saga o elryku 4 - śniące miasto_kr33.doc

(567 KB) Pobierz
saga o elryku 4 - śniące miasto

 

Michael Moorcock

 

Śniące miasto

 

 

 

 

 

Saga o Elryku

Tom IV

 

 

Przekład:

Radosław Kot

 

 


Pamięci Teda Carnella, wydawcy Nowych Światów (New Worlds) i Science Fantasy, który opublikował wczesne opowiadania o Elryku. Jego też sugestii zawdzięczam rozwinięcie ich w całą sagę. Był to wspaniały i życzliwy człowiek, który dodawał mi sił na początku mej kariry. Bez niego niniejsze historie nigdy nie zostałyby spisane.

 

 

PROLOG

 

MARZENIE LORDA AUBECA

 

Z którego dowiadujemy się, jak nastał Wiek Młodych Królestw i jaką rolę odegrała w tym Mroczna Dama, Lady Myshella, której los spleść miał się jeszcze z przeznaczeniem Elryka z Melniboné...

 

Rzeka, widoczna z okna kamiennej wieży, wiła się nierówną, mroczną linią pomiędzy kopcami porośniętymi zbitą zielenią zagajników aż ku ścianie puszczy, sponad której wyrastał zwał okrytej szarozielonymi liszajami skały. Ta kamienna bryła zdawała się sięgać nieba, u szczytu zaś stapiała się w jedno z masywnymi głazami fundamentów zamku, który górował nad okolicą spoglądając w trzy strony, ku rzece, puszczy i kamienistemu pustkowiu. Jego wysokie, grube mury wzniesiono z granitu i zwieńczono wieżami, a właściwie całą gęstwiną wieżyc tak ustawionych, jakby miały osłaniać się nawzajem.

Aubec z Maladoru wciąż nie mógł wyjść z podziwu, dla ludzi, którzy zdołali kiedyś stworzyć tę budowlę i zastanawiał się czasem, jaki udział mogły mieć w tym czary. Posępne i tajemnicze zamczysko niewzruszenie trzymało straż na krawędzi świata.

Wieczorne słońce ożółciło blaskiem zachodnie strony wież, w tym głębszym cieniu pogrążając miejsca, do których nie sięgało. Na szarej powłoce nieba pojawiły się plamy błękitu, a podświetlone promieniami słonecznymi chmury zalśniły odcieniami czerwieni, ale nawet ten wielki teatr na niebie nie był w stanie odciągnąć spojrzenia od ludzką ręką uczynionych turni Zamku Kaneloon.

Lord Aubec z Maladoru nie odszedł od okna, aż zapadły zupełne ciemności, a puszcza, skała i sam zamek stały się tylko jaśniejszymi cieniami w głębokiej czerni nocy. Lord przesunął ciężko dłonią po niemal zupełnie łysej głowie i skierował się ku stercie słomy, która służyła mu za łóżko.

Posłanie znajdowało się w niszy pomiędzy ścianą a przyporą i było dobrze oświetlone dużą latarnią. Mimo to w pomieszczeniu panował chłód. Aubec położył się na słomie bacząc, by jego jedyna broń, dwuręczny, olbrzymi miecz znalazł się tuż obok. Wyglądał, jakby wykuto go dla giganta - a obecny właściciel spokojnie mógł za takiego uchodzić - szeroki, masywny, z rękojeścią wysadzaną klejnotami i ponad półtorametrowym, gładkim ostrzem. Obok stała stara, ciężka zbroja z hełmem ozdobionym nieco sfatygowanymi, czarnymi piórami poruszającymi się lekko w powiewach wpadającego przez okno wiatru.

Maladoranin zasnął.

* * *

Sny miał, jak zwykle, niespokojne. Potężne armie maszerowały przez płonące krajobrazy, proporce trzepotały na wichrze barwami setek narodów, ostrza włóczni wyrastały całymi lasami, lśniące hełmy rozlewały się w morza. Rogi grały dzikie wojenne wyzwania, a uderzenia kopyt mieszały się z pieśniami i krzykami żołnierzy. Te sny brały swój początek jeszcze w młodości śpiącego, kiedy to na polecenie Królowej Eloarde z Klantu podbił narody Południa, docierając niemal do krawędzi świata. Jeden Kaneloon oparł się jego sile, a to dlatego, iż nie było takiej armii, która zgodziłaby się pójść za nim pod to zamczysko.

Chociaż Maladoranin wyglądał na tęgiego wojownika, sny owe były mu dziwnie niemiłe i budził się kilka razy w ciągu nocy, potrząsając głową, jakby chciał się uwolnić od majaków.

Już bardziej pragnął widzieć Eloarde, chociaż to ona winna była jego obecnej udręce, nigdy jednak nie napotkał jej we śnie. Wolałby marzyć o jej miękkich, czarnych włosach wijących się wokół bladej twarzy, o czerwonych ustach, zielonych oczach i dumnej a pogardliwej postawie. To ona wysłała go na tę wyprawę, a on, chociaż nijak wyruszać nie pragnął, nie miał jednak wyboru, jako że kochanka jego była równocześnie jego Królową. To tradycja postanowiła, że Mistrz Rycerski zawsze zostawał oblubieńcem Królowej i lordowi w głowie nigdy nie postało, by mogło być inaczej. Jego zadaniem, jako Mistrza Rycerskiego Klantu, było słuchać rozkazów, nawet gdyby sam jeden odszukać miał i podbić Zamek Kaneloon, by uczynić zeń część cesarstwa. Można by wówczas powiedzieć, że władztwo Królowej Eloarde rozciąga się od Smoczej Wyspy aż do Krańca Świata.

Poza Krańcem Świata nie było już nic. Nic, oprócz burzącej się nieustannie materii Chaosu, który rozciągał się od tego miejsca ku nieskończoności, lśniąc przy tym wszystkimi kolorami i falując niewyraźnymi acz potwornymi kształtami. Ziemia była miejscem panowania Ładu. Stanowiła ona jednak tylko jego enklawę pływającą po oceanie zmiennej materii Chaosu - ten porządek trwał od eonów lat.

Nad ranem lord zgasił latarnię, założył nagolenniki i kolczugę, nasadził na głowę pierzasty hełm, narzucił miecz na ramię i wyszedł z kamiennej wieży, jedynej pozostałości po jakimś starożytnym gmachu.

Odziane w skórę stopy potykały się o kamienie, które wyglądały jakby były nadtopione. Można by sądzić, że to materia Chaosu dotarła tu kiedyś, pokonując skałę Kaneloonu, co było jednak, rzecz jasna, zupełnie niemożliwe. Wszyscy bowiem wiedzieli, że granice Ziemi są stałe i niezmienne.

Rycerzowi wydało się, że zamek jest teraz bliższy niż wieczorem, ale szybko wytłumaczył sobie to złudzenie ogromem budowli. Ruszył brzegiem rzeki zapadając się po kostki w rozmiękłym gruncie. Gałęzie potężnych drzew osłaniały go przed palącymi promieniami słońca. Po chwili zbliżył się do podnóża skały. Zamek był gdzieś w górze, poza polem widzenia. Wędrowiec musiał co rusz używać miecza jak maczety, by utorować sobie drogę pomiędzy zbitą roślinnością.

Kilka razy odpoczywał, popijając zimną wodę z rzeki i zraszając całą głowę. Nie spieszył się, bowiem wcale nie ciekawiło go, co znajdzie w Kaneloonie. Żałował po niewczasie roli, którą odegrała w jego życiu Eloarde, chociaż był pewien, że dobrze zasłużył sobie na awans, który go spotkał. Ilekroć pomyślał o tajemniczym zamczysku, przechodził go dreszcz. Podobno zamieszkiwała tam tylko jedna ludzka istota, Mroczna Dama, bezlitosna czarodziejka, mająca na swe rozkazy cały legion demonów i innych stworów Chaosu.

Około południa dotarł do stóp urwiska i po trosze z ulgą, po trosze z niepokojem, dostrzegł wąską ścieżkę prowadzącą w górę. W razie potrzeby gotów był nawet wspinać się po skale. Nie należał jednak do tych ludzi, którzy mając wybór decydują się na trudniejszą drogę, toteż obwiązał miecz rzemieniem, zarzucił broń na plecy, by nie obijała się u boku, i wciąż w podłym humorze, ruszył krętym szlakiem.

Omszałe skały bez wątpienia zostały już solidnie nadgryzione zębem czasu, co zadawało kłam spekulacjom paru filozofów szukających uporczywie odpowiedzi na pytanie, czemu to wieść o Zamku Kaneloon rozeszła się dopiero kilka pokoleń temu. Zdaniem Maladoranina rozwiązanie tej zagadki było całkiem proste - otóż badacze i podróżnicy dopiero niedawno odważyli zapuścić się w te strony. Spojrzał w dół, na wierzchołki drzew i drżące na wietrze liście. W dali widać było wieżę, w której spędził noc, a za nią ciągnęła się równina, na której nawet przez wiele dni wędrówki nie udałoby się napotkać ani śladu człowieka. Pustkowie na północy, wschodzie i zachodzie... a Chaos na południu. Lord nigdy nie był jeszcze tak blisko krawędzi świata i interesowało go, jaki wpływ mógłby mieć na jego umysł widok niestałej tkanki Chaosu.

W końcu wspiął się na szczyt urwiska i wziąwszy się pod boki spojrzał na odległy o milę Zamek Kaneloon. Najwyższe spośród wieżyc ginęły w chmurach, a rozległe mury wtapiały się w skałę, z obu brzegów docierając do ścian urwiska. Po drugiej zaś stronie, w dole, kotłowała się zmieniając barwy substancja Chaosu, miejscami szara, gdzie indziej niebieska, brunatna lub żółta. Falowała, zdawała się sięgać ku zamkowi niczym rozbijające się o skały, wzburzone morze.

Rycerz zamarł w miejscu. Poczuł się nieopisanie mały i nieistotny wobec potęgi Chaosu. Dotarło doń nagle, że jeśli ktokolwiek rzeczywiście zamieszkuje w zamku, to albo musi być istotą o niezwykle odpornym umyśle, albo kimś szalonym. Westchnął i ruszył ku tak bliskiemu już celowi. Wierzch skały był całkiem gładki, zielony obsydian nie miał najmniejszej skazy, gładka powierzchnia odbijała barwne roztańczenie Chaosu, którego lord ze wszystkich sił starał się nie dostrzegać.

Zamek Kaneloon miał wiele wejść, wszystkie mroczne i odstraszające, a sądząc po nieregularnym kształcie niektórych, były pośród nich również wyloty jaskiń.

Maladoranin przystanął, zanim wybrał jedno i zdecydowanie skierował doń kroki. Wniknął w ciemność, która zdawała się zagarniać go na całą wieczność. Wewnątrz było zimno, wiało pustką i samotnością.

* * *

Wkrótce się zgubił. Ku wielkiemu zdziwieniu, nie słyszał nawet echa własnych kroków. Potem w ciemności zaczęły majaczyć jakieś zarysy, niby ścian krętych korytarzy, które nie sięgały z pewnością istniejącego gdzieś dachu, ale zbiegały się kilkadziesiąt centymetrów nad jego głową. Był w labiryncie. Zatrzymał się i rozejrzał, stwierdzając z przerażeniem, że labirynt rozciąga się we wszystkich kierunkach. Jemu zaś zdawało się, że wszedł tu prostą drogą...

Przez chwilę czuł, że ogarnia go panika, opanował się jednak i drżącą dłonią ujął miecz. Którędy teraz? Ruszył przed siebie nie wiedząc, czy idzie naprzód czy się cofa.

Przyczajone gdzieś w głębi umysłu szaleństwo wykiełkowało strachem, w ślad za którym pojawiły się niewyraźne postaci mamrotliwych, diabelskich i przerażających zjaw przemykających z kąta w kąt.

Jedna z nich rzuciła się na przybysza; ciął mieczem i zjawisko umknęło, najwyraźniej bez szkody. Pozostałe podchodziły jednak bliżej i bliżej, było ich coraz więcej. Zapomniawszy o lęku, Maladoranin tak długo wymachiwał mieczem, aż wszystkie uciekły. W końcu opuścił ramię i ciężko dysząc, oparł się na rękojeści. Rozejrzał się wkoło, a strach skorzystał ze sposobności i powrócił rzeszą istot z wielkimi, rozjarzonymi ślepiami i szukającymi ofiary pazurami. Złośliwe oblicza wykrzywiały się szyderczo, upodabniając się w okrutnej parodii do twarzy starych przyjaciół i krewnych lorda. Ten rzucił się z krzykiem na potwory, by rozgromić je żelazem, ale ledwie przegnał jedną grupę, za następnym zakrętem korytarza wpadał zaraz na kolejną.

Szyderczy śmiech wypełnił kręte przejścia atakując ze wszystkich stron. Lord potknął się i upadł pod ścianą. Mur, zrazu twarda skała, zmiękł po chwili i poddał się. Maladoranin legł połową ciała w jednym korytarzu, połową w innym. Na czworakach przesunął się na drugą stronę i ujrzał Eloarde. Twarz kochanki starzała się błyskawicznie.

Oszalałem - pomyślał. - Czy to prawda czy ułuda... A może jedno i drugie?

Wyciągnął dłoń ku postaci.

- Eloarde!

Zniknęła, by ustąpić miejsca stłoczonej hordzie demonów. Lord wstał i zatoczył wkoło mieczem. Stwory odsunęły się przezornie. Ruszył na nie z dzikim krzykiem i to pomogło. Strach ulotnił się gdzieś, a wraz z nim zniknęły i zjawy. Maladoranin zrozumiał, czym naprawdę były.

Odzyskiwał już chłodną rozwagę, gdy niepokój dał znać o sobie raz jeszcze i złośliwie wygrażające mu ostrymi głosami stwory ponownie wyrosły ze ścian.

Tym razem nie próbował z nimi walczyć, przystanął tylko i zajął się stanem własnego umysłu. Spokój, spokój... Demony zbladły i zniknęły, a po chwili ulotniły się także ściany labiryntu. Rycerzowi wydało się, że otacza go tchnąca kojącym, idyllicznym nastrojem dolina. Nadal jednak dostrzegał wkoło mgliste zarysy ścian i przemykających tu i ówdzie szpetnych postaci.

Zrozumiał, że wizja doliny jest w równym stopniu iluzją, jak i kamienne korytarze. Po chwili jedno i drugie zniknęło. Stał w gigantycznej sali zamku, który mógł być jedynie Zamkiem Kaneloon.

Był sam pośród mnogości mebli i sprzętów. Nie wiadomo skąd spływał na to wszystko jasny i równy blask. Rycerz podszedł do zarzuconego zwojami stołu. Jego kroki wywoływały echo sugerujące, że tym razem jest to jawa. Z sali prowadził dokądś cały szereg nabijanych ćwiekami drzwi. Chwilowo jednak Maladoranin nie był ciekaw, co się za nimi znajduje. Zamierzał raczej przejrzeć zwoje i sprawdzić, czy nie odnajdzie na nich odpowiedzi na wiążące się z Kaneloonem zagadki.

Oparł miecz o stół i sięgnął po pierwszy zwój.

Welin był przedni a całość wręcz piękna, cóż z tego jednak, skoro czarne litery pochodziły z zupełnie obcego mu alfabetu. Zdziwił się, bowiem choć w różnych krainach spotkać można było mnogość dialektów, na Ziemi istniał zasadniczo tylko jeden język. Na następnym zwoju odnalazł jeszcze inne znaki, trzeci zaś zawierał szereg starannie stylizowanych rysuneczków, które powtarzały się w logicznej zapewne sekwencji, co sugerowało, iż to też jest zapis mowy. Zniechęcony odrzucił pergamin, uniósł miecz i zaczerpnąwszy głęboko powietrza, zakrzyknął:

- Kto tu rządzi? Ktokolwiek to jest, niech wie, że lord Maladoru, Mistrz Rycerski Klantu i Zdobywca Południa, obejmuje ten zamek w imieniu Królowej Eloarde, Cesarzowej Krain Południowych!

Wypowiedziawszy te dobrze znajome słowa poczuł się nieco pewniej. Odpowiedź jednak nie nadeszła. Uniósł nieco hełm i podrapał się w kark, potem zarzucił miecz na ramię i skierował się do największych drzwi.

Zanim jednak do nich podszedł, te otwarły się same ukazując przypominającą człowieka istotę o hakowatych ramionach, która wykrzywiła się w uśmiechu i spojrzała na gościa.

Ten cofnął się o krok, potem o następny, ale przystanął, bowiem owo coś jedynie obserwowało go tkwiąc w bezruchu.

Istota była wyższa od niego o jakieś trzydzieści centymetrów, z owalnymi oczami przypominającymi owadzie i w podobny sposób pustymi. Oblicze miała kanciaste, o metalicznym odcieniu. Większość ciała wykonano z polerowanego metalu łączonego nitami niczym części zbroi. Na głowie osadzono dopasowany kaptur nabijany brązem. Istota robiła wrażenie nieprawdopodobnie silnej, i to nie wykonując najmniejszego ruchu.

- Golem! - stwierdził Maladoranin, który przypomniał sobie legendy o podobnych istotach stworzonych przez człowieka. - Jakież to czary powołały cię do życia?

Golem nie odpowiedział, ugiął tylko powoli ręce, które w istocie zbudowane były z czterech długich sztab metalu każda. Nie przestawał się przy tym uśmiechać.

Maladoranin wiedział już, że tym razem nie ma do czynienia ze zjawą podobną do tych w labiryncie. To monstrum istniało naprawdę i było o wiele silniejsze od lorda, który wśród ludzi uchodził za mocarza. Człowiek nie był w stanie pokonać tego potwora. Wysłannik Królowej nie mógł się też wycofać.

Pojękując złączami golem wszedł do sali i wyciągnął lśniące ramiona w kierunku przybysza.

Maladoranin mógł albo zaatakować, albo uciekać. Ucieczka z całą pewnością nie miała szans powodzenia, pozostał zatem atak.

Rycerz ująwszy wielki miecz w obie dłonie, ciął golema w tułów, który wydawał się najsłabszym jego miejscem. Potwór obniżył ramię i miecz uderzył w nie z hukiem, który wprawił całe ciało lorda w wibrację. Rycerz cofnął się, a nieczuły na ciosy przeciwnik podążył za nim.

Maladoranin obejrzał się, przebiegając wzrokiem zakamarki sali w nadziei, że natrafi na jakąś broń potężniejszą od miecza, ale dostrzegł jedynie cały szereg zdobnych tarcz zawieszonych na ścianie po lewej stronie. Podbiegł do muru i zerwał jedną z nich. Była lekka, podłużna, niemal prostokątna, zbudowana z kilku warstw drewna układanego słojami na zmianę w jedną i drugą stronę. Wyglądała rozpaczliwie krucho w porównaniu z golemem, zawsze jednak stanowiła jakąś ochronę.

Olbrzym podszedł, a Maladoraninowi zdało się, że podobnie jak w demonach labiryntu, dostrzega w nim coś znajomego, ale wrażenie to było ulotne. Uznał, że widocznie czary Kaneloonu zaczynają mieszać mu myśli.

Istota uniosła sztaby prawego ramienia i wymierzyła szybki cios w głowę Maladoranina. Ten uchylił się, osłaniając się mieczem. Metal uderzył o metal, a lewa ręka potwora zamierzyła się na żołądek lorda. Tarcza wytrzymała, chociaż solidnie przy tym ucierpiała. Mężczyzna ciął w złącza nóg golema.

Napastnik wpatrywał się ciągle gdzieś w przestrzeń, jakby niespecjalnie zainteresowany Maladoraninem. Zbliżał się niczym ślepiec, podążając za lordem, który wskoczył tymczasem na stół, rozrzucając zwoje i mieczem uderzył golema w głowę, wgniatając brązowy hełm i wysadzając nity. Potwór zachwiał się i złapał za stół, podnosząc go i zrzucając przy tym Maladoranina na podłogę. Tym razem rycerz skierował się ku drzwiom i sięgnął do klamki, podwoje jednak nie ustąpiły.

Ciął, ale miecz został odbity. Oparty plecami o drzwi, Maladoranin osłonił się tarczą, która rozpękła się pod ciosem metalowej ręki, a ramię lorda przeszył straszliwy ból. Pchnął golema, ale już nie był w stanie sprawnie władać ciężkim orężem.

Teraz Maladoranin wiedział, że przegrał. Nawet najwyższy kunszt walki był bezużyteczny w zestawieniu z nadludzką siłą golema. Przy następnym ciosie potwora zdołał się uchylić, ale niezupełnie, bowiem jedna z włóczni rozdarła mu pancerz i utoczyła krwi. Zrazu ranny nie poczuł bólu.

Zebrał się w sobie, odrzucił uchwyt tarczy i resztki drewna, po czym pewniej uchwycił miecz.

Pozbawiony duszy demon nie zna słabości - pomyślał rycerz. - A skoro nie jest inteligentny, nie da się z nim dogadać. Czego może bać się golem?

Odpowiedź była prosta: czegoś równie silnego lub silniejszego niż on sam.

Tu trzeba sprytu, a nie siły.

Maladoranin z golemem na karku podbiegł do przewróconego stołu i przeskoczył mebel. Napastnik potknął się, ale niestety, nie upadł. Został jednak przez to nieco w tyle, co pozwoliło Aubecowi dotrzeć do drzwi, przez które golem wszedł. Otwarły się na kręty i mroczny korytarz przypominający zakamarki wcześniejszego labiryntu. Uciekinier zamknął je, ale nie znalazł niczego do zablokowania, pobiegł zatem korytarzem, podczas gdy golem zmagał się z przeszkodą, by po chwili ruszyć w dalszy pościg.

Korytarz wił się we wszystkich kierunkach i chociaż chwilami potwór ginął za zakrętem, cały czas było go słychać. Maladoranin bał się, że za którymś rogiem wpadnie prosto na golema i nie zdąży nawet wyhamować. To akurat się nie zdarzyło, dotarł za to do następnych drzwi, które wpuściły go z powrotem do tej samej sali.

Niemal z ulgą powitał znajomy widok, golem bowiem skrzypiał już i podzwaniał z tyłu. Potrzebna była jakaś osłona, jednak w tej części sali nie dostrzegł żadnej tarczy, ścianę zdobiło jedynie wielkie, okrągłe lustro z wypolerowanego metalu. Było za ciężkie, by nim manewrować, niemniej spróbował ściągnąć je ze ściany. Z hukiem wylądowało na podłodze. Aubec ustawił je miedzy sobą a golemem, który właśnie pojawił się w wejściu.

Uchwyciwszy za łańcuchy, którymi zwierciadło było przedtem przymocowane do haka w murze, uniósł prowizoryczną tarczę, ledwie potwór ruszył w jego kierunku.

Golem krzyknął.

Maladoranin zdumiał się. Olbrzym zamarł w miejscu, by w następnej sekundzie odskoczyć od zwierciadła. Lord postąpił ku potworowi, który odwrócił się i pojękując metalicznie uciekł przez te same drzwi, którymi wszedł.

Wciąż zdziwiony rycerz z ulgą usiadł na podłodze i przyjrzał się lustru. Z pewnością nie miało w sobie nic magicznego, chociaż bez wątpienia było doskonałe. Uśmiechnął się.

- Ta istota czegoś się jednak boi - powiedział głośno. - Siebie samej!

Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się hałaśliwie. Zaraz jednak zmarszczył brwi. - Teraz pora odnaleźć tego, kto stworzył potwora. Czas na zemstę! - pomyślał. Owinął mocniej łańcuchy lustra wokół ramienia i podszedł do kolejnych drzwi uznając, że prędzej czy później golem może zakończyć pospieszny obchód labiryntu i wrócić skąd wybiegł. Podwoje, przed którymi stanął, nie chciały ustąpić, musiał zatem utorować sobie drogę mieczem. Wkroczył do jasno oświetlonego korytarza. Na jego końcu widniały następne drzwi, tym razem otwarte.

W powietrzu unosił się zapach piżma, przypominający mu Eloarde i wygody Klantu.

Wszedłszy do okrągłej komnaty, stwierdził, iż jest to sypialnia. Woń perfum była tu jeszcze intensywniejsza. Podszedł do drzwi w przeciwległej ścianie. Za nimi wiły się gdzieś w górę kamienne schody. Wspinając się nimi mijał oszklone szmaragdami lub rubinami okna, za którymi migały jakieś kształty sugerujące, iż znajduje się w tej części zaniku, która wychodzi na ocean Chaosu.

Schody zdawały się prowadzić na szczyt wieży. Gdy dotarł do małych drzwiczek u ich krańca, musiał przystanąć na chwilę, by odzyskać oddech. Ostatecznie pchnął je i wszedł.

Jedną ze ścian pomieszczenia zajmowało olbrzymie okno z czystego szkła, przez które widać było harce materii Chaosu. Obok stała wyraźnie oczekująca go kobieta.

- Zaiste jesteś mistrzem, Aubecu - powiedziała z lekko ironicznym uśmiechem.

- Skąd znasz moje imię?

- Do tego nie trzeba było czarów, lordzie z Maladoru. Sam wykrzyknąłeś je głośno, gdy po raz pierwszy ujrzałeś wielką salę w jej prawdziwej postaci.

- A labirynt, dolina, czy to nie były czary? - spytał zgryźliwie. - A golem? Czy cały ten przeklęty zamek nie jest dziełem magii?

Wzruszyła ramionami.

- Nazywaj to sobie jak chcesz, jeśli wolisz takie opowiastki od prawdy. Wszelkie czary, przynajmniej tak, jak ty je widzisz, to nic innego, jak tylko wykorzystanie naturalnych sił wszechświata.

Nie odpowiedział, jako że nigdy nie czuł zamiłowania do podobnych dysput. Obserwując filozofów Klantu doszedł do wniosku, że mądre i tajemnicze słowa zwykle skrywać miały nader zwyczajne zjawiska i idee. Obrzucił kobietę spojrzeniem pełnym urażonej niewinności.

Była przystojna, z zielonobłękitnymi oczami i jasną karnacją. Kolor długiej sukni harmonizował z barwą oczu. W jakiś tajemniczy sposób była piękna i tak jak pozostali mieszkańcy Zamku Kaneloon, też kogoś Aubecowi przypominała.

- Rozpoznajesz Kaneloon? - spytała.

Zbył jej pytanie.

- Dość tego. Zaprowadź mnie do władców tego zamczyska.

- Nie ma tu nikogo, oprócz mnie, Myshelli, Mrocznej Damy. Ja tu rządzę.

- To po to pokonałem taki kawał uciążliwej i najeżonej niebezpieczeństwami drogi, by spotkać się z tobą jedynie? - spytał niezadowolony.

- Te niebezpieczeństwa były większe, niż ci się zdaje, lordzie. Wszystkie potwory pochodziły wprost z twego umysłu.

- Nie kpij ze mnie, pani!

- Mówię prawdę - roześmiała się. - Zamek przywołuje swe demoniczne straże z wyobraźni napastników. Rzadko pojawia się ktoś, kto potrafi obronić się przed tworami swego umysłu. Od dwustu lat nie zdarzył się tu nikt taki. Wszyscy padali pokonani własnym strachem. Aż do teraz...

Uśmiechnęła się ciepło do niego.

- A jaka czeka mnie za zwycięstwo nagroda?

Znów się roześmiała i wskazała na okno i widniejący za nim kraniec świata.

- Tam nic nie ma. Jak dotąd. Jeśli tam wnikniesz, znów spotkasz się z materią twych ukrytych pragnień, bowiem na zewnątrz tej części zamku nie ma niczego innego, na czym człowiek mógłby się oprzeć.

Spojrzała nań z podziwem, on zaś chrząknął zakłopotany.

- Co jakiś czas zdarza się - powiedziała - że przychodzi do Kaneloonu śmiałek, który podoła próbie. Wówczas granice świata mogą zostać przesunięte, bowiem gdy człowiek staje przeciwko Chaosowi, ten musi się cofnąć, co powołuje do istnienia nowe ziemie!

- A zatem takie chowasz dla mnie przeznaczenie, czarodziejko!

Spojrzała na niego poważnie. Jej uroda zdawała się niknąć, gdy podniósł na nią wzrok. Lekko przysunęła się i niby przypadkiem, musnęła go skrawkiem szaty. Nerwowo zacisnął palce na rękojeści miecza.

- Twoja odwaga zostanie nagrodzona. - Spojrzała mu prosto w oczy i nie musiała dodawać więcej, bowiem jasnym się stało, co to za nagroda. - A potem... Zrobisz, co ci nakażę i ruszysz przeciwko Chaosowi.

- Ależ pani, wiesz na pewno, jakie są tradycyjne obowiązki Mistrza Rycerskiego Klantu. Czy słyszałaś o tym, że musi on dochować wierności Królowej? Nie mogę złamać danego słowa! - Uśmiechnął się lekko. - Przybyłem tu, by zamek ten przestał zagrażać królestwu mej pani, a nie po to, by zostać twym sługą i kochankiem.

- Ale Kaneloon nie jest dla nikogo zagrożeniem.

- W tym jednym chyba masz rację...

Odstąpiła o krok i raz jeszcze zmierzyła go wzrokiem. Dla niej było to coś pozbawionego precedensu. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by odrzucono jej propozycję. Na dodatek podobał jej się ten mocny mężczyzna, którego charakter łączył w jedno odwagę i wyobraźnię. To niesamowite, jak przez kilka stuleci zdołały rozwinąć się tak osobliwe zwyczaje, które sprawiają, iż mężczyzna traci głowę dla kobiety, której najpewniej nigdy nie kochał i gotów jest świata poza nią nie widzieć. Spojrzała nań raz jeszcze, gdy stał sztywny i nieco zdenerwowany.

- Zapomnij o Klancie - powiedziała. - Pomyśl raczej o władzy, którą możesz posiąść. O sile prawdziwego tworzenia!

- Pani, zajmuję ten zamek dla Klantu. Czynię to, po co tu przybyłem. Jeśli odejdę stąd żywy, uznany zostanę za zdobywcę, a tobie pozostanie uznać ten stan rzeczy.

Prawie go nie słuchała. Szukała sposobu, by przekonać tego uparciucha, iż jej zadanie jest nieporównanie ważniejsze od jego misji. Może dalej próbować go uwieść? Nie, to tylko go zrazi. Potrzebna jest inna strategia.

Czuła, jak piersi jej twardnieją mimowolnie, ile razy nań spojrzy. Wolałaby jednak go uwieść. Zawsze nagradzała w ten sposób bohaterów, którzy pokonali pułapki Kaneloonu. Nagle wpadła na pomysł co powiedzieć.

- Pomyśl, lordzie Aubecu, o nowych krainach, które przyłączysz do ziem twojej królowej! - wyszeptała.

Zmarszczył czoło.

- Czemu nie rozciągnąć granic Imperium jeszcze dalej? Czemu by nie stworzyć nowych prowincji?

Patrzyła z niepokojem, jak rozważa tę ideę drapiąc się po łysinie.

- Zaczynasz wreszcie mówić do rzeczy - stwierdził, chociaż niezbyt pewnie.

- Pomyśl też o zaszczytach, które spłyną na ciebie, gdy przyniesiesz w darze nie tylko skromny Kaneloon, ale i jeszcze terytoria, które leżą za nim!

Potarł podbródek.

- Tak. Tak - powiedział i jeszcze bardziej zmarszczył czoło.

- Nowe równiny, góry, morza. Nowi mieszkańcy nowych krain, całe nowe miasta pełne ludzi, którzy dopiero co powstali, ale żywią pamięć o całych pokoleniach swoich przodków! A wszystko to może być twoje dzieło, lordzie Maladoru, uczynione dla Królowej Eloarde i Lormyra!

Uśmiechnął się blado, gdy jego wyobraźnia zaczęła ożywać karmiona takimi słowami.

- Tak! Skoro poradziłem sobie tutaj, mogę to samo zrobić i tam! To będzie największy wyczyn w historii! Moje imię powtarzać będą w legendach. Aubec, Władca Chaosu!

Spojrzała na niego czule pamiętając jednak, że jej przemowa była przynajmniej w połowie oszustwem.

Zarzucił miecz na ramię.

- Spróbuję, pani.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin