Kiedy opadły maski.docx

(304 KB) Pobierz

Philippe de Villiers

      Kiedy opadły maski

           Bestseller o korzeniach Unii Europejskiej

Warszawa 2019


 

Nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome. Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach.

Łk 12, 2-3

 

Diabeł nie odnosiłby tylu sukcesów,

gdyby nie bezmyślna współpraca cnotliwych.

Nicolas Gómez Davila


Chciałbym serdecznie podziękować urzędnikom i kierownikom rozlicznych działów wewnątrz Komisji, Rady, Parlamentu oraz Trybunałów w Luksemburgu i Strasburgu. Miałem z nimi stały kontakt na przestrzeni lat jako eurodeputowany, ceniąc ich współpracę, a także zaufanie, którym mnie obdarzali, zwierzając się z tego, czego nie mogli już znieść, z czym przyszło im mierzyć się na co dzień.

Przygnębienie powodowane przytłaczającą machiną europejską pchnęło ich do niepublikowanych dotąd zwierzeń, które wykorzystałem w ramach mej pracy.

Udzielili mi oni niezwykle cennych wskazówek, które pozwoliły ustalić kwestie newralgiczne dla moich badań oraz zaprowadziły do wymownych dokumentów. Wskazane przez nich szlaki doprowadziły mnie do fundamentalnych znalezisk.

To właśnie tym ludziom zawdzięczam odkrycia prezentowane w niniejszej książce. Chciałbym podziękować im za odwagę, dzięki której możliwe stało się uchylenie „ołowianej kurtyny". To im właśnie winien jestem tę niewygodną publikację, rozdzierającą zasłonę świątyni kłamstwa.


 

UPADEK

 

Pierwszy... drugi... trzeci... czwarty stopień...

Ależ to trudne...

Honorowe schody szczytu atlantyckiego zdają się nie mieć końca! Człowiek idący do góry na chwiejnych nogach zatacza się z boku na bok, do tyłu, do przodu, jakby tańczył, kołysany przez przechyły i zwroty... wyczekiwany na górze.

Słania się, przystaje na chwilę, by złapać oddech...

Trzeba mu pomóc wspiąć się do góry. Oczy wszystkich spoglądają nań z podwyższenia estrady ustawionej pod potężnymi arkadami parku Pięćdziesięciolecia w Brukseli. Nadeszła chwila dołączenia do praktykabla, gdzie na tle wielkiego niebieskiego transparentu, usianego różami wiatrów - symbolami NATO - zostanie zrobione oficjalne zdjęcie. Najbliżsi towarzysze w tym pochodzie wielkich tego świata, premierzy Portugalii i Holandii, przybywają mu z pomocą jak dobrzy Samarytanie w geście wzruszającej spontaniczności. Chwilę potem zaczynają go już nieść. Staje się coraz cięższy, a wspinaczka - coraz bardziej stroma.

Jedna chwila i alpinista wypada im z rąk, leci do tyłu, w ramiona łapiącego go Poroszenki, ukraińskiego kolosa, który wypinając tors stawia go z powrotem do pionu.

Jeszcze jeden, kolejny do pokonania stopień... Po zniecierpliwionych, rozbawionych oczach widać, że wspinaczka jest zawrotna, jakby była jakąś grą. W końcu 'szczyt' to szczyt!

Teraz kolej na Emmanuela Macrona - ten bierze go za ramię i ściska. Symbolika całej tej wylewności mówi sama za siebie: „Dawaj, Jean-Claude!". Jean-Claude odpowiada, śmiejąc się do rozpuku. Upił się czy co? Żartobliwie i okolicznościowo szepcze do Emmanuela: „To «Europa małych kroczków», jak mawiał Monnet...". Szczęśliwym zbiegiem okoliczności scena dopasowała się do proroctwa Ojca założyciela, specjalisty mocnych trunków z Charente, obeznanego zarówno z piwniczkami klientów, jak i z ich pijaństwem, który polecał 'Europejczykom' posuwanie się naprzód właśnie 'małymi kroczkami', 'po omacku', aby nie wystraszyć narodów. Po omacku, otóż to!

Wspinaczka dobiega końca. Uff! Włócząc nogami Przewodniczący Europy kroczy teraz po niebiesko-królewskim dywanie szerokiej estrady. Drżącą ręką szuka przez chwilę protokolarnego miejsca do zdjęcia, tańcząc palcem w powietrzu jakby miał zaraz ustrzelić gołębia. Wybucha śmiechem napotykając przerażone spojrzenia kolegów, udających, że wszystko jest w porządku. Jeden z nich powie później: „Wraz z Monnetem Europa zaczęła od koniaku. Z Junckerem kończy na whisky".

Specjalnie przybyły na ten decydujący szczyt NATO prezydent Trump, zdumiony i rozbawiony ogląda tę emblematyczną improwizację w wydaniu europejskiego filaru Sojuszu Atlantyckiego, który tego dnia, 12 lipca 2018 r. chwieje się i obsuwa.

Goryle Komisji przybiegają oddalić kamery. Za późno -uchwycone migawki wyświetlają się już w kółko w Internecie i mediach społecznościowych. Wszystko widać w zbliżeniu -wejście, zejście, drogę przez mękę, pijackie chichoty wspinacza kontrastujące z zakłopotaniem, wręcz trwogą kolegów: „Oby nagrania nie ujrzały światła dziennego...". Te jednak w kilka chwil zalewają wszystkie gabinety polityczne. Scena pijanego mężczyzny trzymającego w ręku losy kończącego się imperium przypomina inną, równie metaforyczną - Jelcyna, przywódcę sowieckiego imperium w swej końcowej fazie, serwującego z wieży czołgowej swą rozlazłą elokwencję.

Gdy jakiś czas później osłupieni znajomi pokazują mi nagrania wideo, w gruncie rzeczy zbytnio się nie dziwię. Jak przebłysk przypominam sobie pewne zdarzenie, które miało miejsce w 1987 roku w ministerstwie przy ulicy de Valois w Paryżu, gdy byłem sekretarzem stanu ds. kultury. W jadalni z widokiem na ogrody Palais-Royal podejmowałem obiadem tego obiecującego luksemburskiego polityka, człowieka pnącego się do góry', jak wówczas o nim mówiono. Od tego czasu wciąż awansował. Podczas obiadu jego jowialność zdawała się wszechobecna, wręcz przesadzona. Wszedłszy do mnie, nie zaprzątając sobie głowy formalnościami, chwycił za butelkę Mort subite i nalał sobie piwa do szklanki. Jego współpracownicy uprzedzili moich ludzi: „on ma pewne nawyki". Miał żywy umysł, pałające oczy i rozwlekły sposób mówienia. Śmiał się ze wszystkiego, uradowany w swej gadatliwości. Był to okres radosnego ferworu świeżo ratyfikowanego „Jednolitego aktu europejskiego". Europa oblewała w ministerstwach swój krok naprzód, a niewidzialna ręka jednolitego rynku miała nas wprowadzić do mlekiem i miodem płynącej krainy Kanaan.

Przez trzydzieści lat Jean-Claude Juncker - Europejczyk - raczej się nie zmienił. Po prostu poszybował do góry. Pewien minister wyjawił niedawno: „Gdy obsługa przynosi mu szklankę wody podczas Rady ministrów, wszyscy wiedzą, że chodzi o gin".

Jego towarzysze, czyli komisarze, roztaczają nad nim parasol ochronny. Komisarz Moscovici w pełnym empatycznej gorliwości wyznaniu zaklina się, że spożycie alkoholu „nigdy nie kolidowało z wydajnością Junckera"

*Belgijskie piwo o nazwie „Nagła śmierć" [przypisek tłumacza].

Również Parlament Europejski otacza go nadzwyczajną troską. Na przykład w czasie przecieków Luxleaks, które informowały, że szef Komisji, w czasach gdy był premierem Luksemburga, pozwolił światowym koncernom pokroju Apple'a, Amazonu, Heinza, Pepsi, Ikei czy Deutsche Banku na korzystanie ze skandalicznych porozumień fiskalnych, zgromadzenie parlamentarne przymknęło na to oko.

Każdy ma swe własne paliwo, zaś imperium wszystkich tych norm i regulacji zatrzymuje się tuż przed drzwiami wierchuszki - po cóż umieszczać alkomaty przy wejściu do Komisji Europejskiej?

Ten groteskowy epizod na szczycie NATO, nadający się do kabaretu, zawiera przykładną lekcję, jest bowiem alegorią integracji europejskiej. Zresztą to nie koniec incydentu. Tego samego wieczoru rzeczniczka Komisji Europejskiej Margaritis Schinas podczas nieplanowanego podsumowania prasowego protestowała z iście kremlowską powagą: „Przewodniczący cierpi na rwę kulszową". Rozkodowując obrazy z nagrania ciągnęła dalej: „chciałby on podziękować Panom Premierom Holandii i Portugalii, Markowi Rutte i Antoniemu Costa, za pomoc w tej bolesnej chwili". I w ten sposób urzędowa rzeczniczka ucięła dyskusję, oddaliła pytania i zgniotła polemikę w zarodku - a więc to była 'rwa'! Szef Europy cierpi na 'rwę trzeciej kategorii', chorobę, która dopada człowieka od kręgosłupa, wywołuje zalew chichotów i skłania do żartów. 'Rwa', która nie przeszkadzała mu parę godzin później biec po płycie lotniska w kierunku samolotu lecącego do Chin i Japonii. Rzecz jasna, wersja oficjalna to mistyfikacja. Tak samo jak i obecna Europa.

Wszyscy spodziewaliby się, że w kolejnych dniach obrazy 'pijanego statku' będą krążyły po redakcjach prasowych i w środowisku politycznym. W Brukseli przygotowują się na larum, tymczasem nic się nie dzieje. Większość gazet podziela oficjalną wersję Unii. W końcu nie ma mowy, abydolewać oliwy do ognia populistów, czy wręcz dołączyć do chóru oszczerców.

Nagłówek belgijskiego dziennika UEcho brzmi nawet: „Juncker i haniebna plotka". W rzeczywistości nikogo to nie obchodzi. Fakt, że przewodniczący Europy potyka się na międzynarodowej scenie niemal nie budzi jakiejkolwiek reakcji. I dlatego sprawa ta jest tak bardzo wymowna.

Z jakiego powodu tak niesłychane wydarzenie pozostaje niezauważone? Po pierwsze dlatego, że nikt nie zna wspomnianego przewodniczącego Junckera, mocarza z Brukseli. Jak widać ta Unia bez realnego przywództwa nie jest czymś rzeczywistym, czymś z krwi i kości. To instytucja abstrakcyjna, jakże wielce oddalona od narodów! Przede wszystkim jednak wiadomo - da się to wyczuć, wywnioskować - że prym wiodą biura, jeszcze bardziej anonimowe i mgliste niż ich szef. Przewodniczący Komisji panuje, ale nie rządzi; zresztą łamiąc wszelkie zasady europejskiej służby cywilnej mianował wszechmocnego sekretarza generalnego, niejakiego Martina Selmayra. Dziennikarz Liberation Jean Quatremer, znawca tajników brukselskiej technokracji, użala się w ten sposób: „Fizyczne zaburzenie Junckera połączone z potęgą sekretarza generalnego Selmayra pokazuje, że choć oczywiście stworzono jakieś pozory władzy - naprzykład Przewodniczącego Komisji - to przede wszystkim istnieje jej twarda rzeczywistość - niewybrany i nieodpowiadający przed nikim eurokrata".

Tymczasem nie ma co narzekać. Wymyślono mikser. Czym się zajmuje? Spełnia swoją rolę, czyli miksuje. Trudno mieć mu to za złe!

Nie słychać jakiegokolwiek protestu ani nagany. Oczy opinii publicznej zwrócone są gdzie indziej. Jest coś jeszcze gorszego od rozczarowania - obojętność. Poczucie europejskiej przynależności obywatelskiej to iluzja. Coś takiego jak europejska agora czy naród europejski po prostu nie istnieje. Zbyt bardzo różnimy się między sobą obyczajami, przeszłością i językami, by tworzyć wspólnotę polityczną zdolną do obradowania nad dobrem wspólnym. Unia żyje w zakłamaniu. Należy do tych bytów z otchłani, które najbardziej obawiają się światła. Prosperuje w cieniu kratosa, lecz bez demosa, w cieniu parlamentu, ale bez ludu.

Mosty zastąpiły granice, obywatele państw zostali poddani mutacji: zostawszy przymusowymi konsumentami na masowym, globalnym rynku, sami stali się produktem eksploatacyjnym, zredukowanym do ciągów statystycznych i sprzedawalnych baz danych, w chwili gdy elity 'imperium zarządzania' upajają się hasłami braku dyskryminacji i swobody nieograniczonego przepływu ludzi.

Przebywając przez wiele lat w Brukseli, poznałem od środka tę powolną i jednostajną maszynę, wsysającą nas w swe turbiny. Zbliżyłem się, na ile to możliwe, do jej arkanów, nie będąc jednak w stanie przeniknąć jej intencji. Widziałem, jak unijny twór powoli się psuje i zaczyna pękać w szwach. Było to na długo przed Brexitem czy nadejściem Orbana.

Gdy zasiadałem w Strasburgu w Parlamencie Europejskim, krytycy Unii stanowili niesłyszalny margines, traktowany jako przejaw histerii. Brano nas za 'oszołomów'. Ludy jeszcze wierzyły, a wszędzie powtarzano im tę samą antyfonę: „Skorygujemy nieprawidłowości i wypełnimy demokratyczny deficyt". Następnie od traktatu do traktatu zbaczano coraz bardziej, pośród gwałtownych wiatrów i fal Europy bez ciała, bez duszy, bez korzeni i bez potomstwa, ograniczonej do głoszenia nadejścia nowego wieku Homo zappiens poddanego multidekulturyzacji.

Gdzie się więc podziały pojęcia 'potęgi europejskiej, europejskiej Europy, 'Europy demokratycznej' stanowiące zapowiedź świtu? Czy przed naszymi oczyma stoi dziś gmach wymarzony przez 'Ojców założycieli', czy raczej sfałszowana Europa, która wyrwała im się spod kontroli i błądząc zboczyła z pierwotnego kursu?

Zostałem głęboko naznaczony rozmową, mającą miejsce w lipcu 1986 roku, z ważną postacią dziejów politycznych V Republiki Francuskiej, byłym ministrem spraw zagranicznych Maurice'em Couve'em de Murville. W Senacie, gdzie rozmowa się odbyła, przedstawiłem treść ustawy o prywatyzacji pierwszego kanału francuskiej telewizji. 'Żywa legenda' z Quai d'Orsay była teraz starym senatorem, który obserwował mnie surowym wzrokiem. Obdarzył mnie sympatią, widząc zapał, z jakim broniłem ustawy niemożliwej do obronienia. W następnych dniach dwukrotnie jedliśmy razem obiad. Słuchając go, miałem świadomość, że wkraczam w świat wielkiej Historii.

Byłem pod ogromnym wrażeniem. Wydawał się być człowiekiem jakby wykutym z lodu, niczym żywy posąg z białego marmuru, o przylizanych, kędzierzawych i pożółkłych włosach, jak z greckich rzeźb. Nie wzdychał i prawie nie oddychał. Gdy przechodził pod złoceniami Pałacu Luksemburskiego, słychać było szmer kolegów: „Patrz, idzie góra lodowa". Podczas posiedzeń zdawał się w ogóle nie reagować. Twarz miał nieruchomą. Widziałem, jak siedzi na swej ławie, niewzruszony, niczym figura woskowa, utrzymując wyraz dystyngowanego znudzenia. Podzieliłem się moim zdziwieniem z marszałkiem Etienne'em Dailly, starym wygą senatu. Zaśmiał się: „Aaa, Couve! Przecież to iceberg; kiedy siedzi w ławie, widać ledwie jego jedną czwartą - cała reszta jest zanurzona". Reszta - ale czego? Jego myśli, wspomnień, tajemnic?

Siadając naprzeciw niego przy stole w restauracji Izby Wyższej, pomyślałem o anegdocie opowiedzianej mi przez Arthura Conte'a, krążącej w kuluarach Senatu: „Pewnego wieczoru De Gaulle i Chruszczow jedli razem kolację w Pałacu Elizejskim. Couve był pod ręką, wraz z Gromyką, swym sowieckim odpowiednikiem. W pewnej chwili wybuchła salwa śmiechu, Chruszczow właśnie zwierzył się De Gaulle'owi:

-              Gromyko? To minister, który jest mi posłuszny! Gdybym kazał mu usiąść na wierzchołku lodu, zrobiłby to, aż lód by stopniał.

De Gaulle odparł:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin