
urlopowiczów; i obojętna przymglona płachta morza —
przyczyna u stóp skutku.
2
*
Ulice drzemią w niedzielnem popołudniu. Nieudany,
kwietniowy dzień, cisza i chłodne, niezdecydowane słońce.
Nastrój mdły, świąteczny. Załatwiam się z hotelem,
poświęcam nieco czasu na obserwację smutnego wnętrza
tego gmachu; martwo tu, pustawo i nieprzytulnie. Odrazu
odczuwa się atmosferę wegetacji między sezonami. Szum
fal dochodzi mnie w mrocznym hallu, medytującego jakby
tu i od której strony „podejść“ do Gdyni. Natrętny rytmik
zegara dręczy ucho, a oko błądzi po tapetach i stwierdza
żałosną atrofję smaku tego wnętrza. Postanawiam wyjść
stąd, i odrazu wzrok mój ogarnia pejzaż plastyczny i
wymowny. Jestem przecież w samem mieście, a jednak
budynki zdają się cofać przed moim wzrokiem, zamazując
zmierzchem swoje kontury, oddzielając się ode mnie
dzikim placem porosłym mizerną, zdeptaną trawką, poprzez
którą prześwieca brunatna golizna jałowej gleby. Wreszcie
miasto zaczyna pstrzyć się światłami, zatraca się w rzadkich
neonach, i już zupełnie gubię jego treść. Odwracam głowę
w prawo i chwytam jeszcze postrzępione resztki dnia,
rozpaczliwie czepiające się zastygłych dźwigarów
portowych.
Widać
niekształtne
bryły
okrętów
znieruchomiałych w masywnych ramionach portu. Ufność
biegnie na spotkanie powadze jaka bije stamtąd. Tęgi ten i
gigantyczny obraz budzi we mnie uczucie podziwu i
uspokaja nieco co do dalszych dziejów tej prywatnej
wizytacji. I port się nie cofa, raczej zdaje się przybliżać,
rzucając plastyczne kształty nad odwieczne tło pustaci
3
morskiej. Lampy także nie mącą mi tego widoku, raczej
niemrawo żarzą się gdzieś wdole, jak gdyby oddzielone.
Port zdaje się dostojnie separować od miasta, wskazuje
przymus tego sąsiedztwa.
Już i morze zasnuło się czernią, tylko daleka latarnia
strzela
nerwowo
purpurą.
Wolno
idę
białym,
niewydeptanym trotuarem w kierunku neonów, rozglądając
się w obie strony, po smutnych, niezabudowanych
przestrzeniach. Po prawej stronie bieli się piasek, na lewo
— wspomniana już trawka. Głosik kobiecy nuci coś
monotonnego, męski, chrapliwy kaszel przerywa, cichną
wkońcu oboje. Na Kamiennej Górze ledwie majaczy
obojętny kształt krzyża. Na placu, w ciemnościach,
rozpętało się nagle wściekłe ujadanie psów, i po chwili
awantura kończy się żałosnym, urywanym skowytem.
Wyszedłem na skwer Kościuszki i widząc że mi już miasto
nie ujdzie, zatrzymałem się na rogu dwóch ulic i spojrzałem
w stronę wybrzeża. Ale tam widać było tylko rzadki
sznureczek lamp, niby tandetna broszka spinająca
wspaniałą niewidoczną w tej chwili suknię. A bliżej bieliło
się upiorne gmaszysko sezonowego lokalu zwanego
„Morskiem Okiem“, które teraz, na skutek „ogórków“,
ratowało się kinem. To przesadnie oświetlone paskudztwo
jarzyło się nędznym jarmarcznym efektem w kręgu
ciemnego, prowincjonalnego smutku. I tak tryumfowała
jasna trumna tancbudy nad szlachetnym, czernią nocy
pochłoniętym żywiołem.
Odwróciłem się i wszedłem w szeroką i jasną ulicę
10 Listopada. Mijałem leniwych spacerowiczów o twarzach
4
zatroskanych kończącem się świętem, zrezygnowanych
wobec nieuniknionego, powszedniego poniedziałku.
Zamknięte sklepy wabiły przechodniów oświetlonemi
wystawami, które trwały jak gdyby w zawstydzeniu
spowodowanem
impotencją
niedzieli.
Trzymając
towarzysza pod ramię, odezwała się kobieta: „Patrz ta
torebka“… „Właśnie, torebka, tylko trzeba mieć co w nią
włożyć“… Powlekli się dalej; on w paltociku, kwaśny na
twarzy, ona swobodnie wypięta, wsłuchana w ukryte życie
wzdętego macierzyństwem brzucha. Kilkanaście osób
kiwało się nad brzegiem trotuaru, gapiąc się w skandaliczny
bezsens jezdni, wsłuchując w dźwięki jazzu pobliskiego
baru. Minąłem ich, przyjemnie obcy, próżno starając się
„objąć nieobjęte“. Ale po chwili wróciłem i wszedłem do
baru; tam, patrząc na ruchomą masę tańczących, na stoliki
zastawione wódką i czarną kawą, gdzieindziej znów
kuflami piwa, zjadłem na stojąco chaotyczną kolację w
postaci jajek na twardo, zimnej cielęciny z chrzanem i masy
jakichś kruchych rogalików, które chrupałem w takt
nerwowych dźwięków „karioki“. Wkońcu, w ucieczce
przed łakomstwem, przemknąłem obok „Morskiego Oka“ w
stronę hotelu. W łóżku przeżuwałem jałowość wrażeń, z
sympatją wsłuchując się w szum morski za oknami.
*
Rankiem udaje mi się spotkać dobrego znajomego z
wczesnej młodości, wesołego, ruchliwego dziennikarza. W
zakątku najbliższej kawiarni, szybko przeszedłszy rejestr
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin