Pearse Lesley Gypsy A5.doc

(2382 KB) Pobierz
Gypsy




Lesley Pearse

Gypsy

 

 

Przełożył: Patryk Sawicki

Tytuł oryginalny: Gypsy

Rok pierwszego wydania: 2009

Rok pierwszego wydania polskiego: 2009

 

Nastoletni Beth i Sam Bolton zostają sierotami, ich maleńka siostrzyczka trafia do nowego domu, oni zaś również postanawiają poszukać nowego życia… w Ameryce. Na pokładzie płynącego do Nowego Jorku parowca Beth i Sam spotykają charyzmatycznego hazardzistę Theo oraz bystrego londyńczyka Jacka i we czwórkę postanawiają połączyć siły, żeby odnaleźć swoje szczęście.

Beth zawsze marzyła o koncertach skrzypcowych przed liczną publicznością… i niedługo w istocie odnosi wielki sukces w salonach. Jej wielbiciele nadają jej uroczy pseudonim Gypsy. Czworo przyjaciół zadziera jednak z lokalnymi gangsterami i kiedy rozchodzi się wieść o znalezieniu złota w Klondike, uciekają do Kanady. Przedzierając się przez ośnieżone szczyty i zdradzieckie wodospady, wyruszają w niebezpieczną i epicką podróż do doliny Yukonu. Kto załamie się pierwszy? Przystojny, lecz zachłanny łobuz Theo? Łatwo poddający się wpływowi pieniędzy marzyciel Sam? Oddany przyjaciołom, praktyczny Jack? Czy też może Beth, kobieta o duszy Cyganki, której bardziej zależy na muzyce niż złocie?


Rozdział pierwszy.

Liverpool, 1893

- Przestań grać tę diabelską muzykę, tylko przyjdź tu i pomóż mi - krzyknęła gniewnie Alice Bolton z kuchni.

Piętnastoletnia Beth uśmiechnęła się złośliwie, słysząc, co mówi matka o jej grze na skrzypkach. Przez chwilę kusiło ją, żeby grać głośniej i bardziej dziko. Ale Alice była ostatnio bardzo drażliwa; prawdopodobnie przyszłaby i zabrała jej skrzypce, więc Beth odłożyła instrument do poobijanego futerału i wyszła z saloniku, żeby pomóc matce.

Doszła do kuchni, kiedy ze sklepu pod ich mieszkaniem rozległ się łomot, a zaraz potem hałas spowodowany spadaniem ciężkich przedmiotów.

- Co to do diaska było? - zawołała Alice, odwracając się od kuchenki z czajnikiem w dłoni.

- Pewnie tatko coś przewrócił - odpowiedziała Beth.

- To nie stój tak, tylko idź i zobacz - kazała matka.

Beth przystanęła na półpiętrze, patrząc ponad poręczą na schody prowadzące do sklepu. Słyszała, jak na dole coś się toczy, ale nie dochodziły jej przekleństwa towarzyszące zazwyczaj wszelkim wypadkom.

- Tato, czy wszystko w porządku? - zawołała.

Zmierzchało już i choć nie zapalili jeszcze gazowych lamp na górze, Beth była zaskoczona, że nie widzi u dołu schodów blasku świateł ze sklepu. Jej ojciec był szewcem i potrzebował dobrego światła do pracy, zawsze więc zapalał lampy długo przed zapadnięciem zmroku.

- Co tym razem zbroił ten niezdarny dureń? - wrzasnęła jej matka. - Powiedz mu, żeby skończył na dzisiaj pracę. Kolacja prawie gotowa.

Na Church Street, jednej z głównych handlowych ulic Liverpoolu, o godzinie siódmej wieczorem znajdowało się niewiele furmanek i powozów, więc jej ojciec powinien bez trudu usłyszeć obraźliwą uwagę swojej żony. Gdy na nią nie zareagował, Beth pomyślała, że pewnie udał się do wygódki na podwórku i być może do sklepu dostał się bezpański kot, który coś przewrócił. Ostatnim razem, kiedy zdarzyło się coś takiego, zawartość garnka z klejem zalała całą podłogę i uprzątnięcie bałaganu trwało kilka godzin, więc szybko zbiegła na dół, żeby zobaczyć, co się stało.

Drzwi prowadzące na podwórko były zaryglowane od wewnątrz, więc Beth stwierdziła, że ojciec nie zamknął się w wygódce, zaś znalazłszy się w sklepie pogrążonym w półmroku, zobaczyła, że zasłony zostały już opuszczone.

- Tatku, gdzie jesteś? - zawołała. - Co to był za hałas? Nie było śladu kota i zdawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku. Drzwi wychodzące na ulicę były zaryglowane, ponadto ojciec zamiótł podłogę, zrobił porządek na stole warsztatowym i powiesił swój skórzany fartuch na kołku, jak robił to każdego wieczora.

Zaniepokojona Beth obróciła się i spojrzała w kierunku składziku, gdzie ojciec trzymał swoje zapasy skóry, prawidła i pozostały sprzęt. Musiał tam być, ale nie mogła sobie wyobrazić, jak cokolwiek widzi przy zamkniętych drzwiach, gdyż nawet w jasnym świetle dnia w pomieszczeniu było mroczno.

Złe przeczucie sprawiło, że ciarki przebiegły jej po grzbiecie i zapragnęła, żeby w domu był jej brat Sam. On jednak poszedł zanieść buty klientowi mieszkającemu kilka mil stąd, więc szybko nie wróci. Dziewczynka wolała nie wołać matki z obawy przed kuksańcem za „wygłupy”, jak zawsze matka mówiła, kiedy jej zdaniem córka przesadzała. Inna sprawa, że Alice uważała, iż piętnastolatka powinna interesować się wyłącznie doskonaleniem umiejętności szycia, gotowania i innych prac domowych.

- Tatku! - zawołała Beth, naciskając klamkę drzwi składziku. - Jesteś tam? - Drzwi uchyliły się tylko na centymetr, tak jakby coś się za nimi znajdowało, więc naparła i pchnęła ramieniem. Coś zazgrzytało na kamiennej podłodze, jakieś krzesła bądź pudło, które stało na drodze, więc parła mocniej, dopóki drzwi nie otworzyły się na tyle, żeby mogła zajrzeć do środka. Wewnątrz było stanowczo za ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć, ale wiedziała, że jej ojciec jest w środku, gdyż czuła znajomy zapach: mieszaninę kleju, skóry i tytoniu do fajki.

- Tatku! Co ty tam robisz? Jest ciemno, że oko wykol - rzekła podniesionym głosem, ale w tym samym momencie dotarło do niej, że ojciec mógł stracić przytomność uderzony jakimś spadającym przedmiotem. Ogarnięta strachem cofnęła się do sklepu i pobiegła zapalić lampę. Zanim płomień zabłysł wystarczająco, żeby oświetlić szklaną osłonę i skąpać sklep w złotym świetle, była już z powrotem w składziku.

Przez sekundę albo dwie myślała, że przy oknie widzi duży worek ze skórami, ale kiedy światło zapłonęło jaśniej, zobaczyła, że to nie worek, lecz jej ojciec.

Wisiał pod sufitem na jednym z haków z liną dookoła szyi.

Mimowolnie krzyknęła i cofnęła się przerażona. Głowa zwisała mu na jedną stronę, z wytrzeszczonymi oczami i ustami szeroko otwartymi w bezgłośnym krzyku wyglądał niczym wielka, potworna kukiełka.

Hałas, który obie z matką słyszały wcześniej, stał się teraz aż nadto zrozumiały Kiedy kopnął krzesło, na którym stał, uderzyło ono w pudełko z drobiazgami i puszki z pastą do butów oraz butelki z barwnikami do skóry rozsypały się po podłodze.

Był wczesny maj i zaledwie kilka godzin temu Beth sarkała pod nosem w drodze do biblioteki, ponieważ ojciec nie pozwalał jej pójść do pracy Skończyła szkołę w zeszłym roku, ale on się upierał, że córki „z wyższych sfer” powinny do czasu zamążpójścia zostawać w domu, żeby pomagać matkom.

Jej starszy o rok brat również narzekał. Nie podobało mu się, że musi uczyć się fachu u ojca, a chciał być marynarzem, dokerem, spawaczem albo pracować w jakimś innym zawodzie, który wiązałby się z pobytem na świeżym powietrzu w towarzystwie innych chłopaków. Ale tatko wskazywał na szyld nad drzwiami głoszący „Bolton i Syn, Wytwórcy Półbutów i Trzewików” i oczekiwał, że Sam będzie tak samo dumny z faktu, że jest owym synem, jak on, kiedy jego ojciec kazał zrobić ten napis.

Jednak pomimo frustracji wynikającej z tego, że z góry zaplanowano im życie, Beth i Sam rozumieli motywy, którymi kierował się ich ojciec. Jego rodzice uciekli do Liverpoolu z Irlandii w 1847, żeby uniknąć powolnej śmierci w czasie wielkiego głodu[1]. Przez cztery lata mieszkali w zawilgoconej piwnicy na Maiden's Green, jednym z wielu cieszących się złą sławą nędznym skupisk ruder, jakich miasto było pełne. Frank, ojciec Sama i Beth, urodził się rok później i jego najwcześniejsze wspomnienia dotyczyły ojca, który ze swoim małym wózkiem krążył od drzwi do drzwi w lepszych dzielnicach Liverpoolu w poszukiwaniu butów i trzewików do naprawy, oraz matki, która każdego dnia wychodziła z domu, aby praniem zarobić parę groszy.

Kiedy Frank skończył siedem lat, zaczął pomagać swoim rodzicom, przynosząc ojcu buty od klientów, bądź też kręcąc rączką magla matki. Nawet kiedy był głodny, zmarznięty i zmęczony, wpajano mu, że jedynym sposobem uniknięcia ubóstwa jest ciężka praca do czasu, aż nie zaoszczędzą wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić własny mały sklepik szewski.

Matka Sama i Beth, Alice, miała równie ciężkie dzieciństwo, gdyż jako dziecko została porzucona i wychowywała się w sierocińcu. Jako dwunastoletnią dziewczynkę wysłano ją do pracy. Została pomywaczką. Jej historie o wyczerpującej pracy oraz okrucieństwie kucharza i gosposi były dla Beth niczym żywcem wzięte z koszmaru.

Kiedy Frank poznał szesnastoletnią Alice, miał dwadzieścia trzy lata. Do tego czasu jemu i jego rodzicom udało się zrealizować swój cel: mieli już mały sklepik z dwoma pokojami na górze. Alice często ze śmiechem powtarzała, że dzień ślubu był najszczęśliwszym dniem jej życia, gdyż Frank zabrał ją, żeby zamieszkała z jego rodzicami. Ciągle musiała tak samo ciężko pracować, ale jej to nie przeszkadzało, gdyż celem było zdobycie lepszego lokalu, w którym teść i jej mąż mogliby robić buty, miast tylko reperować stare.

Ciężka praca w końcu się opłaciła i dzięki niej trafili na Church Street, do domku z dwoma piętrami nad sklepem, gdzie urodzili się zarówno Sam, jak i Beth. Dziewczynka nie pamiętała babci, bo była zaledwie dzieckiem, kiedy ona zmarła, ale uwielbiała dziadka, który nauczył ją grać na skrzypkach.

Po śmierci dziadka przed pięciu laty, zdolności tatki w robieniu butów stały się powszechnie znane i teraz szył półbuty i trzewiki dla najbogatszych ludzi w Liverpoolu. Dalej wyciskał z siebie siódme poty od świtu aż po zmierzch i przez większość dni zasypiał zaraz po zjedzeniu kolacji, ale do dzisiejszego wieczora Beth była święcie przekonana, że jest bardzo szczęśliwy - Co tu się do diaska dzieje? Słyszałam twój wrzask z góry schodów zawołała rozzłoszczona matka. - Znowu jakiś szczur?

Beth szybko się opanowała. Choć była przerażona i wstrząśnięta, instynktownie chciała chronić matkę.

- Nie schodź na dół - odkrzyknęła. - Sprowadzę pana Cravena.

- Nie możesz przeszkadzać sąsiadom, kiedy jedzą kolację. Przecież ojciec może się tym zająć?

Beth nie wiedziała, co jej odpowiedzieć, więc podeszła do schodów i spojrzała w górę na matkę, mając nadzieję, że coś przyjdzie jej do głowy.

Alice Bolton miała trzydzieści osiem lat, ale wyglądała na o wiele młodszą ze względu na drobną budowę, złote włosy, duże jasnoniebieskie oczy i ten typ rysów i karnacji, które sugerują kruchość i delikatność.

Sam odziedziczył po niej jasne włosy i niebieskie oczy, ale miał prawie sześć stóp wzrostu, krzepę ojca i jego wyraziste rysy twarzy. Mówiono, że Beth jest kopią swojej irlandzkiej prababci; miała czarne kędziory, oczy jak dwa bławatki i hardy charakter, który pewnego dnia niewątpliwie wpędzi ją w tarapaty.

- Na litość boską, nie stój tam jak głupia - huknęła Alice. - Powiedz swojemu ojcu, żeby natychmiast przyszedł albo kolacja się zmarnuje.

Beth przełknęła ślinę, zdając sobie doskonale sprawę, że kłamstwa i uniki nie pomogą w takiej sytuacji.

- Mamo, on nie może przyjść - wyrzuciła z siebie. - Nie żyje.

Jej matka nigdy nie była zbyt bystra. Teraz też patrzyła na Beth, nic nie rozumiejąc.

- Mamo, tata się powiesił - powiedziała Beth, starając się opanować łzy i narastającą histerię. - Dlatego chciałam sprowadzić pana Cravena. Ty wracaj do kuchni.

- On nie może być martwy Kiedy przyszedł na górę na herbatę, nic mu nie było.

Beth z trudem tłumiła ochotę do wyładowania się w dzikim wrzasku i niedowierzanie matki niemal wyprowadziło ją z równowagi. Tak, matka powiedziała prawdę, przy podwieczorku jej ojciec wydawał się całkowicie normalny. Chwalił ciasto z kminkiem i cieszył się, że skończył buty, które robił dla pana Greville'a.

Wydawało się mało prawdopodobne, że wrócił na dół, skończył pracę na dany dzień, uprzątnął stół warsztatowy, a potem spokojnie odebrał sobie życie, wiedząc, że żona i córka znajdują się opodal na górze.

- Mamo, on jest martwy. Powiesił się w składziku -powiedziała Beth.

Matka potrząsnęła głową i ruszyła w dół po schodach.

- Jesteś paskudną dziewczyną, żeby mówić coś takiego - powiedziała zgorszona, odtrącając Beth, kiedy dotarła na dół. - Potem się tobą zajmę.

Beth złapała ją za ramiona i starała się odciągnąć od wejścia do sklepu. - Mamo, nie powinnaś tam iść - błagała. - To okropne.

Ale matka nie dała się powstrzymać; odepchnęła Beth na bok, podbiegła do składziku i szarpnięciem otworzyła drzwi na oścież. Kiedy zobaczyła męża, wydała okrzyk, który odbił się echem w całym budynku i urwał się nagle, gdy zemdlona padła na podłogę.

 

 

Sam przybył do domu godzinę później i ze zdziwieniem odkrył, że sklep nie jest pogrążony w ciemnościach, jak się tego spodziewał. Przez okno zobaczył pękatego doktora Gillespie i krzepkiego pana Cravena, ich sąsiada, i zanim otworzyli mu drzwi, wiedział, że stało się coś poważnego.

Doktor wyjaśnił mu, że kiedy jego matka zemdlała, Beth pobiegła do pana Cravena, który wysłał swojego syna po doktora i poszedł razem z Beth, żeby odciąć ciało jej ojca. Gdy przybył doktor Gillespie, kazał Beth zabrać matkę na górę, podać jej odrobinę brandy i położyć ją do łóżka.

Sam był wysokim, chudym i kościstym chłopcem liczącym sobie szesnaście lat. Gdy usłyszał nowiny, zachwiał się, zbladł i niewiele brakło, żeby zemdlał. Ciało jego ojca leżało na podłodze przykryte kocem, spod którego wystawała jedna dłoń poplamiona na brązowo barwnikiem do skóry. Gdyby nie ten szczegół, Sam mógłby nie uwierzyć w to, co powiedzieli mu mężczyźni, ale znał dłonie ojca równie dobrze, jak własne.

Zapytał, dlaczego ojciec to zrobił, ale nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Pan Craven podrapał się w głowę i powiedział, że jest to dla niego zagadka, gdyż rankiem zajrzał do sklepu na pogawędkę i Frank był w dobrym humorze. Doktor Gillespie był równie zmieszany i opowiadał, jak poważany przez mieszkańców był Frank. Obydwaj byli równie przerażeni i wstrząśnięci jak Sam.

Doktor złapał Sama za ramiona i spojrzał mu prosto w oczy.

- Niedługo będzie tu wóz pogrzebowy - powiedział delikatnie. - W takich sprawach przeprowadzane jest dochodzenie. Sam, jesteś teraz panem domu i musisz zadbać o swoją matkę i siostrę.

Sam miał wrażenie, jakby pod jego nogami otworzyła się zapadnia i wylądował w miejscu, którego nie poznawał. Odkąd sięgał pamięcią, w jego życiu zawsze panował porządek i absolutna stabilność. Często sarkał na codzienną rutynę, kiedy to jego ojciec pracował w sklepie od siódmej rano do późnego wieczoru, zaś matka gotowała i sprzątała na górze. A mimo to zawsze czuł się bezpiecznie, wiedząc, że nawet jeżeli w trakcie poszukiwań bardziej obfitującego w przygody życia powinie mu się noga, tutaj zawsze wszystko pozostanie takie samo i będzie mógł do tego wrócić.

Ale oto cała ta cenna pewność wyparowała w mgnieniu oka.

Jak taki łagodny, rozważny i dobry człowiek mógł kryć w sobie takie demony? I dlaczego nikt z bliskich nigdy ich nie dostrzegł? Jeszcze tego ranka Sam patrzył, jak ojciec staje u podnóża schodów i nasłuchuje gry Beth na skrzypkach. Nic nie powiedział, ale twarz promieniała mu dumą z jej talentu. Później, kiedy Sam skończył naprawiać parę butów, Frank poklepał go po ramieniu i pochwalił jego pracę.

Raz po raz wraz z Beth byli świadkami pełnych miłości spojrzeń, jakimi ojciec darzył ich matkę; widzieli, jak trzyma ją w ramionach i całuje. Jeżeli wszyscy tyle dla niego znaczyli, to dlaczego zechciał ich zostawić?

I co stanie się teraz z rodziną, bez mężczyzny, który był ich żywicielem, oparciem i pocieszycielem?


Rozdział drugi.

Dziadkowy zegar stojący na półpiętrze wybił północ, ale Sam i Beth ciągle siedzieli w kuchni, zbyt oszołomieni i zdenerwowani, żeby choćby myśleć o położeniu się do łóżka. Ciało ich ojca zabrano kilka godzin temu; Sam mocno trzymał ręce Beth, kiedy jeszcze raz opowiadała, jak znalazła tatę. Od czasu do czasu ocierał jej łzy swoją chusteczką i pocieszająco gładził po włosach. Zaś kiedy Sama ogarniało wzburzenie i jego głos wznosił się w gniewie, Beth wyciągała do niego rękę, żeby pogładzić go po policzku.

Doktor Gillespie dał ich matce piwa, żeby ułożyć ją do snu, gdyż była rozhisteryzowana: wyrywając sobie włosy z głowy, krzyczała, że Franka musiał powiesić ktoś inny, jako że mąż nigdy by jej dobrowolnie nie zostawił. Dzieci wiedziały, że to niemożliwe, żeby ktokolwiek inny brał udział w wydarzeniach tej nocy, ale rozumiały jej odczucia. Ich rodzice kochali się i byli szczęśliwi.

- Doktor pytał mnie, czy ojciec miał jakieś kłopoty w interesie - powiedział Sam z napięciem w głosie. - Ale nie miał. Nie mogę sobie nawet przypomnieć żadnego nietypowego wydarzenia w minionych tygodniach, które tłumaczyłoby coś takiego.

- Może zdenerwował go jakiś klient? - zapytała Beth.

Czasem zdarzali się trudni i niemili klienci. Narzekali, gdy ojciec nie mógł zrobić ich półbutów lub trzewików tak szybko, jak chcieli, a kiedy przychodzili, żeby je odebrać, próbowali znaleźć w jego robociźnie wady, żeby wykłócać się o opust w zapłacie.  - Z pewnością by nam powiedział. Poza tym wiesz, że zawsze podchodził do tego ze spokojem.

- Chyba nie myślisz, że to przez nas, prawda? - zapytała z niepokojem Beth. - Narzekałam, że nudzi mi się w domu, a ty zawsze wymykałeś się do doków.

Sam potrząsnął głową.

- Nie wydaje mi się. Raz słyszałem, jak śmiał się ze mnie przy kliencie. Powiedział, że jestem dobrym chłopcem, mimo że mam głowę w obłokach. A ty z pewnością go nie zdenerwowałaś, był z ciebie dumny.

- Ale jak będziemy teraz żyli? - zapytała Beth. - Nie masz wystarczającego doświadczenia, żeby prowadzić sklep!

Często zwracano uwagę, jak bardzo Beth i Sam różnią się od siebie. Nie chodziło tylko o fakt, że jedno było wysokie i miało blond włosy, a drugie drobne i ciemnowłose - ich charaktery również znacznie odbiegały od siebie.

Sam zawsze chodził z głową w obłokach, żyjąc w krainie marzeń pełnej fantastycznych przygód, bogactw i egzotycznych miejsc. Jednego dnia marnował czas w dokach, tęsknie patrząc na statki wypływające w ocean, zaś następnego zaglądał przez bramy wielkich domów, zachwycając się sposobem życia bogaczy Beth wiedziała, mimo iż nigdy nie przyznał się do tego przed nią, że prawdziwym powodem, dla którego nie chciał zostać szewcem bądź producentem butów, był fakt, że w ten sposób nikt nie stawał się bogaty ani nie prowadził ciekawego życia.

Dziewczyna była o wiele bardziej praktyczna i racjonalna od swojego brata, zaś swoje obowiązki wykonywała starannie i skrupulatnie. Była inteligentniejsza i czytała książki, raczej żeby zdobyć wiedzę niż uciekać od rzeczywistości. Ale potrafiła zrozumieć, dlaczego Sam żył w świecie fantazji, gdyż miała własne marzenie - grać na skrzypcach przed liczną, oklaskującą ją entuzjastycznie publicznością.

Rzecz jasna, było to nieosiągalne. Nawet gdyby nauczono ją grać na klasycznych skrzypcach, nigdy nie widziała w orkiestrze kobiety skrzypka. Grała jiga i skoczne tańce, melodie, z którymi zapoznał ją dziadek, zaś większość ludzi uważała, że to muzyka cygańska, odpowiednia jedynie do rozrywki w hałaśliwych piwiarniach.

Jednak mimo wszystkich różnic między Beth i Samem, byli sobie bardzo bliscy. Różnica wieku wynosiła zaledwie jeden rok, a że nigdy nie pozwolono im bawić się na podwórku, jak dzieci z sąsiedztwa, zawsze chętnie przebywali w swoim towarzystwie.

Sam wstał ze swojego krzesła i klęknął przed Beth, obejmując ją ramionami.

- Znajdę sposób, żeby się o was zatroszczyć - powiedział łamiącym się głosem.

W kolejnych dniach emocje Beth oscylowały pomiędzy przytłaczającym smutkiem a wściekłością. Nie potrafiła sobie przypomnieć dnia bez ojca - był zawsze obecny, jak zegar po dziadku wybijający kolejne godziny Czterdziestopięcioletni żylasty mężczyzna z rzednącymi siwymi włosami, starannie przystrzyżoną bródką i dość wydatnym nosem był zawsze radosny i, jak się jej wydawało, szczery.

Być może nie okazywał przesadnie swoich uczuć -jego sposobem okazywania miłości i pochwały było poklepanie po ramieniu - ale nigdy nie dystansował się od dzieci, jak to robiło wielu innych ojców. Lubił, kiedy podczas pracy przychodziła do sklepu na pogawędkę, zawsze interesował się tym, co czytała i jej muzyką.

Ale teraz miała wrażenie, że nigdy go nie znała. Jak mógł przyjść do kuchni na herbatę i siedzieć z żoną i córką, kiedy cały czas zamierzał wrócić na dół, dokończyć pracę, a potem się powiesić?

Opowiadał o parze butów zapinanych na guziki, które jakaś dama zamówiła wcześniej tego ranka, śmiejąc się, że zamówiła jasnoniebieski kolor, który będzie pasował do jej nowej sukni. Pokpiwał, że na brudnych ulicach Liverpoolu szybko stracą swój wygląd. Dlaczego o tym mówił, skoro wiedział, że nigdy ich nie zrobi?

Gdyby zmarł na atak serca albo podczas przechodzenia przez ulicę przejechałby go powóz, byłoby to straszne i czuliby teraz równie dotkliwy ból, ale przynajmniej żadne nie czułoby się zdradzone.

Ich matka nie przestawała płakać. Po prostu leżała w łóżku, rezygnując z posiłków i nie pozwalając im nawet odsłonić zasłon. Sam, święcie przekonany, że do tragedii przyczynił się jego brak entuzjazmu do zostania szewcem, był uosobieniem zagubionej duszy  Z kondolencjami przybyło jedynie kilku sąsiadów i Beth podejrzewała, że prawdziwym powodem ich wizyty była nie sympatia, lecz chęć zdobycia kolejnych informacji mogących stać się źródłem plotek. W odwiedziny przybył też ojciec Reilly, ale na wstępie wizyty uprzejmie stwierdził, że Frank Bolton nie może być pochowany w poświęconej ziemi, jako że odebranie sobie życia było ciężkim grzechem.

Wyniki dochodzenia miały pojawić się w gazetach i wszyscy przyjaciele i sąsiedzi przeczytają o nich, a potem odetną się od rodziny Beth pomyślała, że robiąc to, co im zrobił, ojciec postąpił okrutnie i tchórzliwie. Nie sądziła też, żeby jej matka kiedykolwiek chciała ruszyć się z domu.

Piątego dnia po śmierci ojca Beth siedziała w saloniku, szyjąc czarne sukienki dla siebie i matki. Na zewnątrz świeciło słońce, ale zgodnie ze zwyczajem musiała trzymać opuszczone zasłony i światło było tak nikłe, że trudno było jej nawlec igłę.

Dziewczyna zawsze lubiła szycie, ponieważ jednak matka nie była w stanie jej pomóc, Beth musiała odnaleźć szablony, pociąć materiał na stole w saloniku i sama uszyć suknie, gdyż brak odpowiednich strojów żałobnych przyczyniłby się do pogłębienia ich hańby Oddałaby wszystko, żeby móc wyjąć swoje skrzypki i zagrać, gdyż wiedziała, że w muzyce może się zatracić i zapewne odnalazłaby w niej odrobinę pocieszenia. Ale gra na instrumencie tak szybko po bolesnej stracie wydawała się absolutnie nie na miejscu.

Zirytowana rzuciła szycie, podeszła do okna i odsunęła zasłonę, ledwie na kilka cali, żeby wyjrzeć i zobaczyć ruch na Church Street.

Jak zawsze ulica była ludna. Za omnibusami, dorożkami, furmankami i powozami zostawały kupki końskich odchodów, których zapach, z powodu ciepłych promieni słońca, był dziś wyjątkowo ostry. Dystyngowane damy w eleganckich sukniach i ozdobnych kapeluszach przechadzały się ramię w ramię z dżentelmenami w surdutach ze sztywnymi kołnierzykami i cylindrach. Skłonne do matkowania wszystkim gospodynie domowe w poważnych ciemnych ubraniach niosły kosze z owocami i warzywami, zaś tu i ówdzie młode dziewczęta, być może służki mające wolne popołudnie, z tęsknotą wpatrywały się w witryny sklepów.

Ale była też tu całkiem pokaźna grupa ludzi biednych. Jednonogi mężczyzna o kulach żebrał przed Bunney's, sklepem na skrzyżowaniu powszechnie znanym jako Holy Corner, gdyż spotykały się tu ulice Lord Street, Paradise Street, Chapel Avenue i Church Alley. Umęczone kobiety niosły na rękach niemowlęta, a trochę starsze dzieci trzymały się ich spódnic, zaś dookoła kręcili się bosonodzy ulicznicy o rozczochranych czuprynach nad umorusanymi twarzami, być może wypatrując czegoś, co mogliby ukraść.

Naprzeciwko przed sklepem rzeźnika utworzyła się kolejka i dzięki ciepłym promieniom słońca kobiety, które stały w niej i plotkowały, wyglądały na spokojne i odprężone. Beth jednak zobaczyła, że dwie z nich odwróciły się i spojrzały wprost na okna znajdujące się nad sklepem; dziewczyna zdała sobie sprawę, że właśnie powiedziano im o samobójstwie szewca.

W oczach wezbrały jej łzy, gdyż wiedziała, że po pogrzebie plotki nabiorą jeszcze większego impetu. Ludzie potrafili być tacy okrutni i zawsze czerpali przyjemność z nieszczęść innych. Mogła sobie wyobrazić, jak mówią, że choć Boltonowie zawsze uważali się za ciut lepszych od innych, Frank niewątpliwie powiesił się, ponieważ tkwił w długach. Beth niemal chciała, żeby tak było w istocie - przynajmniej wtedy dałoby się to zrozumieć.

Odwracając się od okna, rozejrzała się po saloniku. Był radością i dumą jej matki; wszystko, poczynając od wzorzystego kwadratowego dywanu i piesków z chińskiej porcelany stojących po obu stronach kominka aż po ciężkie, niewygodne krzesła z obiciami i grube zasłony było kopią rzeczy, które Alice widziała w dużym domu, gdzie pracowała jako pomywaczka.

Wiązała się z tym też chęć posiadania pianina; do wciągnięcia go przez okno potrzeba było sześciu mężczyzn. Żadne z rodziców nie potrafiło grać na instrumencie, ale dla matki była to oznaka wytworności, więc zmuszała Beth do nauki. Nie miała wątpliwości, że matka liczyła, iż osłabi to jej zamiłowanie to skrzypek, instrumentu, który Alice uważała za pospolity.

Mimo iż Beth irytował stosunek matki do jej umiłowanych skrzypek, bardzo ucieszyła się na wieść o tym, iż lekcji gry na pianinie będzie udzielać jej pani Clarkson. Może i była trzydziestoletnią starą panną z siwymi włosami i jednym zezującym okiem, ale potrafiła też obudzić w człowieku inspirację. Nie tylko nauczyła Beth, jak czytać nuty i grać na pianinie, ale wprowadziła ją też w całkiem nowy świat książek, muzyki i pomysłów.

Przez pięć lat pani Clarkson była jej sprzymierzeńcem, przyjaciółką, powierniczką i nauczycielką. Uwielbiała słuchać gry Beth na skrzypkach i pianinie, przynosiła ze sobą książki, które jej zdaniem dziewczyna powinna przeczytać, uczyła ją o różnych rodzajach muzyki i czasami zabierała na koncerty. Ale Beth lubiła w niej najbardziej to, że nie miała tak ciasnego światopoglądu jak matka. Pani Clarkson żywiła przekonanie, iż kobiety powinny mieć takie same prawa jak mężczyźni, czy to w kwestii głosowania, odpowiedniego wykształcenia, czy też pracy w jakimkolwiek zawodzie, na jaki miały ochotę.

Beth zapragnęła, żeby pani Clarkson została w Liverpoolu, ponieważ była jedyną osobą, która mogłaby pomóc jej i Samowi zrozumieć, dlaczego ich ojciec popełnił tak straszną rzecz. Ale wyemigrowała do Ameryki, ponieważ twierdziła, iż tłamsi ją hipokryzja, system klasowy i brak perspektyw dla kobiet w Anglii.

- Będę za tobą tęsknić - powiedziała do Beth, uśmiechając się z rezygnacją, kiedy ostatni raz się żegnały - Nie tylko dlatego, że jesteś moją najzdolniejszą uczennicą, ale masz też lotny umysł, jesteś dzielna i tryskasz entuzjazmem. Obiecaj mi, że nie wyjdziesz za pierwszego mężczyznę, który cię o to poprosi, tylko po to, żeby mieć własny dom. Małżeństwo może być uważane przez większość za święty stan, ale nie w przypadku, kiedy wybierzesz niewłaściwego mężczyznę. I nie porzucaj muzyki, gdyż podnosi ona na duchu i pozwala ci na swobodę ekspresji, której taka jak ty dziewczyna potrzebuje.

Beth odkryła, że w kwestii muzyki pani Clarkson miała rację. Przenosiła ją w miejsca, gdzie powtarzające się polecenia jej matki odnośnie przyziemnych spraw codziennych nie mogły jej dosięgnąć, do świata, gdzie zabawa, wolność i ekscytacja nie były postrzegane z dezaprobatą.

Niestety, wiedziała, że mama nigdy tego nie zrozumie. Zawsze lubiła chełpić się talentem córki przed sąsiadkami, ale nigdy nie przysłuchiwała się jej grze na pianinie i gardziła skrzypkami. Tatko słuchał i nie było dlań nic milszego niż siedzenie i przysłuchiwanie się jej grze na pianinie w niedzielny wieczór. Upodobał sobie Chopina, ale lubił też, gdy grała i śpiewała popularne utwory z filharmonii. Jednakże nawet on nie był zadowolony z upodobania Beth do skrzypiec, być może dlatego, iż przypominały mu o dzieciństwie i bał się, że dzikie irlandzkie jigi, których nauczył grać Beth jego ojciec, wciągną ją w szemrane towarzystwo.

Słysząc Sama wchodzącego po schodach, Beth wróciła do szycia. Chłopak zajrzał do mamy leżącej w pokoju obok kuchni i parę minut później wszedł do saloniku.

Był blady i wynędzniały, zaś jego brwi marszczyły się w grymasie.

- Koroner wyda jutro ciało taty - powiedział znużonym głosem. - Nie znalazł niczego, co mogłoby wyjaśnić, dlaczego tak postąpił; ojciec nie był chory. Ale teraz przynajmniej możemy go pochować.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin