Siodma Stacja.pdf

(507 KB) Pobierz
T
OMASZ
B
ARTOSIEWICZ
S
P R Z ĄTA C Z
O
P O W I A D A N I E
Z E
Z B I O R U
S
I Ó D M A
S
TA C J A
Kup książkę
Biegłem.
Przynajmniej pamiętam, że biegłem.
Nie, to zdecydowanie złe słowo.
Nie oddaje ono wszystkiego.
Pędziłem przed siebie na złamanie karku. Przekładałem
na przemian odrętwiałe ze zmęczenia nogi, starając się nie
runąć na twarz. Rękami wywijałem w powietrzu kręgi, jakbym
próbował się czegoś chwycić. W jednej z nich trzymałem torbę
z całym swoim skromnym dobytkiem. W drugiej, zaś książkę
w miękkiej oprawie. Te dwa przedmioty prześlizgiwały się
przed moimi oczami. Już nawet nie widziałem drogi, chodnika,
ani mijanych, zagaszonych sklepów. Tylko na zmianę ręka
z torbą…
Ręka z książką…
Ręka z torbą…
Pomyślałem przez chwilę, że jakby ktoś stał z boku
i przekręcił lekko głowę, to wyglądałbym dla niego jak facet,
który właśnie wypadł z okna, pakując książkę do torby.
Przysięgam, że ta myśl mało nie kosztowała mnie życia.
Zamiast oddychać, zacząłem rechotać, dławiąc się własną śliną.
Musiałem na chwilę zwolnić, by gromadzące się przed moimi
oczami mroczki nie zamieniły się w pełnoprawne omdlenie.
- Spóźnię się… - sapnąłem sam do siebie. To był raczej
artykułowany wydech, który poniósł ze sobą moje myśli, niż
pełnoprawne słowo. Zawsze się spóźniałem. Do pracy, do
szkoły, na własny ślub…
- Spóźnię się i tym razem. Tylko, że to spóźnienie
przypłacę życiem… Jezu… oby tylko życiem.
Kup książkę
Od wiatru oczy zaszły mi łzami i nie widziałem już nic
poza rozmazanym światłem wymarłego miasta. Moje podeszwy
głucho uderzały o betonowy chodnik, wzniecając przy tym
nieprzyjemne echo wśród opustoszałych murów miasta.
Złapałem się na tym, że się modlę.
Nie robiłem tego od wieków.
Nie było to coś wzniosłego. Nawet żadna z
oficjalnych
formułek.
Zwykłe,
samolubne
biadolenie
połączone
z przeplatającym się
dobry Boże, błagam cię spraw…
i
Jezusie
Najświętszy, jeśli mi pomożesz to…
Potem dopiero przyszło mi
na myśl, że jeśli miałbym o coś prosić Boga, to chyba
wybrałem sobie zły moment na nawrócenie. Czułem się,
jakbym wpadł do członka rodziny z którym pokłóciłem się
wieki temu i od progu spytał czy ma pożyczyć ze trzy stówy.
Tfu…
Splunąłem w rozrastający się po mojej prawej stronie
trawnik, starając się nie opluć sobie ramienia ani nie trafić
w literaturę. Nad moją przeziębioną głową rozpościerała się
noc. Ostatnie promienie słońca właśnie zgasły, pozostawiając
ulice bezpłciowemu światłu rzadko palących się lamp. Z obu
stron mijałem zaciemnione kamienice i puste blokowiska.
Ogołocone sklepy wyglądały na ulice wybitymi szybami
i wyważonymi drzwiami.
Ktoś włamał się nawet do salonu fryzjerskiego.
Na Boga, sklep zrozumiem, ale fryzjer?
Do moich uszu dotarł jazgotliwy dźwięk alarmowego
dzwonu.
- Jezu… naprawdę się spóźnię… - wycharczałem, starając
się przyśpieszyć kroku. Łydki paliły mnie już żywym ogniem.
Reszty nóg prawie nie czułem. Odrętwiałymi stopami
Kup książkę
zaczepiałem krawężniki, puste puszki po piwie i rozbite szło
butelek, modląc się, by nie paść na twarz.
Moje oczy musiały się rozjarzyć jak dwa ogniki, gdy
zobaczyłem bryłę miejskiego dworca PKP. Jaskrawo
oświetlony budynek wyglądał ponad drzewami starą wieżą
zegarową. Postawione przed jego frontem szperacze ozłacały
swoim blaskiem wytartą tarczę zegara. Do frontu budynku
prowadziła ułożona z niewielkich lampek ścieżka, niczym pas
startowy dla pieszych.
Pochyliłem się, starając się przyspieszyć. Kręciło mi się
w głowie i czułem, że zaraz zwymiotuję.
- Ostatnia prosta… dasz radę… jak na WFie… kurw…
mogłem częściej chodzić na WF – mamrotałem do siebie
w myślach. Nie pomagało mi to w bieganiu, ale przynajmniej
skupiałem się na czymś innym niż ból mięśni.
- Stać! Ręce do góry! – usłyszałem głośny, choć
zniekształcony wrzask. Moje stopy właśnie stanęły na
wyznaczonej przez światełka ścieżce. Posłusznie zatrzymałem
się i uniosłem dłonie. Nogi same się pode mną ugięły i runąłem
na kolana.
- Błagam, powiedz, że jeszcze nie pojechali! –
wycharczałem przez zadyszkę i bolące gardło. Wzrok wbiłem
w chodnik. Obraz przed moimi oczami szarzał i kurczył się,
jaśniejąc na chwilę z każdym łapczywym, ostrym wdechem.
Wiedziałem, że jeśli spojrzę do góry, to odpłynę.
Zemdleję, a oni mnie zostawią.
Jeśli jeszcze tego nie zrobili.
Zostawią, a wtedy…
Usłyszałem jak ktoś w pośpiechu się do mnie zbliża. Para
ciężkich, wojskowych butów przetoczyła się po prowadzących
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin