Uniłowski Zbigniew - Dzień rekruta.pdf

(294 KB) Pobierz
Dzień rekruta
Zbigniew Uniłowski
Warszawa, 11 listopada 1934
Pobrano z Wikiźródeł dnia 31 stycznia 2021
1
ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
D Z I E Ń R E K R U TA
— Ile panu... dwa, trzy?
— Dwa kawałki, jeśli pani tak łaskawa. O, dziękuję!
Zbyt słodka kawa jest jak ładna ale źle ubrana kobieta. Ja
wybieram miejsce? Przesiądę się do pani, panno Ewo, na tej
linji lepiej idzie karta. Co, wieje, prawda? Zamknę okno?
Nie trzeba. A może jednak? Dobrze, już cicho siedzę. Kto
dzieli karty? Aha, dzieli pytek. Nie, ja nie uważam trefli
jako inwit na bez atu. Tref, to tref! Proszę państwa, ja mam
czternaście kart...
W pobliżu stolik, na stoliku zimne, delikatne przekąski,
przeróżne kombinacyjki. Whisky, konjak, wino, syfon z
wodą, ciasteczka. Powiew od okna porusza płatkami róż i
loczkami panny Ewy. Od sufitu spływa matowo‑różowe
światło i poruszane falami dymu z papierosów, snuje się
między głowami grających w bridge’a.
— Nie, ja źle wyszłam... Bo ciągle myślę o tem
porównaniu kobiety z kawą. To jest przecież bez sensu.
Dlatego że pan jest poetą, mamy wysłuchiwać bez protestu
wszystko co pan powie? Zła jestem!
2
— Ja sobie tak...
Chciałem coś odpowiedzieć, ale na gniewne usta panny
Ewy wypłynęła obrzydliwa, brunatna plama, ona sama też
mi się zamgliła, głowy pozostałych partnerów na jeżych
łapkach pobiegły w okna, w pokoju zaczęły wirować sadze,
i z sady tych wychynęła krostowata twarz kaprala Schramki
ze skisłemi oczkami.
— No i czego nie wstajecie? Sam nie wiem, dlaczego do
was się odzywam! Macie minę jakbyście byli w cywilu i
myśleli: położyć się czy też wypić jeszcze jednego? Nie
słyszeliście pobudki? Powiem do dowództwa, to wam kupią
trąbkę aku... akuzu... te... Wstawajcie do jasnej cholery, co
się tak na mnie gównianie gapicie!
Zorjentowałem się, że mam wilgotne i zimne nogi, że
odspodu kłuje mnie słoma a zwierzchu drapie koc, że w
ustach mam niesmak i szum w głowie, że mi jest w głowę i
ręce lodowato a pod kocem letnio, że wokół zgrzytają
podkute buty i słychać gwar, a oddalający się tyłek kaprala
Schramki oznacza koszary a nie żadną grę w karty z panną
Ewą. Jestem trzeci dzień w pułku, w nocy mam jakieś
wygodne sny, a rano budzę się za późno z uczuciem, że mi
ktoś nerwy powiązał w supełki. Opuszczam nogi na zimne
klepisko, ubieram się szybko ale nieporządnie i takiego
kołtuna mam we łbie, że nie wiem poco się ubieram. Kiedy
jestem gotów, biegnę do szeregu, ale szereg jest już na
dziedzińcu a ja czuję, że jestem jeszcze bardzo
nieprzyzwyczajony. Wczoraj zgubiłem pas, bardzo mi za to
nawymyślano, położyłem się smutny, a tu nad ranem taki
sen i przebudzenie twarzą w twarz z kapralem Schramką.
3
Ubieram się powoli, co mi tam, i tak za późno. Wojna,
chwała Bogu, jeszcze daleko. Wszystkie łóżka, te górne i te
dolne, już posłane, równo, gładko, z zakładką pośrodku.
Mnóstwo łóżek. A ja zdenerwowany stoję jak w składzie
trumien. Nie zdążyłem jeszcze włożyć munduru czy kurtki,
narazie nie wiem jak to się nazywa, kiedy usłyszałem za
sobą stuk obcasów, to kapral Schramko stał na baczność i
mówił:
— Pozwólcie, to wam potrzymam. Ja dla was jakiś czas
będę taki grzeczny i uprzejmy, bo mnie interesujecie swoją
straszliwą głupotą. Co, nie możecie trafić? Rękaw, tu, o
tutaj. W zeszłym roku byłem sanitarjuszem na izbie
chorych, miało się dużo czasu. Lubiłem czytać co wpadło
pod rękę, więc też czytałem i wasze książki. Myślałem
sobie: ten ci ma pióro jak lancet. Tak też teraz sobie myślę:
wrócicie do cywila i skombinujecie tak wszystko, że
zrobicie ze mnie dupę i skurwysyna a z siebie inteligenta i
pacyfistę, który jest ponad szarem życiem pułkowem. Na
komisji nie mówiliście o maturze, bo chcieliście poznać tak
jak jest naprawdę. Czekajcie, już ja się postaram, byście jaj
nie stracili. Ściągnijcie pas, co, gdzie jest pas? Racja, żeście
go już wczoraj nie mieli, pewnieście gdzie w sraczu
zaprzepaścili. Dam wam inny, zapiszemy sobie to.
Powiadam wam jeszcze raz, na ucho, że przez jakiś czas
będę dla was miły i względny, ale potem się do was zabiorę
jak do jakiej kurwy. Ja się znam na ludziach i mimo że nie
mam wykształcenia, gadać umiem jak słyszycie. Chodźcie
po pas. Schowacie gdzieś pas i pójdziecie do koni, bez pasa,
słyszeliście? Chytrą macie mordeczkę. No, czekajcie! ja
4
was...
Mam już pas i myślę, gdzieby go tu schować. Do koni
się nie śpieszę. Pasy strasznie kradną. Od trzech dni nie
lubię koni. Pod łóżko... będą zamiatali. Racja, trzeba
jeszcze posłać łóżko. Wesłać pas w łóżko. Wyjmą i zaścielą
jeszcze lepiej ode mnie. Opaszę się pod mundurem czy
kurtką, czy czem. Przecież mundur, to wszystko chyba,
razem ze spodniami. Dobrze już, łóżko może być gorzej
posłane przez te pierwsze kilka dni. Zanim pójdę do koni,
wyczyszczę sobie przy studni zęby, nie myłem ich od czasu
jak tu jestem. Wyjmuję z kuferka trochę proszku w garść,
biorę szczoteczkę i opuszczam opustoszały barak. Na
dziedzińcu poczułem się niesamowicie, że tyle czasu
siedziałem sam w baraku o tak późnej porze. Ha, wschodzi
właśnie słońce. Na dziedzińcu jest pusto, powietrze suche,
mroźne i wietrzne. Daleko, koło gmachu dowództwa,
biegnie drobnym kroczkiem żołnierz; ręce ma wtulone w
rękawy... w rękawy — i cały jest zgarbiony i pokręcony.
Omijam barak, bo w tamtej stronie, odtyłu, mieści się
studnia. Idąc, rozglądam się, odczuwam nieprzyjemne
sieroctwo. Stąpam po sypkim, kilkucentymetrowym
pokładzie śniegu. Wiatr układa na nim grzywki. Daleko, o
jakiś metr od ziemi, wypłynęło okrągłe, jak duża patelnia,
krwiste słońce. Na niebie — sine, zaróżowione na
brzeżkach kosmyczki chmur. Zastanawiam się, czy to jest
piękne czy ponure. Na kilka metrów przed sobą widzę płot
czy zasiek z drutu kolczastego, a dalej już głucha pustać z
badylami w śniegu. Opuszczam głowę, buciorem kreślę
jakieś znaki na śniegu. Widzę jadowicie zieloną łąkę, pasą
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin