Zygmunt Zeydler-Zborowski - Detektyw z Mediolanu.doc

(787 KB) Pobierz

Zygmunt Zeydler-Zborowski

 

 

 

Detektyw z Mediolanu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

Downar wracał z urlopu. Zostawił za sobą góry, słońce i wspomnienia. Jedno z tych wspomnień siedziało naprzeciwko niego. Z prawdziwą przyjemnością patrzył na opaloną, wesołą twarz dziewczyny. Poznali się na drugi dzień po jego przyjeździe do Zakopanego. Była miła, bezpośrednia, miała duże poczucie humoru. Tak się jakoś stało, że od razu wytworzyła się miedzy nimi serdeczna, koleżeńska atmosfera. Po prostu przypadli sobie do gustu, zaprzyjaźnili się. Chodzili razem na spacery, prowadzili długie rozmowy. Wyruszali z nartami na dalekie wyprawy w poszukiwaniu śniegu. A wszystko to bez cienia flirtu. Nigdy na ten temat nie mówili, ale, na mocy jakiegoś milczącego układu, unikali oboje wszelkich nastrojów, które mogłyby wnieść do ich znajomości nowe, nie pożądane akcenty.

Downar wyczuwał instynktownie, że Paulina zostawiła w Warszawie kogoś bliskiego i nie miał najmniejszego zamiaru komplikować jej życia. Poza tym nie był nastawiony na przygody miłosne. Chciał odpocząć i taki wyłącznie sportowy nastrój bardzo mu odpowiadał.

- Szkoda, że to już koniec urlopu - westchnęła - Było fantastycznie.

Uśmiechnął się

- No cóż... urlopy mają to do siebie, że zawsze za krótko trwają. Parę miesięcy w górach też nie byłoby wcale za dużo.

- Och, na pewno nie. Trudno się będzie teraz przyzwyczaić do tej harówki
w pogotowiu.

- To pani pracuje w pogotowiu?

Spojrzała na niego wesoło.

- Dowiedział się pan o tym dopiero pod koniec naszej znajomości.

- Przecież taki był układ między nami. Umówiliśmy się, że nie będziemy rozmawiać ani o naszej pracy ani o żadnych sprawach zawodowych.

- To prawda, ja także właściwie nie wiem czym się pan zajmuje.

- A jaki fach, według pani, pasowałby do mnie?

- Nie mam pojęcia. Może inżynier... a może lekarz?

Pociąg zbliżał się do Dworca Zachodniego. Nie wymienili, jak to się robi
w takich wypadkach, ani adresów ani telefonów. Uważali to za niepotrzebne. Ich znajomość kończyła się na Dworcu Zachodnim. Żadne z nich nie przypuszczało, że niebawem spotkają się znowu w zupełnie innych, mniej wesołych okolicznościach.

Downar pomógł dziewczynie włożyć płaszcz i wyniósł z wagonu jej walizkę.

- Do widzenia, Paulinko.

Wesoło pomachała dłonią.

- Do widzenia, panie Stefanie.

Wrócił na swoje miejsce. Było mu trochę żal. Może już nigdy nie zobaczy tej przemiłej, pełnej radości życia dziewczyny. Szkoda. Czuł jednak, że nie miało sensu przenosić ich znajomości na teren Warszawy. Zdawał sobie sprawę z tego, że koleżeński, sportowy nastrój, jaki między nimi panował, mógł bardzo łatwo ulec zmianie. Tego nie chciał. Był przecież za stary dla Pauliny. Za stary. Z melancholijnym uśmiechem przesunął dłonią po siwiejącej czuprynie Na pewno była młodsza od niego
o dobre dwadzieścia lat. Do licha, jak ten czas leci. Nie tak dawno przecież zaczynał karierę jako młody oficer służby śledczej. A teraz już czterdziestka z dużym hakiem.

Ostatni wyszedł z wagonu. Dzień był pogodny. Niebo jaśniało wiosennym błękitem. Fala podróżnych płynęła ku miastu po osłonecznionym peronie.

Downar nie był typem człowieka, który by na dłużej pogrążał się w smętnych rozmyślaniach. Wiosna, słońce, roześmiane dziewczęta, Warszawa. Lubił wracać Warszawy i do swojej roboty. Wprawdzie nieraz przeklinał psią służbę, kiedy go w środku nocy budziło dzwonienie telefonu, ale już teraz nie umiałby chyba żyć bez tej pracy. Rozwiązywanie skomplikowali zagadek kryminalnych weszło mu w krew, było jak narkotyk.

Czasem w przystępie zniechęcenia, spowodowanego zmęczeniem, obiecywał sobie, że zrezygnuje z togo wszystkiego i że poprosi o przeniesienie do jakiejś spokojniejszej roboty. Decyzję tę jednak oddał zawsze na później. Miało się to stać w jakimś dalekim, bliżej nie określonym terminie. I gdyby rzeczywiście pewnego dnia musiał zrezygnować z roli oficera dochodzeniowego, to byłoby to dla niego najprawdopodobniej bardzo ciężkim przeżyciem.

O złapaniu wolnej taksówki oczywiście nie było mowy. Długi sznur strudzonych podróżnych ciągnął się koło przystanku. Downar chciał zatelefonować do Komendy, prosząc o przysłanie wozu, ale pobliskie automaty telefoniczne w ogromnej większości nie funkcjonowały, te działające zaś oblegali ludzie, pragnący porozumieć się ze swymi bliskimi na odległość. Postanowił skorzystać ze środka komunikacji zbiorowej. Ostatecznie mogę ją przecież odwiedzić w pogotowiu - pomyślał, wsiadając do trolejbusu 52.

Wysiadł przy Mokotowskiej. Na Koszykową poszedł piechotą. Waliza była ciężka. Spocony dobrnął wreszcie do bramy domu, w którym mieszkał i tutaj czekało go nowe rozczarowanie: popsuta winda. Czwarte piętro to niewysoko, ale biorąc pod uwagę nieprzespaną noc, pakowny kuferek, narty, ciepły pled... Nie było jednak rady
i Downar wypowiedziawszy półgłosem kilka krytycznych uwag pod adresem organizacji życia w stolicy, począł pracowicie holować w górę bagaż. Jakież było jego zdumienie, gdy przed drzwiami swego mieszkania zobaczył barczystego mężczyznę
w zagranicznym, nieprzemakalnym płaszczu najlepszego gatunku.

- Czy pan major Downar?

- Tak. A o co chodzi?

Nieznajomy nie zraził się niechętnym tonem, jakim były wypowiedziane te słowa. Uśmiechnął się i wyciągnął na powitanie szeroką, muskularną dłoń, gęsto porośniętą ryżawym włosem.

- Pan major pozwoli, że się przedstawię. Wencel jestem, Izydor Wencel.

Mówił wolno, z cudzoziemskim akcentem, starannie i z widocznym wysiłkiem dobierając słów.

Downar postawił walizkę, oparł narty o ścianę i wyjął z kieszeni klucze. Podczas tych wszystkich czynności uważnie obserwował czerwoną, kwadratową twarz Izydora Wencla. Przekręcił klucze w zamku, pchnął drzwi i ruchem ręki zaprosił niespodziewanego gościa do środka.

- Proszę, niech pan wejdzie. Czym mogę służyć?

- Chciałbym prosić najuprzejmiej pana majora o chwilę rozmowy.

- Dopiero wróciłem z urlopu - próbował bronić się Downar - Właśnie...

- Wiem, wiem - zapewnił pośpiesznie Izydor Wencel i na jego twarzy znowu pojawił się pełen zakłopotania uśmiech. - Bardzo pana przepraszam, panie majorze, za takie niespodziewane najście, ale od kilku dni próbuję się z panem skomunikować. Powiedziano mi w Komendzie, że pan dzisiaj wraca z urlopu. Pociąg miał przyjść już trzy godziny temu, więc...

- Mieliśmy spóźnienie.

- Tak, tak, z tymi pociągami to różnie bywa - skwapliwie podchwycił ten temat Wencel. - Jakieś dwa miesiące temu byłem w Szwajcarii i niech pan sobie wyobrazi, przeżyłem straszliwą katastrofę kolejową. Około dwustu rannych i kilkudziesięciu zabitych Na szczęście, ja akurat w tym momencie poszedłem do wagonu restauracyjnego i dlatego..

-To bardzo interesujące - Downar wprowadził gościa do pokoju i wskazał fotel. - Proszę, niech pan siada. W czym mogę być panu pomocnym?

- To bardzo delikatna sprawa, panie majorze.

- Delikatna?

- Tak, ogromnie. Pan zapewne z mojego akcentu zorientował się już, że ja nie mieszkam stale w Polsce. Jestem z pochodzenia Polakiem, ale już bardzo dawno nie byłem w kraju. Prawie trzydzieści lat. Naprzód Francja, potem Anglia, a teraz Italia. Dawno tu nie byłem. Dużo się zmieniło, bardzo dużo. Mam do pana, panie majorze, wielką prośbę.

- Skąd pan w ogóle do mnie trafił? - spytał Downar.

- Słyszałem o panu - uśmiechnął się Izydor Wencel. - Dużo o panu słyszałem. Jesteśmy z jednej branży.

- Z jednej branży?

- Tak. Bo ja także jestem detektywem. Pracuję w prywatnej agencji w Mediolanie. My tam dobrze wiemy z kim tutaj w Warszawie warto rozmawiać o takich skomplikowanych sprawach. Więcej wiemy, niż pan sobie może wyobrazić. Branża. Pan rozumie? Trzeba mieć informacje.

Downar z rosnącą niechęcią przyglądał się temu tęgiemu człowiekowi
o czerwonej twarzy i owłosionych rękach. Zdecydowanie nie podobała mu się ta wizyta.

- Jeżeli pan ma jakąś sprawę natury policyjnej, to najlepiej będzie, jeśli się pan pofatyguje jutro do Komendy w godzinach urzędowych.

Wencel energicznie potrząsnął głową.

- Ach, nie, nie. Tutaj nic może być mowy o żadnym urzędowym załatwianiu, monsieur. To jest, jak panu wspomniałem, sprawa niesłychanie delikatna, wymagająca dyskrecji i dużej zręczności. Dlatego pozwoliłem sobie pana niepokoić...

- Ciągle jeszcze nie wiem o co chodzi - powiedział Downar.

- Otóż to. Oczywiście. Nie może pan wiedzieć. Muszę panu wszystko dokładnie wyjaśnić. Ale doprawdy przykro mi, że pan zmęczony, po podróży... Może jednak przyjdę jutro?

Downar poruszył się niecierpliwie.

- Niech pan wreszcie powie o co chodzi.

- Na razie nie będę operował nazwiskami.

- Jak pan woli.

- Widzi pan, panie majorze, sprawa wygląda w ten sposób, że pewna bardzo zamożna, arystokratyczna rodzina włoska zwróciła się do naszej agencji z prośbą
o przeprowadzenie na terenie Warszawy dyskretnego wywiadu.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin