Dom_pod_biegunem_Goraczka_ant_arktyczna_bedomp.pdf

(1766 KB) Pobierz
„W tym fascynującym
kraju…”
W terenie
czysta, zielono-pomarańczowa tundra. Chcieliśmy być wszędzie i od razu.
Jakbyśmy się bali, że ktoś nam to wszystko zabierze. Mimo wielu obowiąz-
ków niecierpliwie wypatrywaliśmy okazji, aby podczas dynamicznego ark-
tycznego lata wyjść jak najdalej poza stację.
Krajobrazy kusiły. Spitsbergen to górzysta wyspa pokryta lodowcami
i gdzieniegdzie tundrą – tam, gdzie odrobina płytkiej gleby daje jakiekolwiek
oparcie wątłym, ale upartym formom życia. Liczne mchy tworzą grząskie
i zielone kobierce, a porosty ozdabiają skały. Na początku krótkiego arktycz-
nego lata w zieleni tundry błyszczą bladożółte płatki maku polarnego oraz fio-
letowe skupiska skalnic. Robi się pięknie i kolorowo, ale nieodmienne nisko,
bo żadna roślina nie wyrasta powyżej kilkunastu centymetrów. Skutecznie
uniemożliwiają to bardzo silne wiatry, krótki okres wegetacyjny i poddane
wpływowi surowego klimatu jałowe gleby, jedne z najuboższych w składni-
ki mineralne i grubość poziomu próchniczego. Arktyka to też warstwa wie-
loletniej zmarzliny zwanej permafrostem, występująca tuż pod tak zwaną
N
ie mogliśmy się napatrzyć. Imponujące lodowce, strzeliste,
ośnieżone góry, fiord w odcieniach od błękitu do szarości, so-
Dom
pod
biegunem
– 116 –
Kup książkę
Poleć książkę
Martwe czoło Wschodniego Lodowca Torella
warstwą czynną. Ta ostatnia może mieć grubość od kilkudziesięciu centyme-
trów do ponad dwóch metrów. Głębiej jest warstwa zamarzniętego gruntu,
sięgająca nawet kilometr w głąb, która nie rozmarza przez setki, tysiące lat.
Zimą powierzchnia tundry, spięta kleszczami mrozu i przykryta kołdrą
śniegu, jest niewidoczna. Wiosną i latem odtaja, ale gruba lodowa bariera
tuż pod nią uniemożliwia odpływ wody i całość zamienia się w grząską breję.
Taka ziemista maź pokryta miękkimi mchami jest bardzo atrakcyjna wizual-
nie, ale wystarczy jeden krok, żeby zapaść się powyżej kostek i szybki marsz
zastąpić nieporadnym gramoleniem się.
W tym mroźnym klimacie nie ma drzew i krzewów, dlatego niektó-
rych po powrocie straszą swoją wielkością poczciwe kasztanowce, a pierw-
sze wyjście do lasu wymaga adaptacji. Niemniej jednak „drzewa” w tundrze
spotkać można. Tyle że karłowate. Drzewka. A właściwie parocentymetro-
we krzewinki wierzby arktycznej, wierzby żyłkowanej i dębika ośmiopłatko-
wego, które tworzą całe lasy i zagajniki. Tyle że aby je odnaleźć, trzeba się
mocno schylić i uważnie przyjrzeć.
– 117 –
Kup książkę
Poleć książkę
***
W teren chodziło się na wycieczki i do pracy. Przed wyjazdem nie wiedzieli-
śmy, jak wygląda praca naukowców. Mieliśmy jedynie mgliste wyobrażenie,
że siedzą zamknięci w świecie laboratoriów i piszą niezrozumiałe dla zwykłe-
go śmiertelnika analizy. Tutaj można było zostać „mułem”, a więc asystować
w badaniach terenowych. Nosić termos i kanapki. Robić notatki na kolanie,
spisując nie do końca zrozumiały ciąg liczb i oznaczeń. Docierać w miejsca,
w które samemu by się nie poszło. A potem, w czasie trwania pomiaru, bez-
myślnie wpatrywać się w dal i chłonąć widoki, których nigdy nie było dość.
Zdarzały się też sytuacje całkiem zaskakujące, na przykład wtedy, gdy
szliśmy na Lodowiec Arie (Ariebreen). Środek lata. Jestem podekscytowana,
to w końcu moje pierwsze poważne wyjście o charakterze naukowym, w do-
datku z prawdziwymi naukowcami. Bardzo chcę być przydatna, pomóc, bo
sprzętu dużo. Dostaję do niesienia… kilkulitrowy karton wina. Początkowo
przyjmuję to z rozczarowaniem, jednak szybko zmieniam zdanie, zwłaszcza
kiedy czternaście godzin w terenie robi swoje, a zawartość mojego plecaka
nagle znajduje się w centrum zainteresowania.
Okazało się, że naukowcy to też ludzie. Są jak inni – bywają gburowaci,
sympatyczni, leniwi, otwarci. Lubią się dzielić wiedzą lub nie, rezerwując
ją dla wtajemniczonych. Wydawać by się mogło – kasta, zamknięta grupa.
A jednak nawiązanie relacji jest możliwe.
W teren ze względów bezpieczeństwa nie wolno było iść samotnie, a każ-
de wyjście zapisywano w zeszycie leżącym na stoliku w mesie oraz zgłaszano
dyżurnemu. Zawsze brano ze sobą radiotelefon UKF (potocznie określany
jako radio), a jeśli trasa miała być dłuższa i ukształtowanie terenu uniemożli-
wiałoby kontakt radiowy – dodatkowo także telefon satelitarny. Do tego GPS,
ciepła odzież, termos z gorącą herbatą, coś do jedzenia, apteczka, a na lodo-
wiec jeszcze raki... I broń. Oczywiście z nabojami. Oraz rakietnica, żeby w ra-
zie spotkania niedźwiedzia najpierw spróbować odpędzić zwierzę wystrzelo-
ną racą (co zazwyczaj było skuteczne), dopiero później kulami gumowymi,
Dom
pod
biegunem
– 118 –
Kup książkę
Poleć książkę
a w ostateczności – ostrą amunicją. Na szczęście dla obu stron podczas na-
szego zimowania trzecie rozwiązanie nigdy nie zostało zastosowane.
Tuż przed wyjściem odwiedzało się meteorologów i sprawdzało naj-
świeższą prognozę pogody na najbliższe godziny, ponieważ warunki atmos-
feryczne potrafiły się w mgnieniu oka zmienić z tych względnie dobrych na
mniej przyjazne.
Dyżurny miał obowiązek prowadzenia nasłuchu radiowego i spraw-
dzania, czy wszystkie osoby opuszczające stację danego dnia szczęśliwie
wróciły. Gdy ktoś miał się spóźnić, zgłaszał to przez radio, żeby inni się nie
martwili. Dobrym zwyczajem było zostawianie jedzenia z obiadu dla osób
wracających z terenu. Zazwyczaj było ono chowane w magazynie lub spe-
cjalnie opisywane, żeby nikt niepowołany się do niego nie dobrał, bo chęt-
nych na dodatkową porcję nigdy nie brakowało.
***
Przed wyjazdem dostaliśmy piękną odzież reprezentacyjną, czarno-czer-
woną, z naszywkami polskiej stacji polarnej, i wygodne buty trekkingowe.
Wyobrażaliśmy sobie, jacy to będziemy fajni, polarnicy całą gębą. Na miej-
scu rozczarowanie. Fajnie wyglądaliśmy tylko do zdjęć albo jak przyjeżdżali
turyści. A na co dzień – chodziliśmy w kaloszach. Porządne ubrania i buty
górskie zazwyczaj zostawały na półce, bo kalosze z wszechobecnego błota
wystarczyło tylko opłukać. Podziwialiśmy tych, którym chciało się czyścić
sznurowane obuwie po każdym powrocie z terenu.
W okolicy stacji zwykle wędrowaliśmy pieszo, a przy dłuższych tra-
sach wykorzystywaliśmy dwie łodzie motorowodne: czarnego „Bombarda”
i pomarańczowego „Colmeta”. Pływaliśmy w ocieplanych i wodoodpornych
kombinezonach marki Helly Hansen o wściekle pomarańczowej barwie,
która mocno odcinała się na tle stalowej powierzchni fiordu, ale za to ładnie
komponowała się z „Colmetem”. Kombinezony były zawsze za duże, ciężkie
i wilgotne. Czasami śmierdzące, bo niedosuszone. Poruszanie się w nich na
– 119 –
Kup książkę
Poleć książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin