Huelle Paweł - Weiser Dawidek (2021).pdf

(2035 KB) Pobierz
Właściwie jak to się stało, jak do tego doszło, że staliśmy w trójkę w ga-
binecie dyrektora szkoły, mając uszy pełne złowrogich słów: „protokół”,
„przesłuchanie”, „przysięga”, jak to się mogło stać, że tak po prostu i zwy-
czajnie z normalnych uczniów i dzieci staliśmy się oto po raz pierwszy
oskarżonymi, jakim cudem nałożono na nas tę dorosłość – tego nie wiem
do dzisiaj. Były może jakieś wcześniejsze przygotowania, nic jednak o tym
nie wiedzieliśmy. Jedyne, co wówczas odczuwałem, to ból lewej nogi, bo
kazano nam stać cały czas, a do tego wciąż powtarzające się pytania, pod-
stępne uśmiechy, groźby pomieszane ze słodkimi prośbami, „aby wszyst-
ko wytłumaczyć raz jeszcze, po kolei i bez żadnych zmyśleń”.
Mężczyzna w mundurze ocierał pot z czoła, patrzył na nas tępym
wzrokiem umęczonego zwierzęcia i groził palcem, mamrocząc pod no-
sem niezrozumiałe zaklęcia. Dyrektor w rozluźnionym krawacie bębnił
palcami po czarnej powierzchni biurka, a nauczyciel przyrody M-ski wpa-
dał co chwila, dopytując się o przebieg śledztwa. Patrzyliśmy, jak promie-
nie wrześniowego słońca, przebijając się przez zasunięte firanki, oświetlają
zakurzony dywan bordowego koloru, było nam żal minionego lata. A oni
pytali wciąż, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mogąc pojąć najprost-
szych w świecie rzeczy, zupełnie tak, jakby to oni byli dziećmi.
– To jest wprowadzanie w błąd, za to są określone kodeksem kary! – krzy-
czał ten w mundurze, a dyrektor przytakiwał mu, łapiąc się co rusz za krawat:
– Co ja z wami mam, chłopcy, co ja z wami mam – i poluźniał jeszcze
bardziej wielki trójkątny węzeł, który z daleka można było wziąć za kokar-
dę jakobińską.
Tylko M-ski zachowywał umiarkowany spokój, jakby był pewny swe-
go, szeptał na ucho temu w mundurze jakieś informacje, po czym obaj
spoglądali na naszą trójkę z jeszcze większym zainteresowaniem, poprze-
dzającym zwykle nową serię pytań.
– Każdy z was mówi zupełnie co innego – krzyczał dyrektor. – I nigdy
dwa razy to samo, więc jak to jest, że nie możecie ustalić wspólnej wersji?
A mundurowy wpadał mu w słowo:
BIBLIOTEKA NARODOWA
1
Weiser Dawidek
– To jest za poważna sprawa na żarty, żarty się skończyły wczoraj,
a dzisiaj trzeba całą nagą prawdę na stół!
Nie wiedzieliśmy wprawdzie, jak wygląda naga prawda, ale żaden z nas
przecież nie kłamał, mówiliśmy jedynie to, co chcieli usłyszeć, i jeśli M-ski
pytał o niewypały, przytakiwaliśmy, że chodziło o niewypały, gdy zaś męż-
czyzna w mundurze dodawał skład zardzewiałej amunicji, nikt z nas nie
przeczył, że gdzieś taki skład na pewno był, a może i jest jeszcze teraz, tylko
nie wiadomo gdzie, od czego pytający dostawał wypieków i zapalał nowego
papierosa. Była w tym jakaś nieuświadomiona metoda obrony, o którą oni
rozbijali się niczym mydlana bańka. Gdyby na przykład zapytali nas, czy
byliśmy świadkami wybuchów Weisera, każdy przytaknąłby skwapliwie,
że tak, nikt jednak nie potrafiłby powiedzieć, o jakich porach dnia, a na
dodatek jeden z nas dodałby zaraz, że właściwie Weiser robił to wyłącznie
sam, od czasu do czasu zapraszając tylko Elkę. Czuliśmy doskonale, że na
pytania, które nam zadają, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a nawet gdyby
okazało się po jakimś czasie, że jednak są, to i tak to, co zdarzyło się tamtego
sierpniowego popołudnia, pozostanie dla nich całkiem niewytłumaczalne
i niezrozumiałe. Podobnie jak dla nas równania z dwiema niewiadomymi.
Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym środku, z moją bolącą
i spuchniętą od długiego znieruchomienia nogą. Oni mogli ratować się
spojrzeniami w lewo lub prawo, ja zaś pozostawałem sam ze spojrzeniem
dyrektora i oprawionym w ciemne ramki białym orłem ponad jego głową.
Chwilami wydawało mi się, że orzeł porusza jednym ze skrzydeł, chcąc
wylecieć na podwórze, czekałem, aż usłyszymy brzęk tłuczonego szkła
i ptak pofrunie, lecz nic takiego się nie stało. Zamiast oczekiwanego lotu
coraz gęściej padały pytania, pogróżki i prośby, a my staliśmy dalej, cał-
kiem niewinni i przerażeni tym, jak skończy się to wszystko, bo przecież
wszystko musi mieć swój koniec, tak jak lato, którego ostatnie odgłosy
dobiegały do naszych uszu przez uchylone okno gabinetu.
– Człowiek nie może zginąć zupełnie bez śladu – krzyczał ten w mun-
durze. – To jest niemożliwe, a ty, Korolewski – zwrócił się do Szymka –
utrzymujesz, że Weiser i wasza koleżanka (mundurowy nie mógł zapa-
miętać, jak nazywała się Elka) wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku
Bukowej Górki, i że więcej ich nie widziałeś, gdy tymczasem widziano was
we trójkę na nasypie kolejowym jeszcze po południu.
BIBLIOTEKA NARODOWA
2
Weiser Dawidek
– A kto widział? – zapytał nieśmiało Szymek, przestępując z nogi na nogę.
– Ty mi tu pytań nie zadawaj, masz odpowiadać! – Mężczyźnie w mun-
durze rozbłysły groźnie oczy. – To się jeszcze dla was wszystkich źle skończy!
Szymek przełknął ślinę i jego odstające uszy zaczerwieniły się gwałtownie:
– Bo to było dwa dni wcześniej, jak nas widzieli.
Dyrektor nerwowo przerzucił arkusze papieru, gdzie były spisane na-
sze zeznania.
– Nieprawda! Znowu bezczelnie kłamiesz, przecież twoi koledzy powie-
dzieli wyraźnie, że szliście we trójkę starym nasypem kolejowym w kierun-
ku Brętowa, a może – zwrócił się teraz do nas – to nie są wasze słowa, co?
Piotr pokiwał głową na znak zgody.
– Tak, panie dyrektorze, ale myśmy nie powiedzieli wcale, że to było
tego ostatniego dnia, to rzeczywiście było dwa dni wcześniej.
Dyrektor poluźnił swój krawat, który teraz nie przypominał już właści-
wie normalnego krawata, tylko szalik, wąski i kolorowy, owinięty pod koł-
nierzykiem. Mundurowy zerknął w zeznania i jego twarz wykrzywił gry-
mas, ale powstrzymał się tym razem od krzyku, by zadać następne pytanie
z całkiem innej beczki, podstępne i nagłe. Być może chciał wiedzieć, skąd
Weiser brał materiał wybuchowy do swoich eksplozji, a może zapytał o coś
zupełnie błahego, na przykład jaką sukienkę miała na sobie Elka, kiedy wi-
dzieliśmy ją ostatni raz, albo czy Weiser nie odgrażał się przed zniknięciem,
„że dokona czegoś wielkiego, że jeszcze coś pokaże”. Wszystko to krążyło
nieuchronnie wokół tych dwojga, ale wiedzieliśmy dobrze, że nigdy nie do-
tkną prawdy, bo trop, który podejmowali, od samego początku był fałszywy.
Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponował nowy sposób prowa-
dzenia śledztwa, zanim jednak to nastąpiło, pomyślałem, że Weiser i Elka
muszą nas jakimś sobie tylko znanym sposobem słyszeć teraz, stojących
w gabinecie dyrektora i zeznających pod dyktando groźnego człowieka
w mundurze. I na pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy słyszy, jak ci
trzej męczą się z nami, a Elka śmieje się głośno, ukazując białe, wiewiór-
cze zęby. Piotr i Szymek pomyśleli pewnie to samo, bo żaden nie pisnął,
kiedy M-ski polecił nam wyjść do sekretariatu i czekać tam na pojedyncze
wezwania. Mieli nas teraz przesłuchiwać osobno – to był ten jego nowy
pomysł, po którym spodziewali się większego sukcesu.
BIBLIOTEKA NARODOWA
3
Zgłoś jeśli naruszono regulamin