Palov Chloe Kod Templariuszy A5.doc

(2243 KB) Pobierz
Kod Templariuszy




Chloe Palov

Kod Templariuszy

 

 

Przełożył z angielskiego: Michał Kompanowski

Tytuł oryginału The Templars Code

Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz

Wydanie oryginalne 2010

Wydanie polskie 2013

 

 

Średniowieczni alchemicy z pokolenia na pokolenia przekazywali sobie plotki i strzępki informacji o starożytnym egipskim traktacie - Szmaragdowej Tablicy - zawierającym ponoć tajemnicę stworzenia świata. Część wierzyła, iż spisał ją egipski bóg Thot, inni utrzymywali, że autorstwo przypisać należy greckiemu bogu Hermesowi. Nieliczna garstka powtarzała uparcie, że Tablicę stworzył patriarcha Mojżesz.

Uwaga całego świata skupia się na tajemniczym morderstwie znanego archeologa, który ledwie kilka dni wcześniej oznajmił, że wpadł na ślad sporządzonych rękoma templariuszy symboli wskazujących drogę do ukrytego skarbca zakonu.

Ekspert od templariuszy i dawny agent MI5 Caedmon Aisquith wyrusza na poszukiwanie skarbca, by natrafić na kolejną, jeszcze bardziej intrygującą zagadkę, czy użyty przez rycerzy-mnichów kod wskazuje drogę do osławionej i zagubionej przed wiekami Szmaragdowej Tablicy.


 

 

 

 

 

 

Chesterowi i jego wesołej kompanii

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Żyłem na tym świecie spowitym w ciemności

przez miriady lat

i nikt nie wiedział, że tu byłem”.

- Gnostycki hymn


Prolog.

1524

Nowy Świat, Kolonia Arkadia

Izabela d'Anjou padła na kolana przed odzianym w czarną szatę duchownym.

- Litości! Błagam, litości!

- Hereticus! - zakrzyknął jezuita. Wychudzona, pociągła twarz mężczyzny drgała z gniewu. - Po tym krzyżu Go poznacie!

Piechur w surkocie z białym krzyżem na piersi złapał Izabelę w pasie i odciągnął od zakonnika. Dziewczyna chwyciła za trzymany przez jezuitę różaniec i krzyknęła przeraźliwie, jak zwierzę schwytane w potrzask. Żołnierz pchnął Izabelę i zanurzył sztych falchionu w lewą pierś dziewczyny. Strużki tryskającej z rany krwi ochlapały zakonnikowi sutannę.

Jezuita uniósł głowę, spojrzał w niebo i wykonał dłonią znak krzyża - w górę i w dół, w lewo i w prawo.

- In nominee Patris, et Filii, et Spiritus Sancti.

Odziany w czarne szaty zakonnik wyprostował ramiona i zaczął się modlić. Dookoła niego dosiadający koni rycerze siekali tłum mieczami, piechurzy gwałcili wiejskie dziewki, a pomarańczowe płomienie trawiły słomiane strzechy domostw.

Yann patrzył na rzeź zza wywróconego na bok wozu. Dostrzegł brodatego mężczyznę - Strażnika Kamienia - padającego na kolana i przyciskającego do piersi obie dłonie. Z głębokiej rany biegnącej wzdłuż lewego policzka skapywały na ziemię krople krwi. Spojrzenia chłopca i brodacza spotkały się na jedną krótką chwilę.

- Yann! Musisz... - Krzyk mężczyzny zamarł w gardle, gdy zakuty w zbroję jeździec uniósł miecz i jednym uderzeniem uciął strażnikowi obie złożone do modlitwy dłonie. Promienie wschodzącego słońca odbiły się w srebrnym pierścieniu zatkniętym na palcu odrąbanej dłoni.

- Beauséant! - rozległ się nagle krzyk. W grupę piechurów wbiegł z kosą jeden z wieśniaków i było to ostatnie słowo, jakie wymówił, nim ostrze dużego, obustronnego topora rozłupało mu czaszkę.

Rzeź trwała w najlepsze, jakby nad Arkadią otwarły się czeluści piekieł i pochłonęły osadę w całości. Kosy i sierpy na niewiele się zdały w starciu z mieczami i bojowymi młotami.

Paniczny strach przykuł dwunastoletniego Yanna do koła drewnianego wozu. Przed oczami zawirowały mu ciemne plamki i miał wrażenie, że zanurza się w ciemnościach. Osada tonęła w morzu krwi. Gdziekolwiek się nie obejrzał, widział poucinane członki, pozbawione głów torsy, rozłożone nogi. Pomiędzy najbliższymi chatami leżało stratowane na krwawą miazgę truchło kowala Cesara.

Wzrok chłopca padł na bramę i stojącego przed nią odzianego w czarną szatę zakonnika. Yann wzdrygnął się, zamrugał nerwowo oczami i zmusił ciało do ruchu.

„Uciec! Muszę stąd uciec” - pomyślał.

Wyczołgał się spod wywróconego wozu i popędził w kierunku kuźni - ze słomianej strzechy warsztatu biły w niebo pomarańczowe języki ognia - biegnąc do zagrody Bertranda przez obsiane fasolą i jęczmieniem poletko. Biegnąc, uniósł głowę i zobaczył powiewający nad dachami osady proporzec.

Czerwony laskowany krzyż na biało-czarnym tle. Jakże inny od symbolu widniejącego na surkotach rycerzy i piechurów mordujących bez litości mieszkańców osady.

Yann dopadł do kamiennego murku wyznaczającego granice wioski i wspiął się na niego z niemałym trudem. Zeskoczył, a właściwie spadł jak tłumok, na krzew rosnących po drugiej stronie murku jeżyn. Ostre kolce porwały mu spodnie i przecięły skórę na nogach. Chłopcu zakręciło się w głowie. Oparł dłonie o ziemię i zwymiotował.

Zza kamieni rozległ się gardłowy krzyk rycerza:

- Zabić ich! Wybić do nogi!

W Yanna wstąpiły nowe siły. Wyskoczył z jeżyn i pognał w stronę skąpanego w cieniu gęstego lasu - wymarzonej kryjówki dla każdego małego chłopca.

Od dwustu lat, od szczęśliwej przeprawy przez wielkie morze, mieszkańcy Arkadii żyli w przyjaźni z tubylcami. Każdego roku składali hołd miejscowemu wodzowi, wręczając mu buszle uwędzonych ryb. Była to niewygórowana cena za pokój.

Odziany w czarną szatę zakonnik nie dał się przekupić. Nie chciał złota ani srebra. Wzgardził też solonym szczupakiem. Przypłynął po święty kamień i gotów był wymordować wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci z osady, by go zdobyć.

Nie wiedział jednak, że starożytna relikwia nie spoczywa w Arkadii, lecz w odległym o milę od osady sanktuarium, o którego istnieniu wiedzieli jedynie Strażnik Kamienia i siedmiu członków starszyzny. Wszyscy zginęli od ciosów mieczy. A to czyniło z Yanna ostatnią osobę znającą sekret Arkadii. Tylko z tego powodu z bijącym sercem biegł teraz przez las, z trudem łapiąc oddech i zagryzając do bólu szczęki.

Wyczerpany osunął się na ziemię i wsparł plecami o pień wiekowego dębu. Przez gałęzie ogromnego drzewa przenikały słoneczne promienie, oświetlając nieśmiało mech i kamienie.

Nagły szmer poderwał Yanna z klęczek. Ostrożnie wyjrzał zza pnia dębu i zobaczył dwóch wyłaniających się z cienia wojowników plemienia Narragansett. Mieli wymalowane twarze i czarne włosy; jeden ściskał w dłoni tomahawk, drugi drewnianą pałkę.

Niepewny zamiarów tubylców Yann położył prawą dłoń na piersi i pochylił głowę.

- Jestem Yann Gugues. Syn Strażnika Kamienia.


Rozdział 1.

Czasy obecne

Waszyngton

Jason Lovett wiedział, że jest śledzony. Nerwowo rozejrzał się po zatłoczonym peronie stacji metra, przeciskając się przez ospale sunącą ku wyjściu ciżbę. Nie zauważył przystojnego faceta, który od niedawna nie odstępował go na krok, i odetchnął z ulgą, głośno wypuszczając z płuc wstrzymywane powietrze.

„Jak dotąd, całkiem nieźle”.

Obrotowe drzwi prowadzące na ulicę znajdowały się na przeciwległym końcu stacji Dupont, a jemu piekielnie się spieszyło. Wykład kończył się o pierwszej. To była jedyna szansa na rozmowę z Caedmonem Aisquithem i - o ile dopisze szczęście - złożenie angielskiemu historykowi i pisarzowi propozycji nie do odrzucenia. Jason miał kwadrans, by dotrzeć na miejsce.

„Cholera. A wolniej nie można?”

- Jak stado krów - wyszeptał pod nosem, wciśnięty pomiędzy korpulentną mamuśkę i nieodbiegającą od rodzicielki gabarytami nastoletnią córkę. Z obawy, by nie utknąć na ruchomych schodach za parą tłuściochów, wyminął matkę i córkę.

Ledwie pokonał przeszkodę, zderzył się z młodym mężczyzną, który wytrącił Jasonowi trzymaną pod pachą książkę. Wyciągnął pospiesznie ramiona i chwycił oprawioną w twardą okładkę książkę, nim ta upadła na posadzkę peronu. Pomysł podróży metrem wydał mu się doskonały, lecz teraz skłaniał się do zmiany zdania. Zanim wsiadł do podziemnej kolejki, udał się na Union Station i kupił bilet kolejowy do Richmond. Wskoczył nawet do podstawionego pociągu, by w ostatniej chwili wyskoczyć z wagonu, a chwilę potem przesiadł się do metra. Liczył, że wywiódł śledzącego go przystojniaka w pole.

„Boże, oby tak było”.

Po prawym policzku Jasona ściekła strużka potu. Uniósł dłoń i otarł czoło rękawem koszuli. Panujący na peronie zaduch przywodził na myśl pogodę z tropików.

W końcu dopchał się do obrotowych drzwi, skasował bilet i wskoczył na ruchome schody. Pochylił głowę, gdy biegł po stopniach. Po kilku sekundach uniósł ją i mruknął. Schody dorównywały długością całej przecznicy. Minęło ponad dziesięć lat, odkąd ostatni raz wiosłował w osadzie Brown University, a od dawna nie przywiązywał wagi do ćwiczeń i dbania o kondycję.

Już po chwili dyszał jak starzec cierpiący na rozedmę płuc i, z trudem łapiąc powietrze, przystanął na chodniku. Rozejrzał się dookoła po okolicznych zabudowaniach. Przy Dupont Circle mieściły się modne kawiarenki, księgarnie i galerie sztuki. Od ronda odchodziło aż sześć ulic, a on nigdy nie miał dobrej orientacji w terenie.

Zatrzymał przechodzącego obok żwawym krokiem mężczyznę w garniturze.

- Przepraszam najmocniej - wysapał, łapczywie łapiąc od dech. - Szukam Domu Świątyni.

Mężczyzna w garniturze wskazał dłonią jedną z ulic.

- New Hampshire. A po dwóch przecznicach trzeba skręcić w S Street - odburknął, najwyraźniej zniesmaczony faktem, iż nieznajomy ośmielił się skraść mu aż pięć sekund jakże cenne go czasu.

Lovett podziękował skinieniem głowy. Przebiegł przed maską żółtej taksówki, nie zważając na uliczny ruch. W tej samej sekundzie odezwał się chór klaksonów.

„Pocałujcie mnie w dupę! śpieszę się”.

Przebiegł opustoszałą New Hampshire, mijając w pośpiechu ambasady Zimbabwe, Namibii i Nikaragui. Przystanął na skrzyżowaniu i obejrzał się przez ramię.

„Cholera”.

Przecznicę dalej szedł chodnikiem ciemny brunet. Jason nie potrafił stwierdzić z pewnością, czy to śledzący go przystojniak.

„Mało prawdopodobne, ale możliwe”.

Przeszedł na drugą stronę ulicy i schował się za kamiennymi schodami mijanego domu, wciskając się pomiędzy metalowy pojemnik na śmieci i niebieski, plastykowy kontener do recyclingu. Drżącymi dłońmi otworzył zapiętą na rzepy kieszeń spodni i wyjął z niej buteleczkę z lekiem na uspokojenie. Lekarz, którego widział pierwszy raz na oczy, przepisał xanax. Jason łyknął jedną tabletkę godzinę temu, lecz jak dotąd lekarstwo nie zaczęło działać. Uporał się z zakrętką i wrzucił do ust drugą pastylkę.

Sekundę później oderwał się od ściany budynku, by wyjrzeć zza ceglanego murku. Brunet szedł chodnikiem, lecz wciąż znajdował się zbyt daleko. Jason nie rozpoznawał rysów twarzy mężczyzny.

Nerwowym ruchem wsunął dłoń do kieszeni spodni, by wyjąć mały dyktafon, na którym nagrywał swój dziennik.

„Na wszelki wypadek”.

Wcisnął przycisk nagrywania i - przeczuwając najgorsze - wymamrotał niskim głosem:

- Jeśli ktokolwiek tego słucha... Cholera. Jeśli ktokolwiek tego słucha, to znaczy, że w końcu mnie dopadli. I nie jestem paranoikiem. Wiem, że ktoś mnie śledzi, ale stawka jest zbyt wysoka, by podkulić pod siebie ogon i zwiać, gdzie pieprz rośnie. Nie ma mowy, żebym dał się okraść temu przystojniakowi. Jeśli pragnie skarbu, będzie musiał...

Czarnowłosy mężczyzna przeszedł chodnikiem wzdłuż ceglanego murku.

Lovett oparł się o ścianę budynku i odetchnął z ulgą. Miał nadzieję, że xanax zacznie działać szybciej niż przewidywał. Z tym życzeniem w głowie wrzucił dyktafon do kieszeni i wyszedł spod schodów.

Na następnym skrzyżowaniu skręcił w prawo w S Street. Po pokonaniu mniej więcej stu jardów zobaczył kontury Domu Świątyni, wielkiej kamiennej budowli zajmującej cały kwartał.

„Chryste. Na jakim haju byli masoni projektując i wznosząc ten bezbożny przybytek?”

Dom Świątyni przypominał z zewnątrz starożytną grecką świątynię, zwieńczoną piramidą o ściętym wierzchołku. Ów niecodzienny dach przypominał rysunek na odwrocie jednodolarowego banknotu, dając pożywkę wszelkiej maści miłośnikom spiskowych teorii dziejów. Wzrok Jasona spoczął na parze kamiennych sfinksów, stojących u podnóża granitowych schodów. Przywodziły na myśl rzeźby z mauzoleum w Halikarnasie. Lovett uśmiechnął się pod nosem, doceniając ironię losu. Ostatnie lato spędził w Bodrum na archeologicznych wykopaliskach. Pracował w pocie czoła, a właściwie harował jak niewolnik, gdyż cała fizyczna praca spoczywała na barkach absolwentów. Wszystkie trudy wynagrodził mu w jednej chwili znaleziony w piachu złoty kolczyk. Ach, ten zastrzyk adrenaliny.

Właśnie wtedy podjął decyzję, że odda się poszukiwaniom skarbów na pełen etat. Jeszcze tego samego lata wziął udział w ekspedycji Muzeum Mela Fishera u wybrzeży Key West i szukał rozrzuconych po dnie oceanu złotych i srebrnych sztabek z wraków hiszpańskich galeonów. Wszystkie znaleziska wędrowały do zbiorów muzeum - dbali o to jego pracownicy. Jason uznał, iż zdobył wystarczające doświadczenie i posiadł na tyle rozległą wiedzę, by w pojedynkę poszukać zaginionego skarbu.

A teraz był o krok od dokonania odkrycia. Ale potrzebował pomocy.

Z tego właśnie powodu stał przed frontem ohydnego budynku.

Dochodziła pierwsza i Lovett pospiesznie wbiegł na schody, pokonując susami po dwa stopnie. Naliczył ich trzydzieści trzy. Na szczycie otworzył duże, mosiężne drzwi. Nim przekroczył próg, raz jeszcze obejrzał się przez ramię.

Po przystojniaku nie było śladu.

„Misja wykonana”.


Rozdział 2.

- I dlatego nie mam wątpliwości, że Arkę Przymierza zbudowano, korzystając z zapomnianej technologii, którą posługiwali się starożytni Egipcjanie - wyjaśnił siedzącym przed podium słuchaczom Caedmon Aisquith. Niektórzy ściskali w dłoniach egzemplarze jego książki Izyda bez tajemnic. - Następne pytanie? - Wskazał siedzącą w pierwszym rzędzie kobietę.

Przed spotkaniem ustawiono na środku pomieszczenia cztery tuziny krzeseł, przeistaczając zastawioną półkami czytelnię w tymczasową salę wykładowczą. Nosząca okulary słuchaczka rozejrzała się na boki, by upewnić się, że pisarz zwrócił się do niej.

- Tak, a więc... Bardzo mnie ciekawi pańska ostatnia podróż do Etiopii. Tylko napomknął pan o niej w wykładzie. Skąd pewność, że Arki Przymierza nie ma w Etiopii?

Caedmon zerknął ukradkiem na zapięty na nadgarstku zegarek. Do końca wykładu zostało pięć minut. Miał wystarczająco dużo czasu na udzielenie ostatniej odpowiedzi. Żwawym krokiem podszedł do stolika, na którym spoczywał laptop. Szybko otworzył folder ze zdjęciami i wyświetlił na ścianie za swoimi plecami mapę Etiopii.

- Dla osób nieznających tej opowieści, krótkie streszczenie. Menelik, nieślubny syn króla Salomona i królowej Saby skradł rzekomo Arkę Przymierza z osławionej świątyni ojca i wywiózł ją potajemnie do Etiopii w połowie X wieku przed naszą erą. Tam spoczywa do dziś - a dokładniej w Aksum - strzeżona przez duchownych z kościoła Świętej Marii z Syjonu. - Caedmon wskazał laserowym znacznikiem na wyświetlanej mapie północny region. - By zweryfikować tę hipotezę, udałem się w styczniu tego roku do Etiopii wraz z moją asystentką - dodał, gestykulując w kierunku opierającej się o półkę kobiety o bujnych włosach. Asystentka miała na sobie sięgającą do kostek dżinsową spódnicę, a talię przewiązała sobie czerwoną chustą. Na tle szarych i brunatnych ubrań słuchaczy prezentowała się jak królewski paw pomiędzy wróblami. - Pozwolę sobie przedstawić moją towarzyszkę podróży i fotografkę, Edie Miller.

Jak na dany znak, głowy zebranych obróciły się w lewo.

Edie przywitała wszystkich tajemniczym uśmieszkiem, a Caedmon wyświetlił kolejne zdjęcie ukazujące kościół Świętej Marii w promieniach zachodzącego słońca.

- Po zwiedzeniu rozlicznych klasztorów i kaplic, przebadaniu dziesiątek bogato zdobionych manuskryptów i przepytaniu duchownych z kościoła Świętej Marii, mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że teoria wiążąca Menelika z Arką jest błędna. - Caedmon wypowiedział to zdanie smutnym głosem. Tak bardzo liczył, że wpadnie na ślad relikwii w Aksum. - O ile tabot, to etiopskie słowo oznaczające arkę, faktycznie spoczywa w kościelnym sanktuarium, o tyle jest to wykonana w XII wieku kopia starotestamentowego oryginału.

Wyświetlił ostatnie zdjęcie, na którym widniał rysunek Arki Przymierza odpowiadający opisowi z Księgi Wyjścia.

- Nasze badania przeprowadzone w Afryce nie pozostawiają cienia wątpliwości. Menelik nie skradł Arki Przymierza i nie wywiózł jej do Etiopii. - Caedmon zmrużył oczy, rozglądając się po zaciemnionym wnętrzu czytelni. Pracownicy biblioteki zasłonili przed wykładem okna roletami. - W porządku, kto następny? Pan z tyłu, w niebieskim pulowerze.

Korpulentny mężczyzna w średnim wieku uniósł się z zajmowanego krzesła.

- W takim razie, kto ukradł Arkę, jeśli nie zrobił tego Menelik?

- Mamy kilku podejrzanych. Wiemy, że Arka Przymierza znika z kart Biblii niebawem po ukończeniu budowy świątyni Salomona. Nie wiemy jednakże, czy w rzeczywistości została skradziona, czy tylko starannie ukryta. Nie znamy też miejsca jej spoczynku. Ale proszę nie tracić nadziei. Zapewniam państwa, że Arka czeka cierpliwie na szczęśliwca, który ją odnajdzie.

Kątem oka zauważył Edie wskazującą palcem zegarek na nadgarstku. Otrzymawszy ostrzeżenie, odchrząknął głośno.

- Cóż, na tym zakończymy dzisiejszy wykład na temat egipskiego pochodzenia Arki Przymierza. Chciałbym podziękować kustoszowi biblioteki Domu Świątyni, panu Franklinowi Davisowi za udzielenie nam dzisiaj gościny - oznajmił Caedmon, po czym wskazał na siwobrodego jegomościa siedzącego w pierwszym rzędzie. Poznali się kilka miesięcy temu w Waszyngtonie na spotkaniu promującym książkę Caedmona.

Z chęcią przystał na propozycję wygłoszenia wykładu w siedzibie wolnomularzy. - Dziękuję też z całego serca wszystkim spragnionym wiedzy słuchaczom.

Gdy zapaliły się światła, publiczność zaczęła bić brawa. Caedmon odpowiedział uśmiechem i ukłonem. Wciąż nie czuł się pewnie w roli pisarza, lecz rozumiał, iż spotkania z czytelnikami pomagają w sprzedaży książek. Przyciągają też ludzi zafascynowanych historią Egiptu. Historią i tajemnicami, a te były bliskie sercu Caedmona. Lubił określać się mianem „rehistoryka”, gdyż koncentrował swe badania na mitach, legendach i folklorze. Z tego powodu kilku krytyków literackich przypięło mu łatkę miłośnika spiskowej teorii dziejów.

Powiódł wzrokiem po czytelni. Słuchacze zbili się w mniejsze grupki i z wolna przechodzili do sąsiedniego pomieszczenia, w którym ustawiono stół z przekąskami i zimnymi napojami. Caedmonowi zaschło w gardle; dawno opróżnił podstawioną przez kustosza szklankę z wodą. Pospiesznie pochylił się nad stolikiem, by wyłączyć laptop.

Zwijając kable, dostrzegł zbliżającego się do podium szczupłego młodzieńca, przyciskającego do piersi egzemplarz Izydy bez tajemnic. Miał bujne, rozczochrane w nieładzie włosy i odstawał wyraźnie od pozostałych słuchaczy.

- Mam pewne informacje na temat templariuszy, które mogą pana zainteresować - powiedział chłopak bez słowa przywitania.

Caedmon uniósł się znad stolika i wyprostował, skupiając uwagę na nieznajomym.

Wiele lat temu studiował na Oxfordzie i na temat swej dyplomowej pracy wybrał właśnie templariuszy. Zamierzał dowieść, że w trakcie pobytu w Ziemi Świętej rycerze zakonni praktykowali starożytne egipskie misteria. Niestety, dysertacja, nad którą pracował w pocie czoła, została wyśmiana przez rektora wydziału historii Queen's College. Zrezygnowany i załamany Caedmon uciekł z Oxfordu niczym pies z podkulonym ogonem.

I niebawem zasilił szeregi MI5, brytyjskiego wywiadu.

MI5 często korzystała z usług pogardzanych naukowców, gdyż ci gotowi byli za wszelką ceną udowodnić własną wartość i wyśmienicie sprawdzali się w roli szpiegów. Caedmon spędził w Służbie Jej Królewskiej Mości jedenaście lat, zanim powrócił w ramiona pierwszej miłości - historii - i nie dbając o zdanie dawnych profesorów, wydał swą pracę pod tytułem Izyda bez tajemnic.

Caedmon nie spodziewał się usłyszeć z ust chłopaka czegokolwiek ciekawego, lecz mimo to odwrócił się do niego.

- Proszę mówić dalej.

Blondyn otarł ramieniem zbierające się na górnej wardze krople potu i wpatrując się w Caedmona błękitnymi oczami, wcisnął mu do rąk książkę.

- Otwórz.

Wygłoszone chamskim tonem polecenie wyprowadziło Caedmona z równowagi. Mimo to zrobił, co nakazał mu chłopak.

Sekundę później przeczytał nagryzmolone na tytułowej stronie zdania i otworzył ze zdziwienia usta.

„W czternastym wieku templariusze wywieźli Arkę do Nowego Świata. Mam na to dowód!”


Rozdział 3.

Saviour Panos otworzył duże mosiężne drzwi i wszedł do Domu Świątyni. Nie spieszył się; jasnowłosy archeolog sam wszedł do pułapki, jaką była duża kamienna budowla. Panos zatrzymał się przy stanowisku strażników mieszczącym się w westybulu.

Chudy, zielonooki mężczyzna w za dużym mundurze uniósł głowę znad czytanej książki.

- Witamy w Domu Świątyni.

- Bardzo mi miło - odparł Saviour wyuczonym akcentem, spoglądając ze zdziwieniem na zniszczoną okładkę odłożonej na bok Iliady. „Strzeżcie się Greków przynoszących dary...”

- Studiuję angielską literaturę na Harvardzie - wyjaśnił młody strażnik, podążając za wzrokiem gościa. Uśmiechnął się ciepło i wskazał dłonią szatnię. - Zostawi pan kurtkę?

- Nie, dziękuję - odparł Saviour, odwzajemniając uśmiech. Dawno temu nauczył się wykorzystywać zjawiskową urodę do własnych celów.

Zadowolony z faktu, iż tak łatwo odnalazł ściganą zwierzynę, wszedł do głównej, zacienionej sali i natychmiast przystanął, zaskoczony bogatym wystrojem wnętrza.

- Cudowne - wyszeptał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin